Józef Wayssenhoff - PANI TEODORA.doc

(240 KB) Pobierz

 

Weyssenhoff Józef

PANI TEODORA

 

 

Oczekując czegoś bardzo, człowiek zawczasu wystawia sobie sceny i całe dni przyszłego życia, a gdy te przyjdą, zastają go jednak nieprzygotowanym. Rzeczywistość przynosi w ubocznych szczegółach, w godzinie dnia, w chwilowym nastroju nerwów coś nieobliczalnego, co zadziwia. Ból jeszcze czasem gorzej boli, niż się zapowiadał, a ziszczona pomyślność wydaje się bledszą od przeczutej. Dopiero gdy ustąpi wahanie między wymarzonym obrazem a rzeczywistym, kiedy upragniony fakt zaczyna już uciekać w poetyczną mgłę chwil dobrych minionych, wtedy wrażenie istotne, oczyszczone z mniej pięknych lub niepotrzebnych szczegółów, ogromnieje w sercu uspokojonym i rozpamiętującym. Ta druga fala szczęścia, jeżeli nie jest mocniejsza, to czyściej rozkoszna, niż pierwsza.

Zawsze lubiłem przyglądać się świeżo ubiegłym kolejom mego życia — dlatego też piszę dziennik. A dzisiaj, kiedy mam zapisać taki epokowy wypadek, jak własne zaręczyny, kiedy pomyślę, że ta niepochwytna kobieta powiedziała mi poważnie i szczerze, że mnie kocha i przystaje na nasz związek — to jeszcze się pytam, czy to nie sen. Jednak od paru dni trwa to niesłychane szczęście i zaczyna mi się już mieścić w sercu.

Wieczór  lutego, mój najpiękniejszy, wywiązał się

naturalnie z sytuacji trwającej już od dawna, bo ja z mojej miłości nie czyniłem tajemnicy, a Celina coraz wyraźniejszą okazywała mi skłonność. Korzystając z przypadkowej samotności, zdobyłem się wreszcie na odwagę poproszenia o jej rękę i bez wahania zostałem przyjęty. Chwila ta stanowcza była przecie szczytem moich pragnień, a jednak, przewidując ją trochę inaczej, w innym na przykład pokoju, doznałem zrazu wrażenia, że mi się coś stało nie po myśli. Dopiero w podróży uczułem się niezmiernie szczęśliwym, gdym na noc wyjeżdżał z Prądników do Warszawy.

Sanki sunęły po białej powierzchni tak szybko i cicho, przez noc mroźną, roziskrzoną księżycem i śniegiem. Jakieś dziwne, mrugające gwiazdy tkwiły na niebie" opodal od księżyca, a inne sypały się spod płóz, przerzynających śnieg chrupki i czysty. Ogarniał mnie wielki spokój i zapomnienie całego świata wobec tej jasnej świadomości, którą niosłem w sobie. Była to wdzięczność dla niej, dla życia, dla Boga — a także niezmierna chęć czynienia dobrze, jakiś nieokreślony popęd do bohaterstwa. I była to zadowolona duma, jakby pycha nieprzebranego bogactwa i dziecinne roztkliwieme, do łez skore.

W tym stanie gorączki podróż wydała mi się długą chwilą, której czułem rozciągłość, ale też i niezmienność. Zdawałem sobie sprawę ze swego położenia, a jednak musiałem być tylko trzeźwy, bo pamiętam, żem zawołał na głos: — Boże mój, moja ty!... aż się furman zdziwiony odwrócił na koźle, a potem, wsiadając na stacji kolei do, wagonu, zająłem miejsce w drugiej klasie, chociaż wziąłem bilet do pierwszej i przesiedziałem całą noc, nie widząc prawie towarzyszów podróży.

Ocucił mnie dreszcz poranny, kiedym dorożką przejeżdżał most na Wiśle. Tęczowo mieniły się lody rze

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ki, błękitnie i różowe dymy wieńczyły kominy fabrycznego Powiśla i na bladozłotym niebie budziła się Warszawa radosna, napiętrzona, wypoczęta ze snu, coraz świetniej jaskrawa plamami swych kolorowych domów i dachów, jednostajnie pokrytych świeżym, zarumienionym śniegiem. Wschodziło słońce bardzo jasne.

I ja czułem ten obraz po dziecinnemu, pod wpływem jakiejś świeżości, która mnie ogarnęła. Miałem w sobie zapowiedź nowego życia wschodzącego z tym słońcem.

Przyjazd do miasta zamącił trochę moje wrażenia. Trzeba było zaraz oznajmić radosną nowinę mojej matce, a wiedziałem, że nie ucieszy się tak, jakbym ja chciał. Rozpłakała się, całując mnie serdecznie i błogosławiąc, ale był to raczej gorący objaw jej uczucia dla mnie, a nie podzielona ze mną radość. Wyznała mi, co ma na sercu, mniej więcej tak:

— Każdy sam sobie powinien żonę wybierać i myślę, że Celina jest ci przeznaczona, bo ją kochasz od dawna. Spostrzegłam to już wówczas, kiedy ona była panną i starał się o nią SępSzarzyński, „stary Sęp", jak go nazywałeś.

Potwierdziło się teraz jasno posądzenie moje sprzed lat kilku. Kiedy już małżeństwo Celiny z Szarzyńskim było postanowione, matka dała mi okrągłą sumę na podróż do Paryża, niby dla kończenia studiów, ale bardziej pono w celu, aby mnie z kraju na pewien czas usunąć i zagłuszyć we mnie budzącą się już miłość dla Celiny, a może i nienawiść dla Szarzyńskiego. Nie byłem też na ich ślubie. Dzisiaj w rozmowie wróciły wyraźniej powątpiewania matki o moim wyborze:

— Z twoją naturą, mój Jasiu, niezupełnie się zgadza jej usposobienie, przynajmniej tak by się zdawało. Znam panią Szarzyńską od dziecka i wiem, że jest dobra, uprzejmna, szczególniej piękna, ale nie dość po

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ważnie pojmuje życie i jego obowiązki. Pierwszy jej mąż był dla niej niestosowny i mówią nawet, że mu niepokój o młodą i zalotną żonę skrócił życie.

— Ależ, mamo! — odpowiadałem — nie należało się Szarzyńskiemu więcej do śmierci, jak te dwa lata jego małżeństwa. Bóg wie, po co za niego wyszła, czy z namowy krewnych, czy może na przekór...

Nie dopowiedziałem całej myśli. Gdyby to jednak było szczerą prawdą, że Celina już przed kilku laty, kiedyśmy się widywali po wieczorach — ona młodziutką panną, ja ledwie z kurzu książek uniwersyteckich opylony — że wtedy już była mną zajęta??... Dała mi teraz do zrozumienia, ale mimo całą ufność, którą w niej pokładam, nie wierzę. Ja ją przecie kochałem i wtedy, bardzo nieśmiało, po studencku, tylko nigdy nie postała mi w głowie myśl, że ta ponętna księżniczka Warska mogła mnie wyróżniać... Byłbym się przecież spostrzegł... Zresztą, kto wie? Możem ja za mało sobie dowierzał, albo nie umiał odróżnić płomyka przywiązania do mnie pośród znikomych ale ślicznych skier, którymi obdzielała ona zawsze mężczyzn?... Już to taka natura uprzejma, przymilna, wdzięcząca się do całego świata.

Rozmowa z matką była długa. Przykry mi był ton, bo nicowaliśmy zalety i wady Celiny, jakby jakiego majątku przed kupnem, a matka, pozbywszy się już, widać, pierwszej ostrożności, którą wobec wymagającego uwielbień mojego uczucia chciała zachować, mówiła coraz wyraźniej:

— Po śmierci Szarzyńskiego obawiałam się ciągle, że się na tym skończy; wiedziałam, że Celina wybierze ciebie spomiędzy swych aspirantów. Nie dziwię się jej: możesz się podobać i bez zaślepienia sądzę, że lepiej wyglądasz i więcej jesteś wart, niż jej zwykłe otoczenie,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Odpowiedziałem zupełnie szczerze:

— Teraz dopiero przychodzi mi to do głowy, kiedy fakt naszych zaręczyn jest spełniony Ale doprawdy nie spodziewałem się, że mnie ona pokocha. Najprzód, to, co mama przez swoje życzliwe oczy we mnie widzi, dla mnie jest zupełnie wątpliwe. Jak wyglądam? Wiem, żem do ludzi podobny, ale nie do tych, którzy mają tak zwane szczęście do kobiet. Zawsze mi się zdaje, że każdy mężczyzna, rozmawiający ż Celiną, ma nade mną jakąś przewagę wdzięku i światowego sprytu. Wprawdzie tylko w stosunku do Celiny to mi się zdaje. W rozmowie z innymi mężczyznami, czy kobietami, zapalam się często i wtedy widzę, że mnie słuchają przyjemnie, że im się staję sympatycznym. Ale nikt mnie tak nie onieśmiela, jak Celina. Widać, zanadto pragnę jej się podobać? Dzisiaj więc pewność, że jestem jej milszy od innych — ta prawie pewność — zadziwia mnie, olśniewa i trochę przestrasza. Bo czy ja zdołam zapełnić jej życie tak wyłącznie, żeby już nikt do szczęścia, ani przyjemności nie był jej potrzebny?

A matka dalej ciągnęła swe powątpiewania:

— Trochę się i ja o was boję, nie o brak uczucia z jej strony, ale o twój spokój, Jasiu, bo pani Szarzyńska nie może od razu stać się wzorową żoną.

— Jeżeli pokochała prawdziwie, to dlaczego nie? Mama jej nie zna, a może nikł jej nie zna takiej, jaką ją teraz widzę i kocham. Cała ta płochość, elegancja, światowość — to powierzchnia jej natury, to tylko ucieczka do głębszego wniknięcia w siebie.

— Prawda — odpowiadała matka — że wychowana była pośród ciągłych zabaw przez rodziców, zajętych bardziej swymi osobistymi stosunkami, niż jakimś poglądem wychowawczym. Prawda i to, że kiedy wchodziła w świat, rodzice już nie żyli, a ciotka jej, Gra

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

bowska, dobra osoba, ale tylko dla oczu świata, była dozorem i opiekunką Celiny. Niedorzecznie też wydano taką młodą dziewczynę za Szarzyńskiego, bo to był może wielki obywatel, ale człowiek bardzo suchy i zajęty, którego ona kochać naprawdę nie mogła. Ale jak jej zaczęli opiekunowie i opiekunki tłumaczyć, że to doskonała partia, że Szarzyński ma pozycję w kraju, że ona stworzy pierwszy w Warszawie salon i ognisko towarzyskie*go życia... Może ten pomysł salonu tak pojęła Celina, że wiecznie otaczała się młodzieżą? Tak, czy inaczej — można to zrozumieć. Nie dziwię się jej zresztą, bo młodzi lgną zawsze do młodych, a ten jej mąż „od pozycji", o tyle starszy... Teraz jednak spodziewam się, że odosobni się trochę i odprawi szczególniej tego kuzyna, który się w niej podobno kocha.

— Alfreda Valfort? Dlaczego? Przecież to bliski krewny, prawie dzieciak i takie zabawne te jego paryskie farsy, śpiewki i niewyczerpana wesołość.

— No tak, ale ciągle siedzi w Prądnikach. Przecież musi mieć coś do roboty u siebie, we Francji.. Tymczasem, jak przyjedzie do nas, to zostaje czasem sześć miesięcy...

— Bo ma tutaj całą rodzinę matki — Warskich...

— Która go przyciąga w osobie najładniejszej kuzynki. Oczywiście nie ma w tym nic złego, tylko, ponieważ pani Celina mieszka teraz sama ze starą ciotką, więc świat zaraz czegoś rad się domyślać i uśmiechać.

Takeśmy gawędzili, wracając często do tych samych zdań i sporów. Jednak ta rozmowa zostawiła mi niesmak po sobie.

 

Prądnik, dnia  lutego

 

Przyjechałem, przebrałem się już z podróży i czekam. Oznajmiłem, że przyjadę dzisiaj, ale są dwa po

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ciągi: południowy i wieczorny. Oczywiście wybrałem pierwszy. Celina przypuszczała zapewne, że przyjadę wieczorem. .Nie ma jej w domu, łyżwuje gdzieś podobno na stawach, o kilka wiorst odległych. Ja tam nie pojadę, bo teraz zachód słońca wczesny i ona zapewne zaraz wróci; siedzę sobie w gościnnym pokoju i piszę. Ile ja przemyślałem o niej w tym pokoju, jak znam te obicia i meble! Nocowałem nawet tutaj za życia tego starego, podczas polowań zimowych i w lecie, i w jesieni... ile to już razy! Czy mi tu dobrze było, czy bardzo źle? Wieje do mnie ze ścian znajomych dawny nastrój; pamiętam go, jakby był wczorajszy. Po wieczorze, spędzonym w jej towarzystwie, idę spać zły, niezadowolony z siebie, rozstrojony nerwowo do najwyższego stopnia. Gdy było wiele osób, to ginąłem w tłumie i nie mogłem się do niej zbliżyć; kiedym z nią rozmawiał, nie powiedziałem tyle i tak dobrze, jakbym tego pragnął. Zawsze też wzrok mój przeszkadzał wymowie: zanadtom na nią patrzył — a wyżeranie jej obrazu, estetycznozmysłowe, przyćmiewało swobodny tok myśli, zabijało werwę słowa. Biegły mi za nią oczy tak naturalnie, że chyba przemocą mogłem je oderwać, kiedy to patrzenie stawało się krępującym lub śmiesznym... Pamiętam też obok wszystkich jej słów  cały akompaniament ruchów, obrotów, gry twarzy, i kiedy przypomnę spędzoną z nią jakąś godzinę, nie tylko ją w myśli powtarzam, ale i rysuję. Z owych czasów nigdy nie wraca mi jej postać samotna; widzę ją otoczoną mężczyznami. W grupie, dośrodkowo skupionej, jest jeden, czasem kilku uszczęśliwionych specjalnym względem: z tym najlepiej tańcować, ten zamianowany najdowcipniejszym, tamten znów najwierniejszym starym przyjacielem. Jeden stoi za krzesłem i korzysta z przechyleń głowy, drugi ma klasyczne miejsce po lewej stronie Celiny, trzeci usiadł gdzieś

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tak w kącie, że co chwila krzyżuje z nią spojrzenie — a ona tym pułkiem dowodzi z nadzwyczajną wprawą i widoczną przyjemnością. Każdemu choć na chwilą się wyda, że on tu gra na pierwszych skrzypcach, a to tylko ona lekką ręką trąca po kolei cudze czułe struny. Mówi o wszystkim i o niczym, podkreśla udany koncept a niezgrabny zaciera; dowcipny staje się przy niej dowcipniejszym, nieśmiały wymownym, a zwłaszcza kto ją zobaczy pierwszy raz, poczuje od razu tę podbójczą ciekawość kobiecą, która go ogarnie jak przyjemny, ciepły zapach. Oczy tak się jej świecą, gdy się bawi, a usta tak łatwo szczebioczą, i śmieje się, śmieje, i naokoło siebie rozsiewa śmiech, niepokój i magnetyczne promienie... Piękna jest, ale nie taką ja ją lubię. Czy to tak wielka przyjemność skupiać na sobie te wszystkie mniej lub więcej pożądliwe spojrzenia? Czy warto pierwszemu lepszemu dać choćby szczyptę serdecznej poufałości?

Im bardziej ona bawiła się z innymi, tym ja stawałem się chmurniejszym. I nie mogłem już zdobyć się na wesołość, chociażby ku mnie skierowała swe uśmiechy i swój szczebiot. Zdarzała się wtedy rzecz dziwna: mówiąc ze mną, ta kobieta tak pewna siebie, tak swobodna, poważniała i rumieniła się czasem na dobre, kiedym na jakie jej słowo, zbyt rozgrane i nierozważne, odpowiedział przymuszonym uśmiechem, albo milczeniem. Ani to gniew, ani silne wzruszenie było powodem tych rumieńców — po prostu rozdźwięk naszych wzajemnych nastrojów, uderzenie tańczącej fali o stały ląd. Chociaż antypatyczny nie byłem jej nigdy, musiałem często, zwłaszcza w liczniejszym towarzystwie, trochę ją nudzić.

A mnie taki na przykład wieczór doprowadzał do nerwowej rozpaczy. Nie mogąc potem zmrużyć oka przez całą noc, widziałem ciągle przed sobą kochaną,

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

niedostępną postać, otoczoną tłumem. Całe niezadowolenie z niej, czy. z siebie samego, przelewałem na ów orszak, dzielący ją ode mnie, nienawistny.

Czym ją wtedy już kochał? Nie tak, jak dzisiaj — to pewna, jednak rozkosz i szczęście widziałem zawsze w jej postaci i każdy mój sen miłosny miał jej rysy.

Mówiono mi o niej, że zbyt światowa, że zalotna na zimno, że pusta — ja czułem, że to tylko na wpół prawda, bo pod tym pozorem zewnętrznym kryje się kobieta inna, przeczuwana i moja. Tylko, aby poznać tę jej głębszą istotę, trzeba było wynurzyć trochę moich uczuć i pragnień, trzeba było serdecznej, poufalszej rozmowy, na którą ją długo nie mogłem się zdobyć. Dziwna jakaś nieśmiałość i przesadne uszanowanie zamykały mi usta: tej najmilszej i najuprzejmiejszej bałem się po prostu jak ognia, tę kobietę, którą świat nazywał zimną kokietką, ja szanowałem, jak kapłankę. Instynkt mnie nie mylił. Jaka ona teraz inna, gdy już te lody prysły między nami! Jak spoważniały jej oczy! Jak to serce umie być subtelnie domyślne!...

Szmer w przedpokoju oderwał mnie od pisania. Wracam — to tylko służba się kręci.

Słońce już nisko — wkrótce musi przecie Celina powrócić. Bawi tam trochę długo, ale cóż ma w domu robić? Sądziła, że przyjadę wieczorem, bo nawet pociąg ten jest wygodniejszy.

Już mi się pisać nie chce, będę patrzał przez okno, widać stąd aleję wjazdową na kilkaset kroków.

 

 

 

Noc późna, ale że i tak spać nie będę, więc zapisuję świeże wrażenia ostatnich godzin.

Nie daj mi Boże czekać tak na nią, jak dzisiaj o zachodzie słońca! Wychodziłem na dziedziniec — wra

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

oałem, chciałem pisać, nie mogłem i, ubrawszy się nareszcie w futro, zacząłem chodzić przed domem. Księżyc już się rozsrebrzył i śnieg zaczął błękitnieć. Jasno było ciągle, tylko coraz inaczej: cienie osłabły, przychodziła noc mroźna i z nią straszny, palący niepokój.

Nareszcie! Słyszę dzwonki — coraz bliżej — wpadają w aleję sanki — lecą wprost na mnie dużym kłusem parskające konie. Widzę: Celina powozi, obok pani Grabowska, a z tyłu — furman czy lokaj? Żebyż lokaj! ale nie. W niepewnym półmroku księżycowej nocy widzę jakąś sylwetkę zgrabną, poufale nachyloną do dam — przy zakręcie widzę ostry, ładny profil ze spiczastą bródką i poznaję wreszcie uśmiechnięte oczy — Alfreda Valfort.

Naraz mi się w skroniach zrobiło ciepło. Wyprostowałem się przed drzwiami, nie robiąc kroku naprzód. Ale Celina spostrzegła mnie już, tak ślicznie zatrzepotała się na sankach, lejce rzuciła na kolana pani GrabowsMej, aż je Alfred, przechyliwszy się gwałtownie, schwycił, zanim ochłonąłem, była przede mną, podając mi obie dłonie.

— Długo czekałeś? — rzekła cicho po polsku.

Nie mogłem się gniewać, a nawet było śmiesznym okazywać niezadowolenie — jednak musiałem być nieswój i sztywny, bo mnie Valfort, trzymając jeszcze spienione konie, tak ze swego wysokiego kozła zagadnął:

— Oto jest Bełski, zamrożony w posąg oczekiwania. Jeżeli go ten gorący shakehands nie rozpuści, doprawdy stał się lodem.

Nic mu nie odpowiedziałem. Nie znoszę, gdy kto na mnie, choć bez żółci, rzuci komiczne światło. Co gorsza, czułem się prześcigniętym. To, co mówił Valfort, nie było tak znowu bardzo dowcipne, jednak stokroć dowciipniejsze od mego milczenia. On był swobodny

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

i wesół, ja — zły i zmieszany. Jak on przy tym wygląda, ten mały, z tą swoją głową młodego fauna! Ładny jest, nie ma co mówić, a nawet do Celiny podobny, tylko ona wysoka i ma jasne włosy, a Valfort jest mały i czarny, ale oczy mają takie same, oczy trochę wypukłe, bladobłękitne, kiedy spokojne, a gdy się ożywią uśmiechem, promieniejące czarnym blaskiem nadmiernie powiększonych źrenic. Celina ma tylko łagodniejszy wyraz i trochę złota w oprawie oczu, jakiś rudy cień, jak w załamaniach pentelijskich marmurów.

Scena przed drzwiami trwała chwilę i każdy się jakoś śpieszył, żeby ją skrócić. Wracający z przejażdżki musieli zmienić ubranie, a ja, pozostawszy sam przez kwadrans, miałem czas wyrozumować sobie błahość całego zajścia. Może też nikt nie zrozumiał, com ja czuł przez chwilę? Czasem w jednym szybkim ściśnieniu serca odegra się w człowieku dramat, a świadkowie zobaczą tylko bolesny kurcz, albo nagłą bladość twarzy i, jeżeli przez uprzejmość nie spytają: co ci jest? — to wzruszą ramionami. Dostrzegłem jednak, że Celina przez cały wieczór, jakby się poczuwała do lekkiej winy, zdwoiła swą serdeczność w obejściu ze mną, może dla zatarcia przykrego wrażenia mego przyjazdu — a cóż jej się kiedy nie uda?

 

Warszawa, dnia  lutego

 

Dobrze, że dzisiaj kończy się karnawał, bo gdyby trwał dłużej, mógłbym w tym drażniącym zgiełku popełnić jakie szaleństwo. Co się stało? Nic prawie, ale drży coś we mnie i wre, coś niebezpiecznego. Postaram się przez zimne rozważenie dni ostatnich uspokoić siebie, a wypadki ocenić sprawiedliwie. Trzy dni, spędzone w Prądnikach, wróciły mi ufność w naszą przyszłość, która ma dotąd dla mnie coś nieokreślonego, jak

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

obietnica szczęścia na innym świecie. Rozmawiałem z Celiną przez cały dzień, prawie bez przerwy; mówiliśmy o latach dziecinnych, o naszych rzeczach i o osobach nam bliskich — i tak godziliśmy się wybornie, tafe się to moje i twoje mieszało razem, układało łatwo w jedno, w jutro upragnione.

Valfort znudził się wkrótce i wyjechał do Warszawy. Nie zatrzymywała go Celina, traktowała go lekko, jak bliskiego krewnego, jak dzieciaka. Wtedy mnie wesołość wróciła i koncept: — grywaliśmy na fortepianie niestworzone jakieś duety, przerywane śpiewem i śmiechem. A te dwa kochane wieczory, spędzone z Celiną pod mniej bacznym okiem drzemiącej cioci Grabskiej! Takie dni przelatują zbyt szybko i opłacić je trzeba zawsze przez późniejsze cierpienia.

Wypadało jechać do Warszawy. Celina musi się zająć różnymi sprawami przed ślubem, musi matkę moją powitać, jako przyszła synowa, musi jeszcze wiele rzeczy załatwić — a także trochę się pobawić, bo właśnie są ostatki. Że lubi tańcować, nic dziwnego: nikt tak nie tańcuje, jak ona.

Jesteśmy więc znów w Warszawie i wprosiliśmy się na bal do Falkiewiczów. Celina prawie ich nie zna, rzuciła im zaledwie karty wizytowe, ale na tym balu być musi, bo państwo żyją wystawnie z powodu córki na wydaniu, bal będzie ładny, cały highlife zebrany z dodatkiem innych warstw, co razem stanowić będzie tłum, gwar, wystawę, wszystko, co ona lubi, kiedy w nią wstąpi ten chochlik światowy.

Rozmowa przed balem:

— Będę dziś tańczyła do upadłego. A pan?

— Tyle, co i pani.

— Ale przecież nie możemy ciągle razem... Co pan woli, mazura czy kotyliona?

— Prawda, nie możemy wszystkiego razem tań

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

czyć... więc daj mi pani kotyliona... Nie  wolę mazura, bo trwa dłużej.

— Dobrze; to dam kotyliona Alfredowi; on tak wybornie tańczy walca, lepiej, niż wszyscy...

— Ach, znowu Alfredowi...

— Jak to: znowu?

Wymknęło mi się to słówko. Zacząłem niezgrabnie tłumaczyć się:

— Znowu, to jest że... pani powinna by mieć dosyć tego... to jest, że...

— Już rozumiem: pan go ma dosyć. Więc chce pan, żebym tańczyła z kim innym?

— Jak pani woli.

— Choć już przed ślubem zaczyna mnie pan tyranizować, ustępuję — nie dam kotyliona Alfredowi. Jesteś zadowolony?

— Moja najdroższa!

Rad byłem oczywiście, ale i nie rad z siebie, żem Alfreda wyłączył z listy kandydatów, a tym samym podkreślił. Nie chciałem tego.

Byłem już dawno w salonie Falkiewiezów, rzucając raz po raz okiem na drzwi przedpokoju, aby nie stracić widoku wchodzącej Celiny. Świeży mój zaszczyt zwracał na mnie uwagę. Nie mogłem się opędzić powitaniom i życzeniom. Byłem zresztą w doskonałym humorze, a im w lepszym jestem, tym świat wygląda mi śmieszniej, i cechy osób, spowszechniałe przez dawną znajomość, występują jaskrawiej. W tym bawiącym się towarzystwie są jakieś tradycje wielkomiejskie rozcieńczone w jarmarcznym tłumie: różne uznane i nieuznane wielkości, autentyczne i nowozłocone herby udają dawną dworskość, nie wiedząc, co począć ze swym problematycznym stanowiskiem. Jest także pełno wiejskiej szlachty wypomadowanej, ciekawej, noszącej wiedeńskie fraki i niesłychane jakieś przydom

 

 

   

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ki na kartach wizytowych. Mieszają się nieliczne, zwykle poważne, choć gorzkie, typy mieszczańskie A wszystko, chociaż spotyka się w karnawale, chociaż razem tańczy i wydaje pieniądze, kłóci się jednak, obmawia i stroni od siebie, tworząc maluczkie, śmieszne obozy z osobnym kolorytem politycznym, społecznym. Dzisiaj są tu prawie wszyscy. Pan Hektor Falkiewicz, sprzedawszy las na Podolu, pragnie zabłyszczeć w Warszawie i wydać za mąż córkę. Najął mieszkanie z dużym pustym salonem, w stylu nie wiadomo którego z Ludwików. W innych pokojach meble nowe, fatalnie dobrane; dopiero tam, gdzie panowie mają palić papierosy, widać stare jesionowe kantorki, wyplatane krzesła i kilka szczerniałych portretów, zapewne przodków, sprowadzonych do Warszawy na pogrobową rozkosz oglądania rozkwitu rodziny.

Pozamawiałem tańce i wdałem się w rozmowę z panem domu. Dziwny typ skazańca na wesołość i wysokie maniery. Kłania się, uśmiecha, mówi o pokrewieństwach: „znałem ojca", „to pan dobrodziej z okolic Żytomierza?..." itd. — a w oczach tak mu wyraźnie pokutuje tęsknota do końca balu, że aż litość zbiera. Powinien jednak cieszyć się, bo, dzięki swej uprzejmości i kilku znajomym filarom towarzystwa, zgromadził mnóstwo osób z największego i średniego świata; panna Zofia, otoczona młodzieżą, wydaje się ojcu bajeczną w paryskiej sukni.

Taki już tłum, że nie można ruszyć się z kąta, gdzie cię los zapędził; tańczą w mozolnie opróżnionym środku sali, a tu jeszcze przepływa coraz kto inny; najpóźniej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin