Reymont Władysław Stanisław - Śmierć.pdf

(70 KB) Pobierz
9736794 UNPDF
Władysław Stanisław Reymont
Śmierć
- Ociec! ociec! wstańta, słysta? - no, wstańta trochę.
- Loboga! Mario! - eh! - jęczał, potrząsany energicznie.
Tylko twarz mu było widać spod kożucha, twarz zapadłą a
zmiętą i pooraną w bruzdy, szarą jak ta ziemia, którą tyle lat
uprawiał, porośniętą siwym włosem jak podorywki późnej
jesieni, pczy miał zwarte, a z wpółotwartych, sinych,
popękanych warg wywiesił język dysząc ciężko.
- Wstańta! no! - krzyczała córka.
- Dziaduś! - zapiszczała niewielka, w koszuli tylko i
zapasce, zaścięgniętej na piersiach dziewczyna, wspinając
się, aby choremu w twarz popatrzeć.
- Dziaduś! - i łzy miała w oczach niebieskich, a żałość w
umorusanej twarzy. - Dziaduś! - ozwała się raz jeszcze,
ciągnąc za poduszkę.
- Pudzi stąd! - krzyknęła matka i chwyciwszy ją za kark,
pchnęła pod piec.
- Suka, na dwór! - zakrzyczała potykając się o stare, na
pół ślepe psisko obwąchujące łóżko. - Na dwór! nie
puńdziesz mi ty! - i kopnęła swoim drewnianym trepem tak
silnie, że suczysko przewróciło się, lecz natychmiast ze
skowytem przypadło do drzwi zamkniętych. Mała chlipała
pod piecem, rozcierając sobie pięściami nos i oczy.
- Ociec, wstania, póki mówię po dobroci!
Chory milczał, głowa przekręciła mu się w bok i cha-r.
czał coraz ciężej. Niewiele pozostawało mu do życia.
- Wstańta, co to, tu u mnie chceta zdychać?
Niedoczekanie wase. Do Juliny idź, stary psie - ty! Daliśta i
grunt, to niech wos trzymo... No, póki prose...
- O Jezusiecku! O Mario!...
- Twarz zroszoną potem męki kurcz mu wykrzywiał.
Córka naraz gwałtownym ruchem ściągnęła z niego
pierzynę, potem podjąwszy.w pasie, rzuciła go w połowie na
ziemię, bo tylko głową i plecami leżał na łóżku, jak drewno
bezwładny i jak drewno sztywny i wyschnięty.
- Ksindza! Ojca! - wyszeptał poprzez rzężenie.
1
 
- Dom ja warna ksindza, dom! - W chliwie ano zdychać,
ukrzywdzicielu, jak pies - i wzięła go silnie pod pachy, ale w
tej chwili puściła i spiesznie całego przyrzuciła pierzyną, bo
cień jakiś mignął przez okno. Ktoś szedł do chałupy.
Zdążyła zaledwie nogi starego wrzucić do łóżka.
Posiniała ze złości i z pasją otrzepywała pierzynę, ogarniając
łóżko.
Weszła Dyziakowa.
- Niech będzie pochwalony.
- Na wieki! - mruknęła patrząc spode łba na przybyłą.
- Witojta, jak się mota? zdrowiśta?...
- Bóg zapłać... nicegój...
- Cóż stary - zdrowsy?
I tupała otrząsając śnieg z trepów.
- E! - gdzie zaś, ino zipi.
- Kumie! kumie! - pochyliła się nad starym.
- Ksindza! - jęknął chory.
- Widzita wy, moi ludzie! Nie poznoł me. Ksindza
nieborocek kce... Zamrze się starymu, pewnikiem się
zamrze, ani chybi, skończy. O ludzie, ludzie... No cóż,
posłaliśta po ojca duchowny go?
- A bogać, mom ta kogo?
- Przecie krzeseł j ański dusy nie ostawita bez świntego
wspomożynio.
-Samy go nie ostawie i nie polecę, a może jesce
wydobrzeją.
- A juści - echę - nie słysyta ano, jak to gra w piersiach
chudziockowi? To nic - ino pewnikiem wątpia tak piscą - albo
mu się macico kurcy. Przecie łońskiego roku, jak ano Wałek
mój chorzoł...
- Moiściewy - skoknijcie po probosca, ino duchem, bo
patrzta...
- Prowda, prowda, wygląda chudziok jak w ostatniej
mizerii, trza bieżyć, trza - i obciskała zapaskę lepiej koło
głowy.
- Panu Bogu oddaje.
- Idźta z Bogiem!
2
 
Dyziakowa wyszła, Antkowa zaś zabrała się do
porządków, zeskrobała z podłogi błoto, wymiotła, wysypała
popiołem, a potem wzięła się do ustawiania i mycia garnków.
Co chwila obrzucała nienawistnym wzrokiem łóżko,
spluwała, zaciskała pieścić, to znów z jękiem chwytała się za
głowę w rozpaczliwej bezsilności.
- Piętnaście morgów, śwynioki, troje bydła, statki, smaty -
tak na pół - ani chybi - ze sześć tysięcy! Loboga!
I jakby podrażniona jeszcze więcej przypomnieniem takiej
wielkiej sumy, szorowała, aż huczało, a potem z hałasem
ustawiała miski na policy.
- Ażebyście! ażebyście! - i myślała dalej głośno: Kuraki,
gęsi, cieloki, tyle dobra, tyle dobra! i to wszyćko zapisał ty
lakudrze! Ażeby cię marnotki, ażeby cię roboki roztoczyły
gdzie pod płotem za moje ukrzywdzynie, za moje siroctwo!
Przyskoczyła do łóżka w pasji cała i z krzykiem
ogromnym.
- Wstać! - a widząc, że chory się nie porusza, nuż nad
nim pięściami wytrząsać i wygadywać:
- Zdychać, tośta do mnie przyśli, może woma pochówek
mam zrobić? nową sukmanę kupić? -- a juści!
Niedoczekanie wase, będzieta brać. Kiej Julina tako dobro,
to wynośta się du ni. Cy to ja woma miałam wy cug dać?
Una lepsa - kiejśta...
Nie skończyła, bo dzwonek zadźwięczał i ksiądz wszedł z
sakramentami.
Antkowa skłoniła mu się do nóg, ocierając załzawione
złością oczy i naszykowawszy na wyszczerbionym talerzu
święconą wodę i kropidło wyszła do sieni, gdzie już kilkoro
ludzi stało przyszedłszy za księdzem.
- Pochwalony.
- Na wieki.
- Cóż ta?
- A nic, zdychać przysed do ukrzywdzuny i nie zdycho. O
bidno jo, bidno! - zaczęła płakać.
- Prowda, prowda, jemu do gnicio, a woma do ,życio -
odpowiedzieli jednogłośnie, kiwając głowami.
- To ociec rodzuny tak robi?... - podjęła. - Tośma z
Jantkiem nie zabiegali, nie charowali jak te woły? Nie
przedałam ani jednygo jojka, ani pukwaterka masła, ino mu
3
 
podtykałam, te kapechne mlika tom ano dzieuse spod
gymby wydzirała, a dowalam jemu, bo. przecie stary i ociee -
a un Tumkowi zapisał wszyćko! Piętnaście morgów,
chałupa, krowy, prosioki, cielok, a wozy, a statki, to nic! O jo
niescęśliwa! już ni ma sprawiedliwości na świecie, ni mo - o!
o!
Oparła się o ścianę i płakała głośno.
- Nie płacta, kumo, nie płacta. Pan Bóg miłosierny, ale i
przebiemy, jesce warn wynagrodzi - powiedziała jedna z
bab.
- Głupioś, nie scekałabyś po próżnicy. Co krzywda, to
krzywda. Starymu się zamrze, a bida ostanie - odpowiedział
mąż.
- Trudno wołu wodzić, kiej nie chce chodzić! - dorzucił
inny sentencjonalnie.
- II... jak się kto przyłoży, to mu w piekle niezgorzy! -
szepnął któryś strzykając śliną przez zęby.
Milczenie zaległo gromadkę. Wiatr targał zamkniętymi
drzwiami i przez szczeliny sypał śnieg do sieni. Chłopi z
odkrytymi głowami, zamyśleni, stali potupując z zimna.
Baby, zbite w kupkę, z rękoma pod zapaskami, spoglądały
cierpliwie na drzwi do izby, skąd od czasu do czasu
dolatywał głos księdza lub cichy, chrapliwy szept chorego.
Wreszcie ksiądz zadzwonił - weszli tłocząc się. Chabry
leżał wznak, z głową wciśniętą w poduszkę; spod rozpiętej
koszuli żółciły się piersi, obrośnięte siwym włosem. Ksiądz
pochylił się nad nim i na wysunięty język kładł komunikant.
Poklękali wszyscy, bijąc się ciężko w piersi, wznosząc oczy
w górę, z głośnym sapaniem i westchnieniami. Kobiety
nachylały się aż do ziemi, trzepiąc: "Baranku Boży, który
gładzisz grzychy świata".
Pies, zaniepokojony ciągłym dzwonieniem, warczał w
kącie.
Nareszcie ksiądz skończył ceremonię namaszczenia i
przywołał córkę.
- Gdzie wasz, Antoniowa?
- A gdzieżby ta był, ojce duchowny, jak nie na wyrobku.
Ksiądz postał, pomedytował, popatrzył się na zebranych,
otulił się szczelnie wytwornym futrem, przypomniał sobie, że
trzeba by coś powiedzieć tym ludziom, ale nic mu na jeżyk
nie przyszło, więc kiwnąwszy tylko głową na pożegnanie,
4
 
wyszedł wysuwając białą, delikatną, prawdziwie kastową
rękę - do całowania chylącej się do kolan gromadzie.
Rozeszli się też zaraz wszyscy. Krótki dzień grudniowy
już miał się ku schyłkowi. Wiatr ustawał, natomiast śnieg
grubymi płatami opadał.
W chałupie robiło się szaro. Antkowa siedziała przed
kominem, machinalnie obłamując gałęzie i podrzucając je na
ogień...
Ważyła coś w głowie, bo co chwila spoglądała to w okno,
to na łóżko. Chory chwilę już długą leżał cicho zupełnie. Była
ogromnie zniecierpliwiona, podrywała się z siedzenia, stała
chwilę nasłuchując i patrząc... i znów siadała.
Noc szybko zapadała. W izbie prawie ciemno było. Mała
drzemała skulona, przyciskając się do pieca. Ogień migotał
zaledwie, oświetlając bladoczerwonym światłem kolana
siedzącej i szmat brudnej podłogi.
Pies zaczął skomleć i drapać do drzwi wchodowych.
Kury, usadowione w sieni na grzędzie, krzekorzyły cicho i
przeciągle.
Cisza była ogromna w izbie, chłód pełen wilgoci wstawał
z mokrej podłogi.
Antkowa zerwała się z siedzenia, podeszła do okna
wyjrzeć na drogę: pusta była, śnieg sypał gęsty, na kilka
kroków nie było nic widać. Przystanęła przy łóżku, jakby się
wahając - chwilę to trwało, bo naraz z energią, szorstko,
ściągnęła z chorego pierzynę, rzuciła ją na drugie łóżko, a
jego samego chwyciła silnie pod pachy i uniosła.
- Magda! otwórz drzwi.
Mała skoczyła otwierać.
- Pudzi tu - weź za nogi.
Magda objęła stopy dziadkowe swymi małymi rękami i
czekała.
- No, chodź! poniesiemy! Nie ślipioj, ino nieś! - dodała
ostro.
Stary ciężki był, bezwładny i jakby nieprzytomny, bo nie
pojmował, co się z nim dzieje. Trzymała go mocno, niosąc, a
raczej wlokąc, bo mała przewróciła się przez próg,
puszczając w śnieg nogi, gdzie żłobiły dwie długie bruzdy.
Zimno przejmujące musiało go otrzeźwić, bo już na
podwórku zaczął jęczeć i szeptać urywanie:
5
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin