Brin David - Czwarte powołanie George'a Gustafa(1).rtf

(50 KB) Pobierz
David Brin - Czwarte powołanie George'a Gustafa

 

David Brin - Czwarte powołanie George'a Gustafa

 

 

 

 

Pojazd unoszący Hamiltona i Dana AnMana włączył się do ruchu, pomimo że znów członkowie jakiegoś klubu rytualnego paradowali przez Trafalgar Square. Podczas gdy taksówka - robot zmieniała pasy zręcznie wymijając jaskrawo ubranych celebrantów, Hamilton chmurnie przyglądał się pochodowi. - Cholernie nudne te kluby rytualne - mruknął do siebie. Ten miał jak się wydawało, charakter bliskowschodni, bowiem maszerujący posuwali się w takt odtwarzanych z taśmy tamburynów. Flagi zwisały smętnie, a uczestnicy wyglądali na niewiele bardziej zainteresowanych niż widzowie. Nie mógł uzmysłowić sobie, co to za klub, chociaż rozpoznał kilku stałych klientów banku, w którym pracował.

 

    Przypomniał sobie, że jego własny Lojalny Zakon Rockersów ma mieć pochód w przyszłym miesiącu. Nie w smak mu było przebierać się w strój członka gangu motocyklowego z XX wieku; ale nie miał wyjścia. Rytualne hobby było jednym z sześciu zajęć nakazanych prawem każdemu obywatelowi.

 

    Spojrzał na swojego asystenta. AnMan odwzajemnił się jasnym uśmiechem androida.

 

    - Dan, czy jesteś pewien, że facet, do którego jedziemy, odpowiada ustalonym przeze mnie kryteriom? Mam tylko kilka godzin w tygodniu na socjologię i nie chcę ich zmarnować ankietując jakiś statystycznie przeciętny przypadek.

 

    Głos ze skrzynki dźwiękowej AnMana zabrzmiał uspokajająco. Dan otworzył teczkę.

 

    - Jeśli chcesz, mogę sprawdzić dane jeszcze raz, Hamiltonie. Z badań losowych, które przeprowadziliśmy, wynika, że ten człowiek, Farrell Cooper, okazuje zadowolenie ze swego klubu rytualnego dwukrotnie przekraczające średnią dewiację standardową. Jestem pewien, że spełnia warunki.

 

    Hamilton czuł się skrępowany. Pomimo pełnych uprawnień socjologa amatora nie lubił nachodzić ludzi w ich własnych domach. Mógł temu Cooperowi przeszkodzić w jednym z jego obowiązkowych hobby, lub gorzej jeszcze, gdy ten będzie się zajmował pracą z powołania.

 

    Nikt nie lubił, by mu przeszkadzano, gdy pracował zawodowo... w ciągu tych kilku godzin w tygodniu, które każdemu przeznaczono na zrobienie czegoś o statusie profesjonalnym. Hamilton nie znosił, gdy jakiś amator zawracał mu głowę w czasie jego drogocennego czasu w roli najprawdziwszego bankiera. I teraz wolałby być w banku, jako zawodowiec, niż zajmować się tym idiotycznym socjologicznym hobby. Niestety, siła robocza androidów sprawiła, że prawdziwa praca Stała się dla człowieka racjonowaną przyjemnością. By wykorzystać pozostały wolny czas zgodnie z prawem, każdy obywatel musiał wybrać sobie sześć zajęć. Jako socjolog amator Hamilton rozumiał potrzebę ustanowienia takiego prawa, ale czasami przyłapywał się na tym, że je nienawidzi.

 

    Pojazd prześliznął się obok Buckingham Museum i zakurzonych bohaterów epoki Amalgamacji Społeczne. Na wielkim trawniku spędzano czas przeznaczony na Leniwe Życie Towarzyskie oraz Marzenia na Jawie. Wszędzie dostrzegał objawy takiej samej apatii jak wcześniej u uczestników pochodu.

 

    Żałował, że w ogóle, zabrał się za tę swoją ankietę. Im bardziej on i Dan zagłębiali się w temat, tym większe ogarniało go przygnębienie. Przystępując do pracy nie miał zamiaru odkrywać prawdy o upadku ducha w sercu Państwa Świata. Chciał tylko czegoś średnio interesującego dla zabicia czasu.

 

    AnMan odezwał się znowu.

 

    - Widzę, że jesteś zdenerwowany, Hamiltonie. Uspokój się. To jest początek twojej obrony. Wszyscy, którzy twierdzą, że brak ci entuzjazmu dla socjologii amatorskiej, będą się mieli z pyszna, kiedy ogłosisz swoją teorię Wykładnika Lojalności.

 

    - Naprawdę tak myślisz? - Hamilton ściągnął brwi. - Kto powiedział, że brak mi entuzjazmu?

 

    Dan był wyrafinowanym modelem, więc sam zdecydował, na które pytanie odpowiedzieć.

 

    - Naprawdę tak myślę, Hamilton. Twoje odkrycie wydaje się bardzo ważne. Zastanawiające, że zawodowi socjologowie tak niewiele opublikowali dotąd zarówno na temat rosnącej fali rozczarowania, jak i o tym, że rutynowy charakter praktyk rytualnych wydaje się nie wystarczać przeciętnemu obywatelowi.

 

    Dziwne było słyszeć własne słowa płynące gładko z ust AnMana. Hamilton poczuł się dumny i odrobinę zażenowany. Zanim znalazł odpowiedź android się rozejrzał.

 

    - Jesteśmy na miejscu - oświadczył. Taksówka łagodnie zatrzymała się przed szeregiem eleganckich domków, z całą pewnością zaprojektowanych przez, zawodowego architekta, a nie amatora.

 

    Hamilton jeszcze raz sprawdzał notatki. - Ten facet nazywa się.

 

    - Farrell Cooper.

 

    - Taak. A ten jego klub rytualny...

 

    - Stowarzyszenie Łaźni i Podwiązki.

 

    - Racja, Łaźnia i Podwiązka. Zbzikowana nazwa. Seks grupowy zazwyczaj nie sprawdza się w kategorii klubów rytualnych. Ciekawe, co tak niezwykłego kryje się w tym stowarzyszeniu?

 

    Piętnaście godzin każdego tygodnia Farrell Cooper poświęcał na pracę zawodową zgodnie ze swoim Powołaniem. Był asystentem weterynarza w stajniach New Hampstead. Jego artystycznym hobby było rymarstwo, o czym świadczyła nadzwyczaj wielka liczba siodeł oraz innych elementów uprzęży porozkładanych wszędzie w domu. Nie było więc wielką niespodzianką, że na sportowe hobby wybrał jeździectwo.

 

    Zarejestrowane altruistyczne hobby Coopera sprowadzało się do pięciu godzin tygodniowo w miejscowej Darmowej Klinicę dla Robotów gdzie pomagał "opiekując się naszymi współczesnymi poddanymi, którym zawdzięczamy tę ucztę wolnego czasu", jak sam dość patetycznie określił.

 

    Był wysokim, przygarbionym mężczyzną o ściągniętych ustach i ostrym wyrazie sępiej twarzy. Powitał Dana i Hamiltona bez entuzjazmu, a na ich licencje badaczy amatorów zaledwie rzucił okiem. Pokazał im swój warsztat i gabinet, a następnie zaprowadził do salonu.

 

    Hamilton usiadł na skórzanej sofie i otworzył notatnik.

 

    - A więc, panie Cooper, zobaczyliśmy przykłady pańskich uzdolnień artystycznych oraz rezultaty innych zajęć. Naprawdę jednak chcielibyśmy się czegoś więcej dowiedzieć o pańskim klubie rytualnym. Z naszych obserwacji wynika, że cały dozwolony czas wolny, pełne dwadzieścia godzin tygodniowo, poświęca Pan na pracę dla tego... Stowarzyszenia Łaźni i Podwiązek. Tymczasem pełny program grupy przewiduje zaledwie kilka spotkań w ciągu roku. Jaką właściwie funkcję pełni pan w tym klubie?

 

    Cooper nie wyglądał na zachwyconego. Przez moment wydawało się, że rozważa odmowę odpowiedzi. Hamiltona przeszedł dreszcz. Nie co dzień wpada się na trop kryminalny.

 

    Ale mężczyzna w końcu westchnął i odpowiedział:

 

    - Mam zaszczyt i przywilej być dworzaninem Jego Miłości.

 

    Hamilton stłumił lęk. Stracą tu cały dzień badając związek pomiędzy Wielkim Imperialnym Bambecem a Mistrzem Gzorkiem lub innymi utytułowanymi tego klubu.

 

    - Czy mógłby pan zdefiniować funkcję dworzanina; panie Cooper?

 

    Cooper wyrecytował powoli, z dziwnym, staromodnym akcentem:

 

    - Dworzanin to ten, który służy drugiemu jako osobisty doradca, towarzysz, wysłannik, straż przyboczna... jest zaszczytem służyć szlachetnie urodzonym.

 

    Hamilton pochwycił spojrzenie Dana. Czyżby dostrzegł osłupienie na pozbawionej zazwyczaj wyrazu twarzy androida? Zakasłał.

 

    - Mówi pan, że jako ,dworzanin" służy temu... - zajrzał do notatnika - osóbie, którą nazywa pan Jego Miłością. Czy ten ktoś jest artystą?

 

    - Nie..

 

    - Hm. A czy ma ona jakieś inne tytuły w waszym klubie?

 

    Wzrok Coopera zdawał się skupiać na czymś bardzo odległym.

 

    - Jego inne tytuły są niemal niezliczone, panie Smith. Wszystkie są prawowite i nigdy nie były tajemnicą, choć zawsze unikaliśmy rozgłosu. Teraz, sądzę, Jego Miłość będzie musiał zdecydować, jak postępować dalej.

 

    Hamilton doszedł do wniosku, że Cooper jest rzadkim okazem prawdziwego szaleńca. Był ciekaw, czy nadal nagradzano za doprowadzenie chorego na leczenie.

 

    - Jeśli tytuły te nie są tajemnicą, proszę.wymienić kilka z nich.

 

    - Dobrze. - Cooper skłonił się. - Nazywa się George Gustaf Charles Ferdinand Louis Jaro Taisho... On sam wymieni jeszcze inne jeśli zechce. Znajdziecie go w szpitalu dla robotów w Irlington, gdzie jest naczelnym psychiatrą. Co do tytułów, są to między nimi Korony Holandii, Belgii, Norwegii, Danii, Szwecji, Japonii, Chin, Rosji, Brytanii, wielkiej części Afryki oraz Ameryk...

 

    - Chwileczkę - przerwał Hamilton unosząc rękę - co pan rozumie przez Koronę?

 

    Cooper uśmiechnął się po raz pierwszy. - Oznacza to, że we wszystkich tych krainach Jego Wysokość jest z Bożej Łaski i Prawem Suwerena, królem.

 

    Cooper pochylił się i spojrzał łagodnie na Hamiltona.

 

    - Jest również pańskim Królem, panie Smith.

             

             

             

             

             

 

             

 

    Na tabliczce Hamilton przeczytał: Dr George Gustaf - Naczelny Profesjonalny Psycholog Robotów i Androidów. Zatrzymał się przed drzwiami i przyczepił sobie do klapy licencję badacza - amatora. Żałował, że wysłał Dana do biblioteki zamiast wziąć go ze sobą.

 

    Początkowo sądził, że Gustaf okaże się równie szalony jak jego "dworzanin", lecz oficjalne dossier doktora było nieskazitelne. W swojej pracy zawodowej był jednym z najbardziej szanowanych robo - psychiatrów Europy. Prawo i historia należały do jego hobby intelektualnych i w każdej z tych dziedzin przyznano mu honorowy status profesjonalisty, co było nadzwyczajnym wyróżnieniem. Każdy, kto wywalczył sobie więcej niż jedno powołanie stawał się obiektem zawiści. Gustaf miał ich aż trzy.

 

    Hamilton zapukał do drzwi. Po chwili otworzył je ciemnowłosy młody mężczyzna, więcej niż średniego wzrostu. Uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę.

 

    - Pan Smith? Proszę wejść i usiąść. Zaraz przyjdę.

 

    Hamilton wybrał sobie krzesło naprzeciw wielkiego, ręcznie rzeźbionego biurka z mahoniu. Doktor Gustaf przeszedł bocznymi drzwiami do pokoju zabiegowego. Hamilton słyszał jak daje zalecenia robotowi klasy Trutniów. Maszyna odpowiedziała kilkoma klik i bip, których Hamilton nie zdążył przetłumaczyć.

 

    Przyjrzał się przedmiotom na ścianach gabinetu. Były tam oczywiście dyplomy i trofea sportowe. Zauważył, że nieliczne tylko dzieła sztuki zdradzały pochodzenie amatorskie. W większości wydawały się być bardzo stare.

 

    - Proszę mi wybaczyć, panie Smith. - Gustaf wszedł do gabinetu zamykając za sobą drzwi. Powiesił kitel na wieszaku i usiadł naprzeciwko Hamiltona. - Domyślam się, że chodzi o naszą Łaźnię i Podwiązkę, prawda? Farrell powiedział mi wczoraj o pańskiej wizycie. Twierdził, że nie prosił pan o zachowanie tajemnicy.

 

    - Ależ oczywiście - Hamilton machnął nonszalancko ręką. Gwoli prawdy, zamierzał prosić Coopera o dotrzymanie konwencji, ale spieszył się wtedy na koszykówkę, a potem rundkę dozwolonej lektury nieobowiązkowej i zapomniał.

 

    Dzisiaj, nietypowo, pośpiesznie wykonał swoją pracę w banku i wyszedł wcześniej.

 

    - Porozmawiajmy o pańskim klubie rytualnym. Cooper twierdzi, że jego początki sięgają starożytności, w co, szczerze mówiąc, trudno uwierzyć. Udzielanie nieprawdziwych informacji uprawnionemu badaczowi jest przestępstwem, więc może pan mógłby wyjaśnić tę jego fantastyczną historię?

 

    Gustaf poważnie skinął głową.

 

    - Jestem pewien, że Farrell nie miał złych zamiarów. Może dał się ponieść fantazji i mylnie zinterpretował niektóre fakty. Widzi pan, panie Smith, Łaźnia i Podwiązka figuruje w rejestrze klubów rytualnych od ponad trzystu lat. To prawie tyle samo, ile liczy Społeczne Państwo Świata.

 

    - Rozumiem więc, że wasi członkowie mają uzasadnione prawo do dumy z przynależności do jednego z najstarszych klubów. . To może tłumaczyć, że Coopera ponosi wyobraźnia. - Hamilton był trochę zawiedziony. Miał nadzieję usłyszeć coś bardziej niezwykłego.

 

    Gustaf przytaknął. - Prekursorów Stowarzyszenia należy szukać kilka tysięcy lat przed Amalgamacją. Byli wśród nich, rzecz jasna, angielscy Rycerze Łaźni i klan Fujiwara, który trzymał zasłonę tronu Chryzantemy - Złożył ręce w mostek i przechylił się na krześle do tyłu. - Czy widzi pan ten starożytny wachlarz? Tam, w gablocie. Jest on oznaką przywileju, przyznanego nieletniemu synowi ostatniego etnicznego cesarza Chin. Mieszczanie i starszyzna w dół i w górę rzeki Jangtse wyrazili nań zgodę, zanim nastąpiła inwazja Manchu. Sekretna organizacja, która ukryła dziecko i jego potomków dołączyła do Stowarzyszenia Łaźni i Podwiązki setki lat temu. Dziecko, którego strzegli, było jednym z moich przodków.

 

    Hamilton zamrugał oczami. - A więc oświadczenie Coopera, że pan jest tym... tym królem...

 

    Gustaf wzruszył ramionami. - Wszystko jest udokumentowane. Zgodnie ze starymi prawami dziedziczenia jestem następcą połączonych rodzin królewskich Europy, Azji oraz większej części reszty świata. - Robo - psychiatra roześmiał się na widok twarzy Hamiltona. - Njech pan nie będzie taki oszołomiony. Nie jestem szaleńcem. Stoi przed panem najzupełniej współczesny i produkcyjny obywatel społeczeństwa, ponadto akceptujący je w większej części. Nie roszczę sobie pretensji do żadnego z przywilejów niegdyś przysługujących człowiekowi o tak unikatowym dziedzictwie genetycznym jak moje. Byłoby to absurdem. Jestem tylko dziedzicznym, legalnym przywódcą klubu rytualnego i wraz z kilkoma tysiącami innych czerpię przyjemność z intelektualnego związku z przeszłością.

 

    Hamilton sprawdził magnetofon, by upewnić się czy działa. Nie mógł W to wszystko uwierzyć. - A członkowie klubu; czy też są...?

 

    - Dziedziczni? Częściowo tak. Oczywiście nowi członkowie są mile widziani, a ostatnio ich liczba ogromnie wzrosła. Lecz trzonem są rodziny po linii ojców... o nazwiskach takich jak Hsien, Orange, Stuart, Fujiwara... - Gustaf rozłożył ręce. - Niech pan spróbuje zrozumieć jak to było zaraz po Amalgamacji. Neosocjalizm nie był w tamtych czasach zbiorem hipotez łagodnie przenikających społeczeństwo, jak to jest dzisiaj, ale potężnie emocjonalnym i gwałtownym ruchem. Wśród ofiar tej ery znaleźli się między innymi ludzie wyróżniający się dziedzictwem lub rodowym nazwiskiem, . które przedtem miały ogromne znaczenie. Domy królewskie już dużo wcześniej zrezygnowały z faktycznej władzy, nie były więc tak wnikliwie badane. Ich wycofywanie się z życia publicznego przeprowadzono z kurtua2ją oraz wielką dbałością o subtelności prawne.

 

    Fascynujące - powiedział Hamilton. - Sądziłem, że królowie, królowe i im podobni należeli do przeszłości już w czasach jachtów i lotni.

 

    - Nie całkiem, lecz żyli bardzo skromnie, żeby przetrwać. Przypuszczam, że ta powściągliwość przeszła w zwyczaj, który zachował się, choć przyczyna minęła.

 

    Hamilton przytaknął zgodnie, ale nie dał się zwieść ani na chwilę. Doktor Gustaf mógł sobie być na wskroś nowoczesnym, człowiekiem, ale ten wyraz oczu Farrella Coopera! ( członkostwo, w większości dziedziczne) Niewiarygodne!

 

    Musiał powstrzymać uczucie zadowolenia. Było bardzo prawdopodobne, że trafił na prawdziwy szczep. Pierwszy od czasu, gdy dwadzieścia lat wcześniej głównym tematem Wszystkich gazet socjologicznych stali się... jak to się oni nazywali... a tak - Marksiści. Tamta niewielka, patetyczna grupa setki lat żyła skrycie iluzją podboju świata. Nadanie sprawie rozgłosu spowodowało, że członkowie grupy jak niepyszni rozproszyli się po różnych kontynentach.

 

    Uśmiechał się słuchając opowieści Gustaw. W myślach zaś układał fragmenty swojego referatu. Miał nadzieję, że Łaźnia i Podwiązka przetrwa dłużej niż Marksiści.

             

             

             

             

             

 

             

 

    Jego pierwszy artykuł w "Tygodniku Socjologa Amatora" przedrukowano aż na Marsie i Tytanie. Hamilton obawiał się, że straci temat, kiedy zajmą się nim socjologowie profesjonalni. Lecz z pomocą Dana AnMana udało mu się pierwszemu opublikować studium statystyczno - psychologiczne. To zdecydowało. Poproszono go o napisanie artykułu wstępnego do następnego wydania "Socjologii Popularnej".

 

    - To fantastyczna wiadomość, Hamilton - buczał radośnie jego asystent android. - Powinieneś otrzymać za to honorowy status profesjonalisty. To niesamowity zaszczyt zdobyć drugi zawód w tak młodym wieku:

 

    Hamilton wykrzywił się i rozsiadł w fotelu z nogami na biurku. W świecie, który ponad wszystko inne cenił kompetentny eklektyzm każda profesja zazdrośnie strzegła swego profesjonalnego statusu. On sam zasiadał w jury zawodowych bankierów, rokrocznie odrzucając setki finansistów amatorów, z których każdy usiłował przekonać sędziów, że zasłużył na "drugi kapelusz".

 

    A teraz prawie na pewno wywalczył sobie własny. Gustaf nie był jedynym człowiekiem wystarczająco utalentowanym, by mieć więcej niż jedno Powołanie!

 

    Musiał przyznać, że ten Gustaf ma klasę. Przyjmował rosnące zainteresowanie społeczeństwa z niezwykłym spokojem. Zaprosił nawet Hamiltona na nadzwyczajne spotkanie Łaźni i Podwiązki, w niejasny sposób dając mu do zrozumienia, że udziela wielkiego zaszczytu.

 

    Przywódcy klanu przylecieli na to - spotkanie z całego świata. Wielu z nich - tak mężczyźni, jak i kobiety - było najwyraźniej wykwalifikowanymi profesjonalistami i większość wyrażała niepokój z powodu rosnącego rozgłosu. Gustaf pojawił się beztroski, promieniejący pewnością siebie, co szybko uspokoiło pozostałych.

 

    Rytualna strona spotkania sprawiła Hamiltonowi zawód. Nie było nawet śmiesznych kapeluszy ani tajemniczych symboli jak w jego własnym Zakonie. Trochę nie przesadnych ukłonów, sporadycznie jakieś nieśmiałe "Milordzie", ale żadnych ekstrawagancji. A jednak dostrzegało się pewne subtelności. Pilnie notował sobie uwagi dotyczące zachowań, gdyż działo się tutaj coś niezwykłego. Członkowie grupy traktowali wszystko dużo poważniej niż uczestnicy spotkania zwykłego klubu rytualnego. Opuścił zgromadzenie bogatszy nie tylko o stertę notatek.

 

    - Przepisałem moje wrażenie o spotkaniu - oświadczył androidowi. - Czy skończyłeś już przegląd historyczny?

 

    Przejrzysta głowa Dana podskoczyła w odpowiedzi. - Tak, i myślę; że historia stworzy idealny wstęp do naszej książki. Spróbuję przedstawić jasny obraz monarchii. Wielu ludzi, którzy wybrali sobie niewłaściwe zajęcia, nigdy o niej nie słyszało.

 

    - Świetnie - to zaoszczędziłoby Hamiltonowi mnóstwo czasu. Już teraz członkowie jego drużyny koszykarskiej skarżyli się, że zaniedbuje swoje sportowe hobby. Sukces był zalecany, przypominali mu, obsesja zaś zakazana.

 

    - Czy odkryłeś coś ciekawego?

 

    - Tak. Sprawdziłem, że dokumenty przedstawione przez doktora Gustafa są autentyczne. Kiedy pokazałem je androidom klasy AAA w archiwum, bardzo się nimi zainteresowali. Najwyraźniej "linia krwi" George'a Gustafa jest w porządku.

 

    - Zadziwiające - zastanowił się Hamilton. - Ustrzeże to jednak robo - psychiatrę przed terapią antyzłudzeniową - ucieszył się. Na prawdę polubił tego człowieka.

 

    A jak podoba ci się praca z androidami klasy AAA?

 

    - Tak, jak tobie podoba się myśl o nominacji na socjologa profesjonalnego, Hamilton.

 

    - Aż tak? - Hamilton uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi.

             

             

             

             

             

 

             

 

    W Orleanie panowało, oględnie mówiąc, ożywienie. Dostosowywano rozkład dnia, żeby popatrzeć na paradę. Tego nie pamiętali najstarsi ludzie.

 

    Uroczystość, jak zwykle parady rytualne, odbywała się skromnie, bez pojazdów, akrobatów amatorów czy walczących aerocyklistów. Procesja posuwała się pieszo lub konno prowadzona przez małą kapelę kobziarzy, złożoną z wysokich mężczyzn, a ich dziwna, piskliwa muzyka przyprawiała widzów o gęsią skórkę.

 

    Atmosfera była gorąca. U szczytu pochodu panowało zamiesza - nie, tam bowiem tłum gromadził się wokół dziedzicznego przywódcy Łaźni i Podwiązki prosząc go o autograf.

 

a  - Proszę, proszę, szanowne panie i panowie - wołał dość formalnie Farrell Cooper. - Jego Miłość musi trzymać się programu! Prosimy o trochę miejsca. Wy tam, uwaga na konie!

 

    Dwóch spośród wyrośniętych kobziarzy podeszło, by pomóc amatorskiej służbie porządkowej torować drogę w tłumie. George Gustaf podpjsał album, który wyciągnęła do niego jakaś młoda kobieta i podniósł wzrok. Kobieta przycisnęła album do piersi i aż dech jej zaparto, kiedy do niej mrugnął. Dał znak kobziarzowi, by przepuścił przez kordon mężczyznę.

 

    - Witam, panie Smith - powiedział. Uścisnął rękę Hamiltonowi, po czym odwrócił się, by wziąć następny album. - Przyszedł pan obejrzeć jeszcze jeden fenomen in vivo? Muszę powiedzieć, że pańskie artykuły zamieniły moje niewielkie dotąd obowiązki wynikające z dziedzictwa w gigantyczną odpowiedzialność!

 

    Hamilton uśmiechnął się do młodego mężczyzny.

 

    - Czyż nie na tym polega rola króla, doktorze Gustaf? Z mojej lektury wynika, że była to praca cięższa nad wszystkie inne... przynajmniej dla tych monarchów, którzy starali się rządzić dobrze. Proszę mi powiedzieć, czy zastanawiał się pan czasem jak by to było? Chcę powiedzieć, gdyby...

 

    - Gdyby monarchie nie upadły? A ja byłbym spadkobiercą prawdziwej władzy, a nie przywódcą klubu rytualnego? Panie Smith, oczywiście, że myślałem o tym. W przeciwnym wypadku można by mnie słusznie posądzić o brak wyobraźni. - Gustaf podpisał ostatni album, skinął tłumom i spojrzał poważnie na Hamiltona.

 

    - Co do racji, dla których moi przodkowie w ten sposób skrzyżowali krew swych rodzin - długo po tym kiedy większość z nich utraciła władzę - błądzę w ciemności tak samo jak i pan. Lecz wiem coś o skutkach. Przyznam, że emocje tego tłumu wywołują we mnie silny oddźwięk. Zawsze miałem pociąg do ludzi - i androidów, jeżeli o to chodzi. Ponadto mam bardzo dobre wyniki w testach na umiejętność dowodzenia i poczucie sprawiedliwości.

 

    - Wiem, pana amatorski dwór należy do najpopularniejszych, a profesjonaliści nigdy nie zmieniają pańskich postanowień. Gustaf wzruszył ramionami.

 

    - Pytanie brzmi więc, czy przodkowie obdarzyli mnie czymś niezwykłym? Lub, czy może to wszystko jest zbiegiem okoliczności? Ciekawy temat do rozważań, choć zaiste nie ma to wielkiego znaczenia.

 

    Zbliżył się Farrell Cooper. Skinął Hamiltonowi, po czym odezwał się do klubowego przywódcy.

 

    - Wasza Miłość, jesteśmy spóźnieni. Zechciej, jeśli łaska, dosiąść konia, by straż przednia zbytnio się nie oddaliła.

 

    Hamilton uśmiechnął się. Przyzwyczaił się już do dziwactw Coopera. Gustaf mrugnął pochwyciwszy jego spojrzenie.

 

    - Porozmawiamy później, Hamilton. Mam nadzieję, że będę miał jeszcze okazję powiedzieć panu jak bardzo pouczająca była dla mnie rozprawa naukowa o Łaźni i Podwiązce w aspekcie mikrosocjologicznym.

 

    Hamilton poczuł, że się czerwieni. Spiesznie starał się to zatuszować.

 

    - Jedno, ostatnie pytanie, doktorze Gustaf, zanim pan ruszy Hamilton wykonał ręką gest w stronę tłumów - jak pan tłumaczy ten przypływ uczuć do pana i pańskiego klubu, tu w Orleanie i w innych miastach na trasie podróży?

 

    Gustaf zmarszczył brwi.

 

    - To pan jest socjologiem, Hamilton.

 

    - Proszę, tylko przypuszczenie. Chciałbym wiedzieć, co mówi pański głos wewnętrzny.

 

    Gustaw zmarszczył brwi. Spojrzał na ludzi, którzy stali wzdłuż ulicy wyciągając szyje, kiedy skierował w ich stronę wzrok. Poważnie popatrzył na Hamiltona.

 

    - Powiedziałbym, że to dlatego, iż są samotni, znudzeni i odcięci. od przeszłości. Osobiście uważam za niefortunne to, że nie znaleziono dotąd sposobu, by zaspokoić tę potrzebę. Nie każdy jest równie szczęśliwy jak pan czy ja w tym Całkowicie Społecznym Państwie. A może to właśnie pan opracuje problem tej społecznej tęsknoty.

 

    Podszedł jakiś mężczyzna prowadząc dużego deresza. Gustaf dosiadł konia. Niespokojny ogier parsknął i szarpał wodze, ale robo - psycholog umiejętnie go uspokoił.

 

    Gustaf uśmiechnął się do Hamiltona.

 

    - Ja sam utrzymuję wszelkie możliwe więzi z przeszłością. A naprawdę interesuje mnie zdobycie jeszcze jednego honorowego Powołania. Pan zna to uczucie.

 

    Mrugnął jeszcze raz, po czym nawrócił swojego ogiera w szereg zbrojnych..

             

             

             

             

             

 

             

 

    Procesja była już w połowie drogi do katedry zanim Cooper miał znowu okazję, żeby odezwać się do Gustafa. Towarzyszyło temu uniesienie brwi.

 

    - Wasza Miłość wybaczy to pytanie. Czy nie było to trochę niebezpieczne?

 

    Gustaf wzruszył ramionami: Pomachał tłumom i uśmiechnął się. Ogier maszerował dumnie.

 

    - Ni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin