Lerum May Grethe - Córy Życia - 14 Księżyc W Nowiu.pdf

(538 KB) Pobierz
13292717 UNPDF
MAY GRETHE LERUM
KSIĘŻYC W NOWIU
ROZDZIAŁ I
Meisterplassen, luty 1722
Siwowłosy starzec pochylił się nad kołyską, którą sam kiedyś bujał. Wtedy spała w
niej spokojnie jego Maryjka. Kołyskę zrobił własnoręcznie, już po okaleczeniu dłoni.
Teraz w kołysce leżała nowo narodzona wnuczka Marji.
Niełatwo w to uwierzyć.
Randar z wielkim trudem wyprostował plecy. Już dawno przyzwyczaił się do laski,
oparł się teraz na niej ciężko, czując, jak zmęczenie miesza się z poczuciem szczęścia.
Jak dobrze być w domu!
Całe życie coś ścigał albo sam był ścigany, od czasu gdy jego ojciec - szaleniec
zamykał go, małego chłopca, w oborze. Potem przygarnął go Jorand i Randar został
pomocnikiem kata. Poszedł w ślady przybranego ojca, sam naciągnął czarny kaptur na twarz.
Sądził wtedy, że jego los został przypieczętowany, że zawsze już kroczyć będzie drogą w
ciemności. Nie przewidział jednak, jaka siła tkwi w dziewczynce, z którą się wychowywał.
Przekonał się o tym dopiero wówczas, gdy oboje dorośli i poznali swoje uczucia.
Ona postanowiła opuścić dla niego męża, pastora, lecz Randar nie potrafił żyć ze
świadomością, że miałby budować własne szczęście na krzywdzie innych ludzi. W tamtą
bezksiężycową noc odbił od brzegów Lyster bez niej. Istniała jednak łaska, bo ona sama do
niego wróciła.
Randar przemierzył krótką drogę przez izbę, a gdy siadał z powrotem przy ogniu,
poczuł, jak biodra krzyczą mu z bólu. Jego oczy wciąż miały barwę ciemnego granatu, ale
twarz była pomarszczona i otaczały ją siwe włosy. Zaledwie kilka pasm w bujnej czuprynie
zachowało czerń młodości. Obserwował swoją Marię, podczas gdy ona zręcznie zszywała z
kilku białych szmatek dziecięcy kaftanik.
Nie wiedział, że patrząc na nią się uśmiecha, myśli bowiem zabrały go w daleką
podróż w czasie. Jego Maria nigdy chyba się nie zestarzeje, inaczej niż on, który każdego
ranka łapał się na tym, że westchnieniem wita nadejście nowego dnia. Czuł się taki strasznie
zmęczony, najchętniej tylko by spał. Nie było w nim smutku, wciąż jeszcze potrafił się
cieszyć, ale coś już mu kazało przygotowywać się do jeszcze dłuższej podróży. Może dlatego
w ostatnich dniach nieustannie starał się podsumować swoje życie?
Ona była taka śliczna. Przed oczami wciąż miał jej obraz, gdy przysięgała mu przed
pastorem. Już to samo w sobie wydawało się niesłychane: kat zyskał Boże błogosławieństwo
dla swego związku. Równie nieprawdopodobne było to, że Maria kupiła mu wolność. Tamtej
nocy zasypiał spokojny, pewien, że nic złego już ich nie spotka.
A kiedy w jakiś czas później trzymał w ramionach maleńką córeczkę, wciąż płonęła w
nim ta sama nadzieja na dobrą przyszłość.
Marja, wytęskniona. Z nią nadeszły złe dni, tak nieznośnie związane ze szczęściem,
które również z sobą przyniosła.
Marja, jego pierworodna.
Ta, którą zawiódł, opuścił...
Randar poczuł gorycz zalewającą serce. Jutro znów spojrzy w oczy córce, która
przestała już być zasypującą go pytaniami pięciolatką.
Jest babką tego dziecka.
Jakaż wieczność upłynęła!
Randar przez wszystkie lata pocieszał się myślą, że Marja kiedyś dorośnie, sama
pozna miłość i zrozumie. To, czego nie udało się wytłumaczyć pięcioletniej dziewczynce,
dorosła Marja pojmie na pewno. I nie została przecież całkiem sama, Gjertrud matkowała jej
od urodzenia. Odkąd zabrali Marię...
Randar kołysał się wolno na zydlu z pnia drzewa. Bolące oczy, zmrużone,
obserwowały izbę. Ogień na palenisku przyjemnie grzał, lecz nie dawał zbyt wiele światła,
nie przywykli do marnotrawienia cennych świec ani lampy. Choć teraz stać ich było na ten
zbytek, lubili wspólne ciemne wieczory po powrocie do domu.
Patrzył, jak Maria podchodzi do kołyski, żadne z nich nie mogło się powstrzymać, by
co parę minut nie zajrzeć do dziecka. Widział twarz żony pooraną zmarszczkami, lecz mimo
to taką młodą. Wciąż miała długie jasne włosy, nie chciał dostrzec, że ich blask przyblakł
nieco po latach spędzonych pod piekącym słońcem.
- Najdroższa - szepnął.
Usłyszała go, uśmiechnęła się, przyniosła dziecko do niego.
Dziewczynka spała.
Nigdy nie widział czegoś równie maleńkiego.
Buzię wciąż miała czerwoną i pomarszczoną, skóra na cieniutkiej jak u ptaszka szyi
układała się w fałdki. Paluszki były takie szczuplutkie, Randar nie mógł oprzeć się wrażeniu,
że złamią się przy najdelikatniejszym dotyku. Ale proszę, oto zacisnęły się na małym palcu
Marii, drobniutkie chrząstki pobielały z wysiłku.
Główkę dziecka okrywały ciemne włoski.
- Ona jest trochę podobna do ciebie - powiedziała Maria cicho, patrząc na niego
jasnobłękitnymi oczami.
- Wydaje mi się, że jest podobna do swojej babki - odparł Randar.
Wargi Marii lekko drżały.
- Mój Boże, ona już jutro tu będzie, nie. mogę się doczekać, a jednocześnie tak się
boję...
Kiwnął głową, czuł dokładnie to samo. Ale czyż nie było powodu, by drżeć, kiedy
miał spotkać dziecko, którego nie widział prawie trzydzieści lat?
- Jej będzie najtrudniej - stwierdziła Maria. Prosili posłańca, by trzymał język za
zębami, miał przekazać tylko, że Marja musi jak najprędzej przybyć na Meisterplassen.
Zdawali sobie sprawę, że córka będzie się domyślać najgorszego, polecono mu więc
powiedzieć jeszcze, że nikt nie umarł.
- O ile dobrze ją znam, zjawi się tu już jutro rano. Mama jest człowiekiem czynu, nic
nie dzieje się dla niej dość prędko...
Amelia uśmiechnęła się z lekkim grymasem.
Randar i Maria wymienili spojrzenia, domyślali się, że matka i córka są ulepione z
całkiem innej gliny. Oboje staruszkowie już pokochali Amelię. Niemal bali się silnych uczuć,
jakie wzbudziła w nich ta młodziutka dziewczyna. Ona była z ich krwi, była przedłużeniem
ich życia na wieki, bo kiedy ich czekała jesień, dziecko Amelii przeżywało dopiero swą
pierwszą wiosnę.
Maleńka, krucha roślinka...
- Urodziła się o wiele za wcześnie - szepnęła Maria. - Ale jest silna, bardzo silna i
Amelia ma już dla niej mnóstwo mleka.
Minął czwarty dzień od porodu i młodą matkę niemal siłą musieli przymuszać do
leżenia w łóżku. Chciała wstawać i gospodarzyć, zająć się jak należy gośćmi. Maria śmiała
się przyjaźnie, popychając ją z powrotem pod ciepłe wełniane derki.
- Oszczędzaj się, moja kochana, z tego, co zrozumiałam, masz za sobą zbyt wiele
długich dni.
I ciężkich nocy, dodała w duchu. Błyszczące oczy Amelii świadczyły o tysiącu
zmartwień. Nikt nie ośmielił się na razie zadać jej najważniejszego pytania.
Lecz ani Maria, ani Randar nawet przez moment nie przyglądali się noworodkowi bez
ściskania w sercu.
Kto jest ojcem tego dziecka?
Kto tak wykorzystał i zwiódł ich młodziutką wnuczkę?
Tego wieczoru także nie otrzymali żadnej odpowiedzi, lecz Amelia, karmiąc dziecko,
zrobiła im miejsce przy sobie.
- Nazwę ją Johanna - oświadczyła nagle.
Maria lekko uniosła brwi, czyżby to był jakiś ślad? Johan, Johannes, Jo...?
Amelia uśmiechnęła się drwiąco, lecz zaraz spoważniała.
- Miałam wiele zmartwień z tym dzieckiem, więcej niż chcielibyście usłyszeć, lecz
mimo to wiem już teraz, że to błogosławione maleństwo. Ona jest... czysta. Dziękuję Bogu za
każdym razem, kiedy mogę pogłaskać jej buzię i poczuć to małe, silne ciałko, takie żywe. -
Amelia przymknęła oczy i podjęła: - Bóg okazał mi wielką łaskę. Gdyby dziecko było
chłopcem, nazwałabym je Johannes, bo właśnie łaskę Bożą oznacza to imię.
Młoda matka leciutko zadrżała. Maria szybko okryła jej ramiona dodatkowym kocem.
- Johanna z łaski Boga - szepnęła Amelia. Z oczu spłynęły jej łzy, lecz usta się
uśmiechały.
- To piękne imię - oświadczył Randar.
Mało razy przekraczał progi kościoła i wiele smutków w życiu zaznał - właśnie za
przyczyną duchownych, lecz gdzieś w głębi jego duszy dźwięczała religijna struna, napawała
go spokojem i nie potrzebował do tego żadnego księdza.
Maria pogładziła okrytą puchem główkę noworodka. Mocno uścisnęła męża za rękę.
- Hanna... nasza prawnuczka.
Amelia ledwie mogła oddychać, tak niebywałą radość sprawiała jej obecność tych
dwojga, nie potrafiła pojąć, że zaledwie przed czterema dniami jeszcze ich nie znała.
A jutro przyjedzie mama.
Amelia obawiała się przenikliwego wzroku matki, jej zdolności zaglądania w myśli,
które pragnęło się pozostawić w ukryciu, zarazem jednak wiedziała, że najgłębsza tajemnica i
tak jest dobrze schowana w najdalszym zakamarku jej serca.
Nikt nigdy się nie dowie, kto jest ojcem Johanny.
Nikt z wyjątkiem Boga.
Już lepiej spotkać się z obrzydzeniem i wstrętem w oczach ludzi, gdy przypisze
Arntorowi tę zasługę. On, tak okaleczony, na pewno nie będzie protestował. Amelia wiedziała
z całą pewnością, że Arntor nigdy już nie spłodzi dziecka. Przecież to ona uratowała mu życie
po wypadku we młynie i wciąż drżeniem napawało ją wspomnienie pogruchotanego ciała.
Arntor był najpotężniejszy wśród mieszkańców brzegu, królem na kupie gnoju, władcą w
łachmanach. Królestwo, którym władał, nie było duże ani piękne, bo ci, którzy mieszkali nad
samą wodą w Sogndalsfjaeren, byli chyba najnędzniejszymi mieszkańcami całej ziemi. Tu
właśnie ściągali najubożsi, wdowy, starcy bez rodziny, osierocone dzieci, wszyscy ci, których
ze wstydem wygnano z domów, synowie i córki bezrolnych chłopów, skazańcy, kalecy na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin