Maria Rodziewiczówna - Magnat.pdf
(
947 KB
)
Pobierz
Rodziewiczowna Maria - Magnat
M
ARIA
R
ODZIEWICZÓWNA
M
AGNAT
W
YDANIE PIERWSZE
:
W
ARSZAWA
1899
S.
L
EWENTAL
WYDANIE
VI:
P
OZNAŃ
1931
W
YDAWNICTWO
P
OLSKIE
R.
W
EGNER
,
(„P
ISMA
”
T
.
10)
I
Marzec z deszczem, śniegiem i wichrem szalał nad dworem kuhackim. Drzewa się gięły i
jęczały, dachy skrzypiały na oborach, wszystko, co Ŝyło, ludzie i bydlęta, pozaszywało się w
pościel lub słomę, nawet suka rządcy, najczujniejsza, nie szczekała pod oficyną, ale tuląc się do
drzwi leŜała przeraŜona szałem przyrody. Noc była okropna i trzeba było bohaterstwa, by się za
próg wychylić.
JednakŜe, gdy zegar w izbie wybił dwunastą, rządca się przebudził i zaraz zerwał się z łóŜka.
Chwilę walczył ze snem i ze zmęczeniem dnia poprzedniego, potem się wzdrygnął, słysząc
wycie wichru, wreszcie zrezygnowany do obowiązku, począł się odziewać po ciemku, by nie
zbudzić matki, śpiącej w sąsiedniej stancji.
Naciągnął buty, jeszcze mokre od wieczora, koŜuszek, poszukał czapki, latarni, wyjął spod
poduszki pęk kluczów i na palcach wyszedł do sieni.
Tu juŜ wicher hulał w najlepsze, ledwie mu dozwolił zapalić świecę w latarni. Za drzwiami
suka, usłyszawszy pana, zapiszczała radośnie i gdy otworzył, wpadła mu pod nogi Razem, z nią
pęd wichru zatamował mu prawie oddech.
— Idź do stancji, Warta! — rzekł łagodnie do suki, czując, Ŝe drŜy cała.
Ale gdzieŜby Warta odstąpiła swego chlebodawcę. Polizała mu rękę i wybiegła pierwsza.
Wyszedł i on na swą zwykłą codzienną inspekcję i przede wszystkim zagwizdał na nocnego
stróŜa. Odpowiedział mu wicher szyderczym chichotem.
Naiwny teŜ rządca, aby mniemać, Ŝe stróŜ na taką porę jest gdzie indziej niŜ w kuchni, przy
piecu. Światełko latarni ruszyło przez podwórze, do obór, skrzypnęły drzwi, rządca zajrzał w
słomę, pastucha nie było. JuŜ chciał wracać i szukać go w czworakach, gdy jakiś jęk bydlęcy
rzucił go w stronę. Tam zaplątana w łańcuchach, dusiła się krowa. Odmotał ją, pomógł wstać,
przeszedł z końca w koniec oborę, obejrzał kaŜdą sztukę uwaŜnie i wyszedł. Mijając spichlerz
usłyszał jakiś łoskot i ujrzał drzwi tylne nie zamknięte. Ruszył tedy na górę, brząkając kluczami,
zamknął je. Obszedł wkoło stodołę, obejrzał zamki bram, wstąpił do stajni i owczarni, i wszędzie
znalazł mniejszy lub większy niedozór. Gniew jego wzbierał. Tak okrąŜywszy całe gumno,
skierował się ku czworakom. Wszystko spało, nigdzie światła. Otworzył jedne drzwi na prawo i
krzyknął:
— Michał, do obory mi zaraz! Bedrycha omal się nie udusiła. Niech no się trafi jaki wypadek,
będę wiedział, kto winien, piecuchu jeden! Marsz!
Zwrócił się do drzwi lewych i dalej ciągnął:
— Marek! StróŜujesz ty dobrze pieca! Nie wyniosą go, jestem pewny! Ale twoją pensję
stróŜowską wyniosą ci z księgi sztrafy! Czemu brama od szopy nie zamknięta?
Zaruszało się na prawo i lewo, a on dalej szedł korytarzem i znowu drzwi otworzył.
— Panie Owsiński, czemu to drzwi od spichlerza stoją otworem? Zamknąłem je sam tym
razem, ale drugi raz nie zamknę.
Senny głos odpowiedział ze środka:
— Musiał je wicher otworzyć. Ja zamknąłem, jak Boga kocham!
— Tak teŜ pan Boga kochasz! A wy, Ćwiartuki, dlaczego wydajecie fornalom owies nie
wiany, bez miary? W stajni pełne Ŝłoby!
— A dalibóg nie dawałem! — odparł drugi głos.
— Więc wam ukradli. Jeszcze lepiej. Po to stoicie jak wiecha w stodole?
Zatrzasnął drzwi i wyszedł z czworaków.
Za nim pogoniły z czterech ust poboŜne Ŝyczenia:
— Bodaj cię najjaśniejsze pioruny! Bodajś ręce i nogi pokręcił! Bodaj cię tak po śmierci czart
nosił! Bodajś oślepł!
Pomimo szczerości tych Ŝyczeń rządca zdrów i cały stanął na swym ganku.
Z czworaków wyszedł pastuch i stróŜ, a dąŜąc ku oborom, wylewali resztę Ŝółci.
— A pies przeklęty! Siedem skór by z człowieka obdarł i jeszcze mu byłoby mało. Niech no
pani umrze, to weźmie zapłatę.
Będzie mu za wszystko! Niech no starej nie stanie, psami go synowiec wyszczuje.
— A stara podobno źle — mówił lokaj.
— Niedługo naszej męki. Przebędziemy przybłędę.
— OnŜe podobno teŜ krewny starej.
— Przypisał się do bogaczki. Z łaski wzięła, bo zdychał z głodu z matką. A teraz, jak się
wypasł, pana udaje. Synowiec go nie cierpi! Schudnie bestia prędko, jak trzeba będzie na chleb
zarobić samemu, zamiast nami orać!
Zniknęli za węgłem. W czworakach, w stancji pisarza i gumiennego rozległa się teŜ rozmowa:
— Dalibóg zamknąłem! Ten łotr pewnie łŜe, byle mieć okazję I do łajania.
— Diabeł go nosi w taki psi czas — dodał gumienny.
— Pewnie się wcale nie kładł, ino się włóczył od Marcysi do Małgosi. Porządny człowiek, jak
się w dzień napracuje, śpi jak kamień, ale jak się kto na szpiega i szelmę urodzi, to diabeł w nim
siedzi i gna! Wychowaliśmy sobie dopiero dręczyciela!
— DosłuŜy się on nagrody. Stara ledwie Ŝyje, a sukcesor wyŜenie go natychmiast.
— MoŜe mu stara co zapisze.
— Chyba, toć liŜe jej nogi i pełza jak pies.
— A nas traktuje jak chamów. Choć my takie same sługi płatne jak on.
— Oho, fanaberia hrabska, a goły jak bicz!
— śeby mu kto raz za nas oddał, toby spokorniał. Ale wszyscy tchórze.
— To czemu pan nie spróbujesz pierwszy? — szyderczo wtrącił gumienny. — Pan teŜ
szlachcic.
— Właśnie dlatego nie chcę na takim szpiegu rąk walać.
— I jeszcze pytanie, czyby mu pan dosięgnął do twarzy. Pisarz umilkł i po chwili obadwa
zasnęli.
Rządca tymczasem wrócił do stancji, zawołał za sobą Wartę i zabierał się do odpoczynku.
Obudziła się jednak matka, zakaszlała stękając:
— Czy to ty, Olek?
— Ja. Na gumno chodziłem.
— A co słychać w pałacu?
— Nie wiem. Zapewne spokojnie, kiedy mała nie przyszła. Niech mama śpi!
Zapanowała cisza. Wicher na dworze szalał i śnieg z deszczem bił o szyby, słychać było
niekiedy trzask łamiących się gałęzi. Rządca zasnął snem kamiennym, spokojny teraz do rana.
Śniło mu się jakieś polowanie, krzyki, naganki, granie ogarów, strzały. Wtem się ocknął.
To Warta ujadała u okna, w które ktoś stukał, a matka wołała:
— Olek! Olek! Wstawaj! Ktoś się dobija.
Zerwał się, przystąpił do okna. Drobna postać tuliła się do ściany, stukając w szybę.
— To mała z pałacu — rzekł.
— Otwórz jej Ŝywo! Mój BoŜe, pewnie, nieszczęście! — odparła matka zapalając zapałkę.
Rządca odział się znowu, mrucząc:
— Jak ma być koniec, niech będzie. JuŜ mam dosyć tego Ŝycia. Cicho, Warta! Swój!
Otworzył drzwi i wpuścił do stancji dziewczynkę drobną, czarną, otuloną szalem.
— CóŜ tam? Pani gorzej? — spytał.
Ale dziewczynka biegła do drugiej stancji, chlipiąc i dysząc.
— Pani Kalinowska! Pani umiera! Kazała posłać po księdza zaraz i panią woła! Niech pani
zaraz idzie! Ja się boję sama wracać!
Dziecko się trzęsło ze strachu i zmęczenia; usiadła w progu na kuferku, chlipiąc.
Kalinowska ubierała się prędko. Syn wyszedł, by wyprawić bryczkę po księdza.
— JakŜe się to stało? Mów! Toć z wieczora dobrze zjadła i zasnęła.
— Ja nie wiem! Ja spałam przy łóŜku na ziemi. AŜ tu czuję, Ŝe mnie pani uderza pantoflem po
twarzy, więc się zerwałam. Kazała zapalić świecę. Siedziała w łóŜku bardzo straszna i woła:
„Poślij po księdza, zawołaj Kalinowską, prędzej, ja zaraz umrę!” Więc poleciałam.
Kalinowska juŜ była gotowa. Otuliła się szalem i wyszły. Na progu spotkała syna,
— Wyślę zarazem depeszę do Wojewódzkich — rzekł.
— A toć zabroniła ci wczoraj.
— To i cóŜ? Kiedy umiera, to mój obowiązek uprzedzić spadkobierców. Po śmierci nie
przemówi, Ŝe to ona broniła, a Ŝywi powiedzą, Ŝem ja intrygował.
— A jak się jej polepszy, to się jej narazisz i nic ci nie da. Zobaczysz!
— A niech tam! Krzyw chodzić nie umiem, a nie da, to i owszem. Będę wykwitowany z długu
wdzięczności i wolny.
— I nędzarz — mruknęła stara.
— A niech tam! — powtórzył swoje zwykłe słowo z zuchwalstwem wielkiej siły i młodości.
Kobieta nic nie rzekła więcej, bo się wkoło poczęli ludzie budzić i wychodzić; poszła w stronę
pałacu, a za nią; jak cień, dreptała dziewczynka.
Generałowa Wojewódzka, magnatka, dziedziczka dóbr i kapitałów, wdowa bezdzietna,
umierała.
śyła za długo dla synowca, który się postarzał, oczekując w Warszawie, na miernej posadce
— milionów.
Generałowa nienawidziła w ogóle wszystkich ludzi, a w szczególności rodziny męŜa, jak jego
nienawidziła za Ŝycia, nie mogąc mu darować mnogich niewierności i marnotrawstwa jej własnej
fortuny.
Wiedziała, Ŝe ubóstwiał bratową, Ŝe się z nią naśmiewał z Ŝony, Ŝe majątkiem jej opłacał
fantazje i zbytki tamtej. Gdy umarł, rozpoczęła zemstę.
Patrzyła z radością, jak brat męŜowski zbankrutował, daremnie błagając ją o pomoc; cieszyła
się, gdy syn jego w ciągłym niedostatku wegetował na marnej posadce,, nie dała im nigdy
szeląga, nie przyjęła nawet w gościnę.
Rozwinął się w niej egoizm i sknerstwo, podejrzliwość i niewiara. Nie miała faworytów ani
przyjaciół, rządziła wszystkim sama.
Z czasem jednak poczuła starość, bezsilność i wtedy sprowadziła do Kuhacza daleką ubogą
krewną wdowę, z synem wyrostkiem. Dla wdowy zdało się to szczęściem i przyszłością świetną
dla syna. Istotnie, generałowa posyłała go do szkół, potem na praktykę agronomiczną za granicę i
wreszcie uczyniła go rządcą swych rozległych dóbr. Wdowa tymczasem wysługiwał się ile sił,
znosząc złe humory, wypominanie dobrodziejstw i słuŜebne stanowisko.
Wilgotną miała stancję w oficynie i ordynarię
*
niewielką, sama uprawiała ogród, sama doiła
krowę, kupioną za oszczędzone przez wiele lat pieniądze.
A jednak niegdyś Kalinowska była teŜ dziedziczką i panią, tylko wielka poŜoga uczyniła ją
nędzarką–wdową, z synaczkiem kilkomiesięcznym.
*
ordynaria — część zarobków pracujących w majątku ziemskim wypłacana w naturze.
Z poŜogi tej wyniosła siłę bohaterstwa i cześć u ludzi. Szczyciła się swą biedą i dobrze
wychowała syna, Ŝeby się i nim mogła szczycić.
Aleksander Kalinowski miał teraz dwadzieścia pięć lat i wypłacał się generałowej za koszt
nauki, słuŜąc, jak on to pojmował, uczciwie.
Przed kilku laty generałowa sprowadziła jeszcze jedną krewną ubogą, sierotę, dziecko.
Biedactwu temu najcięŜszy los przypadł w udziale, bo ciągłe towarzystwo nieznośnej
dziwaczki. Bywała bezustannie gderana, musztrowana, często bita, uŜywana do wszelkich
posyłek, posług, kozioł ofiarny złych humorów, kaprysów i dolegliwości magnatki. Musiała
znosić, bo nie miała nikogo na świecie, nikt nawet dobrze nie wiedział, skąd przybyła, a była za
mała i słaba, by uciec, za harda, by się poskarŜyć.
W pałacu, oprócz niej i starego lokaja, nikt nie mieszkał, generałowa nie znosiła innej słuŜby,
dziwaczała z kaŜdym dniem gorzej.
Od pewnego czasu co dzień pisała i paliła testamenty, zatroskana jednym, by synowiec nic nie
dostał; wzywała nawet rady prawnika.
Ten radził rozdać kapitały za Ŝycia, dobra obciąŜyć bankowym długiem, aby stały się
cięŜarem spadkobiercom.
Na to generałowa nie mogła się zdecydować. Rozstać się z pieniędzmi było nad jej siły. Miała
przeświadczenie, Ŝe obdarowani opuściliby ją natychmiast na pastwę choroby i śmierci, i z
niczym odprawiła doradcę.
Raz zawołała do siebie Aleksandra Kalinowskiego i groŜąc mu laską, którą się podpierała,
rzekła:
— Jestem coraz słabsza, prędko umrę, nie chcę nic dać Wojewódzkim, nie chcę ich widzieć,
ty tego pilnuj, bo jeśli się ośmielisz ich uwiadomić, nie dam i tobie nic, i wyklnę.
Rządca, chłopak smukły, piękny, silny, o twarzy zuchwałej i śmiałej, jeden tylko śmiał jej
czasem zaprzeczyć lub wypowiedzieć własne zdanie. Patrzył jej w oczy nieustraszenie, obraz siły
i szlachetności wobec niedołęstwa i uosobienia złości.
— Pani rozkazywać, mnie słuchać — odparł. — Nie dlatego to uczynię, aby mi pani co dała,
ale dlatego, Ŝe w domu pani ja nie gospodarz. Ale ani się lękam, Ŝe mi pani cofnie łaskę, ani się
klątw boję, bom prawy. Moja rzecz dobytku i roli pilnować, poza tym niczym się nie zajmuję.
Rzecz dziwna; generałowa znosiła jego zuchwałą mowę. Sierota drŜała słuchając, Kalinowska
bladła, magnatka się uśmiechała. MoŜe ją te szorstkie słowa bawiły jak coś rzadkiego. Ona
słyszała tylko pochlebstwa lub lękliwe potakiwania. I oto zachorowała i miała umrzeć.
Rządca, wyprawiwszy depeszę i konie po księdza, juŜ się nie kładł spać, siedział na zydelku
pod piecem i gotów na kaŜde wezwanie z pałacu, rozmyślał nad swoją dolą.
Marzeniem tego ptaka, z gniazda wyrzuconego, był własny kęs ziemi i powrót do sfery, w
której się urodził. Nie uŜywać mu się chciało, nie panować, ale wrócić do towarzystwa i
stosunków, z których wyszedł, odzyskać swe miejsce w świecie. Nie pogardzał, nie wstydził się
swej biedy i podrzędnego stanowiska, ale nie uwaŜał go za własne.
Był jak przechodzień w przydroŜnej oberŜy, nie Ŝył ze współoficjalistami, nie obcował z nimi,
bo czuł, Ŝe tu nie pozostanie ani się z nimi zŜyje i Ŝe są tak zdemoralizowani, iŜ nie zdołałby ich
do siebie podnieść. Nie zrozumieliby go nawet.
Do wyzwolenia rachował po trosze na legat Wojewódzkiej zapewne, ale przede wszystkim
rachował na siebie. Opętany swą ideą, stał się skąpcem, z pensji składał grosz do grosza, obywał
się bez tytoniu, bez cieńszego ubrania, bez najmniejszej fantazji i marzył na początek o małej
dzierŜawie.
W okolicy znał wszystkie folwarki, obrachował je, ocenił, o jeden juŜ nawet traktował z
właścicielem.
Plik z chomika:
noczbrodni
Inne pliki z tego folderu:
Maria Rodziewiczówna - Magnat.pdf
(947 KB)
Maria Rodziewiczówna - Jazon Bobrowski.pdf
(634 KB)
Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.pdf
(1026 KB)
Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.pdf
(960 KB)
Maria Rodziewiczówna - Atma.pdf
(776 KB)
Inne foldery tego chomika:
1 2 3 POJEDYNCZE POLSKIE
Adam Bahdaj
Adam Mickiewicz
Adolf Rudnicki
Aleksander Bruckner
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin