Brunner John - Gwiezdny labirynt.pdf

(1481 KB) Pobierz
Microsoft Word - Brunner John - Gwiezdny labirynt
John Brunner
Gwiezdny Labirynt
(A Maze of Stars)
Przełożyła: Małgorzata Rzeźnik
Rozdział 1
Trewitra
DAWNYMI CZASY
Jakimi czasy? Przed, czy też po wydarzeniach zapisanych w pamięci?
Wiecznie powracały te same pytania w niezmiennej kolejności. Także odpowiedzi. W grze
przypadków był to bodaj jedyny pewny fakt egzystencjalny.
Po pierwsze: Kim jestem? (Albo też czym? Sprowadzało się to dokładnie do tego samego,
a odpowiedź nigdy się nie zmieniała).
Następnie: Gdzie jestem? (Subiektywne tysiąclecia przechowywanych danych dostarczały
przynajmniej tej informacji).
W końcu: Kiedy jestem?
I był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić...
Jak cień wolno zamykanych drzwi, noc zapadała nad Clayre, miastem na Trewitrze nad
morzem Altark, gdzie znajdował się port dla statków kosmicznych. Zmierzchu w zasadzie tu nie
było, jako że miasto leżało na równiku. Ze świątyń i kaplic, parków i pałaców na Wzgórzu
Marnczuk, po chaty rzemieślników na brzegu, i dalej, gdzie stały chwiejne platformy, które
zamieszkiwali gręplarze i zamiatacze ulic, aż po kruche kutry i jolki zamieszkałe przez rybaków
– wstających właśnie, aby coś przekąsić przed całonocną pracą – ludzie instynktownie spoglądali
w górę, żeby dojrzeć kojące metalicznozielone błyski, połyskliwe jak migocząca tafla wody.
Świadczyły o tym, że włączono sztuczną zorzę, która zabijała zarodniki dryfujące z przestrzeni
kosmicznej.
Jednak tym razem poświaty nie było.
Obywatele mieli więc rzadką okazję podejrzenia gwiezdnych wspaniałości poza obszarem
swojego nieba, otworzył się bowiem widok na główną oś Gwiezdnego Ramienia, aż po rodzimą
galaktykę. Większość była jednak zbyt zdenerwowana, by napawać się tym widokiem. Już od
paru dni chodziły pogłoski, chociaż nie było oficjalnych oświadczeń, o lądowaniu kosmicznego
statku. A oto i ich potwierdzenie. Któż wie, co taki statek może przywlec?
Prążka usłyszała krzyki, gdy targowała się z grubym doktorem Bolusem na śródmiejskim
targu. Próbowała go przekonać, że kawałek muszli mutrina wielkości dłoni, wyjęty z poręcznego
tobołka, który ciągnęła za sobą, był uczciwą zapłatą za butelkę jego antycziczowej mikstury.
Doktor stał pomiędzy sprzedawcą kaftanów a stosami suszonych lampeduz. Przerywał jej
i zachęcał przechodniów do zakupów, zgadując ich choroby i obiecując na nie lekarstwo.
Nieustannie obracał i przekładał narzędzia chirurgiczne na ladzie przed sobą. Donzig, którego
Prążka nie śmiała zostawić w domu teraz, gdy Yin i Marla byli tacy bezradni, był ostentacyjnie
znudzony i wciąż oddalał się w poszukiwaniu streligersów i teatrzyków cieni albo owoców
i łakoci, które mógłby podkraść.
Następnym razem przywiążę pętaka za nogę!
Nagle zdała sobie sprawę, co ludzie krzyczą i przerwała targi, zadzierając głowę –
faktycznie.
– Nie ma zieleni! Niebo jest czarne!
Nie zauważyła tego wcześniej, stojąc w cieniu targowych markiz.
– To znaczy, że przybędzie statek kosmiczny – wykrzyknęła.
– A tobie co do tego? – doktor wzruszył ramionami. – Jeżeli boisz się, że przyniesie jakieś
obce organizmy, mogę zaoferować ci uniwersalny środek uodporniający – dwadzieścia tabletek
chroniących przed każdym znanym zarazkiem i większością nieznanych – ale to kosztowałoby
więcej niż nędzny okruch muszli. Taniej wyniosłoby spalenie kilku pacierzy. Nie sądzę, aby
miało to coś pomóc, ale zawsze taniej, i są tacy, co w to wierzą.
Prążka już nie słuchała. Podjąwszy szybką decyzję, otworzyła swój tobołek i wysypała na
ladę jego zawartość – najróżniejsze przedmioty zebrane na wzgórzu Marnczuk, a wyrzucane
celowo lub przypadkowo przez tamtejszych bogaczy. Były tam i torki, niektóre nawet
nieuszkodzone, i pierścionki na palce u nóg, i nabijane ćwiekami pasy, a nawet kamień–oko.
– Dwie flaszeczki mikstury antycziczowej – rzuciła. – I mają być pełne.
Bolus próbował się sprzeciwić. Spiorunowała go wzrokiem.
– Nie mam więcej czasu do stracenia! No już!
Zaskoczony, wzruszył ramionami, dziwiąc się, co napadło tę dziewczynę, która normalnie
targowała się ostro, jak inni klienci. Kiedy doktor podawał jej lekarstwo i zbierał zapłatę,
przyszła kolej na Donziga.
– Chodź tutaj! – zachrypiała Prążka, a kiedy dzieciak się nie ruszył, podskoczyła i złapała go
za ucho, pochylając się nad jego twarzą.
– Nie próbuj ryczeć, bo naprawdę dam ci powód! A teraz posłuchaj i zrób dokładnie to, co
powiem. Marsz do domu, jasne? Daj Yinowi i Marli po kubku lekarstwa. Weź ten biały kubek,
co wisi na kołku przy drzwiach.
– Boli mnie – zaskamlał Donzig.
– Za chwilę będzie jeszcze bardziej bolało, jeżeli się nie zamkniesz! W jakim kubku podasz
lekarstwo? – uszczypnęła go mocno.
– Auuu! W białym, który wisi na kołku!
– Gdzie?
– Przy drzwiach!
– Dobra – zwolniła uchwyt. – A gdy już to zrobisz, masz wziąć torbę wiszącą na sąsiednim
kołku, żółtą torbę. Ostrożnie z nią! Zabierz ją do Matki Szakki do Błękitnej Kaplicy. Powiedz,
żeby sprzedała to, co jest w torbie jako amulety chroniące ludzi przed kosmicznymi zarazkami
i bakteriami. I powiedz, że znam zawartość torby na pamięć i zgłoszę się po swój udział później.
– Nie lubię jej! – skamlał Donzig – jest brzydka i strasznie się jej boję!
– Zrobisz dokładnie to, co ci mówię – wyszeptała Prążka. – Jeżeli wrócę i stwierdzę, że nie
zrobiłeś, wsadzę cię do mojego tobołka i zepchnę z Akadanckiej Przystani!
I dodała trochę łagodniej: – Powiedz Matce Szakki, żeby kupiła ci ciągutkę i kubek czulgry.
Może to odliczyć od mojego udziału. A teraz spadaj!
Mówiąc pakowała swój tobołek. Zebrawszy oba końce zarzuciła go sobie na krótką zieloną
spódnicę, która była jej jedynym odzieniem. Bywały dni, kiedy nawet tego nie zakładała, czując,
że jest wystarczająco odziana w poprzeczne czerwone prążki, okalające jej tors i ciągnące się
wzdłuż kończyn. To właśnie one dały jej przezwisko, pod którym była wszystkim znana, nawet
własnym rodzicom. Jednak na zatłoczonym targowisku nagość była nierozważna. Na każdym
rogu mogła się natknąć na bandę anty.
– Ile lat ma twój brat? – zapytał doktor Bolus, spoglądając na Donziga jednym okiem,
a drugim obserwując Prążkę.
– Osiem.
– A ty?
– Myślałam, że potrafisz ocenić wiek patrząc na pacjenta... Piętnaście.
– Twoi rodzice wcześnie cziczeją. Przykro mi.
Kusiło ją, żeby dogadać mu, że jego lekarstwo miało opóźnić ten proces, nawet jeżeli nie
mogło go odwrócić. Wiedziała jednak, i on też wiedział, że dawka była prawie symboliczna.
Bądź co bądź, lepsza daremna nadzieja niż jej brak.
Burknęła: – Niektórzy ludzie cziczeją po sześćdziesiątce, inni zaczynają w moim wieku, lub
wcześniej. Yin i Marla są gdzieś pośrodku... Dlaczego muszę ci o wszystkim opowiadać? Wrócę
po następną porcję mikstury, kiedy ta się skończy. A może spróbuję kupić u kogoś innego.
– Lub spalisz pacierze?
– Nie, taniej nie wyjdzie, bo nic za to nie dają.
Przez ostatnią minutę lub dwie na rynku słychać było śpiewy i bicie gongów. Teraz były
jeszcze głośniejsze i wyłoniło się ich źródło.
W stronę kosmicznego portu podążała procesja prowadzona przez kapłanów ze świątyń na
wzgórzu. Szli protestować przeciwko otwarciu nieba dla obcych organizmów. Paru sprzedawców
zamykało swoje kramy, aby dołączyć do procesji, podczas gdy inni, zbyt chciwi, sceptyczni lub
niedołężni i starzy głośno wyrażali swoje poparcie. Niektórzy wrzucali ofiary do płaskich koszy
niesionych przez akolitów i nowicjuszy, przyjmując w zamian modlitwy wypisane na
wachlarzowatych liściach, którymi następnie dotykali tlących się pochodni, specjalnie na tę
okazję przygotowanych. Zwęglane liście wydzielały dużo gryzącego dymu. Gapie kasłali
i przecierali oczy. Procesja nie zbliży się oczywiście zbytnio do statku, dojdzie najwyżej do
obrzeża portu, ale jeżeli nic się nie stanie, kapłani będą mogli stwierdzić, że to bogowie zlitowali
się nad ludźmi i ochronili ich przed kosmiczną plagą.
Czas ruszać, a nawet już po czasie. Prążka pobiegła nad zatokę w poszukiwaniu
powietrznego ślizgacza.
Po drugiej stronie Zatoki Clayre, olbrzymie eliptyczne lądowisko zaczęło brzęczeć w niskim
paśmie poddźwiękowym. Wyznawcy Statku twierdzili, że wzniesiono je na czterech wzgórzach,
które wyznaczały pierwotne osiedle. Nie można było jednak tego dowieść, jako że ich
wierzchołki zostały zrównane i wzmocnione. Taki był warunek postawiony przez kapłanów,
zanim zgodzili się na przyjmowanie kosmicznych gości. Teren uznano za nieczysty. Powietrze
stawało się nieznośne, ludzie chodzili zachmurzeni, ocierali czoła lub też narzekali na dziwne
dolegliwości żołądkowe. Niektórzy musieli chronić się do wygódek, jako że takie częstotliwości
pobudzały ruchy robaczkowe jelit. Ci, którzy takich urządzeń nie posiadali – a było ich wielu, bo
Trewitra to biedny świat, a jej najbogatsze miasto było zaledwie skupiskiem chat i szałasów –
znajdowali ukrycie za biczowym krzaczkiem lub nędznym drzewkiem, którego korzenie
z wdzięcznością przyjmowały taki nawóz.
Jednak na Prążce lądowisko nie robiło takiego wrażenia, chociaż od jednego do drugiego
końca trzeba było iść szybko pół godziny. Kolosalny kształt dominujący nad zatoką był dla niej
znajomym widokiem, odkąd tylko sięgała pamięcią. Rodzice opowiadali, jak to trzymając ją na
rękach pokazywali jej instalację lądowiska. Nie można było, rzecz jasna, zbudować takiego
lądowiska na Trewitrze, musiało być więc zmontowane na orbicie przez obcych ekspertów,
a potem przetransportowane. Niemal cała populacja Clayre wyległa, aby podziwiać jego
instalację lub też modlić się. Jej ojciec i matka przyprowadzili rodzinę – Prążkę, której nie znano
jeszcze pod tym imieniem, i jej starszych braci bliźniaków. Wszyscy stali w pełnej napięcia
ciszy, podczas gdy olbrzymia masa runęła z tak niesamowitą precyzją, że spadła o szerokość
palca od zamierzonej lokalizacji. Zanim minął tydzień, lądowisko przyjęło swój pierwszy statek,
a do chwili obecnej wylądowały ich tuziny, może setki. Tłum zbierający się, aby popatrzeć na
pierwsze lądowania, skurczył się do garstki: żebraków, przewodników, oszustów, handlarzy,
żałosnych głupców, marzących o wyprawie do innego świata...
I oczywiście protestujących. To było nieuniknione.
Zeskakując ze ślizgacza przed przystankiem na obrzeżu portu, ryzykując siniaki lub skręconą
kostkę, lecz zbytnio spiesząc się, by zwracać na to uwagę, Prążka zauważyła jeszcze jedną grupę
anty, nie religijnych, lecz apolitycznych. Gromadzili się w pobliżu głównego wejścia pod
czujnym okiem uzbrojonych strażników, zdejmując odzienie, żeby zademonstrować, jak
cudownie są ludzcy, choć niejeden miał blizny zdradzające operację. Kiedy wymachiwali
Zgłoś jeśli naruszono regulamin