Conrad Joseph - Wśród prądów.rtf

(463 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Joseph Conrad

 

 

 

Wśród prądów

 

Przełożyła: Teresa Tatarkiewiczowa

Tytuł oryginału: Within the Tides

 

 

SCAN-dal


Od autora

 

Opowiadania zebrane w tej książce dały powód do dwóch wypowiedzi, które stanowiły jakby komentarz do nich, a także formułowały pewien krytyczny zarzut. Jeden z recenzentów zauważył, że lubię pisać o ludziach, którzy pędzą życie na morzu lub na samotnych wyspach, gdzie nie są skrępowani wymogami życia towarzyskiego, takie bowiem postacie pobudzają grę mej wyobraźni stosującą się wtedy już tylko do praw natury i konwencji ludzkich. Uwaga ta jest do pewnego stopnia słuszna, ale nie uwzględnia mej wolności wyboru. Wybierając postacie i tematy nie szukałem takich, które by dawały pole dla swobody wyobraźni. Rodzaj wiadomości, sugestii czy wskazówek, z których robiłem użytek w mych dziełach, brał się bezpośrednio z doświadczeń mego czynnego życia. Był to wynik raczej kontaktów, i to bardzo powierzchownych, niż rzeczywistych zdarzeń, gdyż życie moje nie było awanturnicze. Nawet teraz, gdy z pewnym żalem (a któż nie żałuje młodości?), a także z głębokim wzruszeniem spoglądam w przeszłość, widzę ją w surowych barwach ciężkiego trudu i poważnych obowiązków, które same przez się nie budzą romantycznych skojarzeń. Jeśli mnie nawet pociągają, gdy sięgam myślą w przeszłość, sądzę, że wynika to z wrodzonego mi romantycznego spojrzenia na rzeczywistość. Stanowisko takie samo przez się może stanowić pewną przeszkodę, ale gdy jest podporządkowane poczuciu odpowiedzialności i uznaniu twardej rzeczywistości, wspólnej nam wszystkim, wtedy staje się punktem widzenia, z którego nawet ciemne strony życia widać opromienione blaskiem wewnętrznym. A taki romantyzm nie jest błędem. Nie jest też przeszkodą w poznawaniu prawdy. Stara się wybrnąć z tego, jak może, choć nie jest to łatwą sprawą, ale wśród tych trudności może nawet odkryć pewien rodzaj piękna.

Mówię tu o romantyzmie w życiu, a nie o romantyzmie w literaturze, który w swych początkach związany był z tematyką sredniowieczną lub w każdym razie z czymś — co w owej zamierzchłej przeszłości za taką było uważane. Tematów mych nie czerpałem z średniowiecza i mam do nich niezaprzeczalne prawo, gdyż przeszłość moja do mnie tylko należy. Jeśli tematy te zbaczają z utartych ścieżek zorganizowanego życia społecznego, to dlatego, że ja sam we wczesnej mej młodości wyłamałem się z tego życia pod nakazem impulsu, który musiał być chyba bardzo szczery, gdyż nie opuścił mnie mimo grożącego mi rozczarowania. Lecz to źródło literackiej twórczości nie przyczyniło się do rozbujania mej fantazji. Przeciwnie, fakt, że miałem do czynienia ze sprawami wychodzącymi poza codzienny bieg wypadków, zmuszał mnie do skrupulatniejszego liczenia się z prawdą mych doznań. Problemem dla mnie było tylko, jak opisać rzeczy niezwykłe, by uczynić je wiarogodnymi. W tym celu musiałem odtworzyć ich własną, realną atmosferę i nią je otoczyć. To było najtrudniejszym i najważniejszym zadaniem w świadomym wysiłku ukazania prawdy o myślach i faktach, do czego zawsze dążyłem.

Druga wypowiedź, spośród dwóch powyżej przeze mnie wzmiankowanych, podkreślała, że w tej książce całość była rzeczą ważniejszą od poszczególnych części. Tu odwołuję się do sądu czytelników, zaznaczając tylko, że jeśli jest tak istotnie, muszę to przyjąć jako wyraz uznania dla siebie. Opowiadania te bowiem, które wedle tego poglądu zdają się tak do siebie pasować, że należy je rozpatrywać jako całość i jako wytwór jednego nastroju, powstały w rozmaitych czasach, pod różnymi wpływami, i jako próby znalezienia rozmaitych sposobów pisania nowel. Sugestie i pomysły do nich zbierane były w różnych chwilach życia i w odległych od siebie stronach świata. Książka spotkała się z mnóstwem krytyk, większość z nich była słuszna, ale w paru wypadkach zarzuty mnie zaskoczyły. Między innymi zarzut fałszywego realizmu w odniesieniu do pierwszej noweli: Plantatora z Malaty. Byłbym traktował ten zarzut jako poważny, gdybym czytając dalej nie przekonał się, że znakomity jego autor oskarża mnie po prostu o to, iż nie dałem pomyślnego zakończenia noweli na skutek pewnego rodzaju moralnego tchórzostwa, obawiając się, by mnie nie posądzono o powierzchowny sentymentalizm. Gubię się w przypuszczeniach, gdzie (i jakie) można by znaleźć w Plantatorze z Malaty zarodki szczęścia, które mogłyby w końcu wydać owoce? Krytyka ta jakby nie zauważyła celu i znaczenia tego utworu, przede wszystkim estetycznego. Starałem się w danym wypadku zbudować opowiadanie wokół pewnej sytuacji psychologicznej. Mój dawny i ceniony przyjaciel ustnie zrobił mi zarzut, że w scenie pod skałą, decydującej z punktu widzenia psychologii, ani Felicja Moorsom, ani Geoffrey Renouard nie potrafili sobie powiedzieć tego, co powinni. Wówczas nie spierałem się o to, gdyż szczerze mówiąc nie byłem sam zupełnie zadowolony z tej sceny. Odczytując tę nowelę dla obecnego wydania, doszedłem do przekonania, że dużo jest racji w krytyce mego przyjaciela, iż tych dwoje uczyniłem zbyt szczerymi w wypowiadaniu uczuć i to w pewnym stopniu zniweczyło charakterystyczny i złudny czar ich postaci. Tej omyłki żałuję bardzo, gdyż zdawało mi się, że udało mi się stworzyć coś bardzo trudnego. Pragnąłem, by utwór ten był, na miarę moich sił, jak najdoskonalszy. Zważając jednak na ton i napięcie całego opowiadania, bardzo trudno wyobrazić sobie, co tych dwoje mogło sobie powiedzieć w owym momencie i w tym właśnie punkcie kuli ziemskiej. W nastroju, w jakim oboje byli, i wobec wyjątkowego stanu ich uczuć mogli byli wówczas powiedzieć wszystko.

Ów wybitny krytyk, który mi zarzucał fałszywy realizm, jako objaw mej nieśmiałości, mylił się całkowicie. Chciałbym go zapytać, jak sobie wyobraża całe życie Felicji Moorsom spędzone, że się tak wyrażę, w ramionach Geoffrey a Renouarda? Czyż było to w ogóle możliwe? Czyż było to prawdopodobne? Nie! Nie napisałem tego ani przez nieśmiałość, ani przez lenistwo. W tym wypadku może byłoby lepiej mniej ufać własnym siłom. Ale nie zrobiłem tego i jestem w tym podobny do Geoffreya Renouarda, że kiedy wciągnie mnie jakaś przygoda, nie mogę znieść myśli, że mógłbym się cofnąć. Nadeszła dla nich chwila, kiedy musieli się wypowiedzieć. Musieli. Wyrazić mową ludzką najwznioślejsze uczucia jest to nieosiągalne zadanie. Słowa napisane będą tylko rodzajem przekładu uczuć. A jeśli nawet ten przekład zostanie już dokonany, to ludzie uwikłani w sidła namiętności, przez niezręczność czy z obawy, aby się nie wydać zbyt prozaicznymi, zamiast wyjawić swe uczucia, co wkraczałoby już w dziedzinę sztuki, zdradzają tylko siebie, co nie jest ani sztuką, ani życiem. Ani też prawdą! W każdym razie nie całą prawdą; gdyż jest to prawda odarta ze wszystkich koniecznych i życzliwych zastrzeżeń i obwarowań, które nadają jej nieposzlakowaną formę, właściwe proporcje i pozory ludzkiego braterstwa.

Zaiste zadanie człowieka, który ma przełożyć uczucia na słowa, określić należy jako „zbyt trudne”. Mimo to ze zwykłym sobie brakiem odpowiedzialności cieszę się, że jednak spróbowałem napisać to opowiadanie, pomimo wszystkie komplikacje i trudności, włącznie ze sceną pod szarą skałą górującą nad Malatą. Ale nie jestem tak zadowolony z rezultatu, abym nie miał wybaczyć cierpliwemu czytelnikowi jego rozczarowania.

Nie pozostawiłem miejsca dla omówienia trzech dalszych nowel, gdyż nie uważam, by wymagały komentarza. W każdej z nich panuje inny nastrój i umyślnie usiłowałem każdej z nich nadać inny ton i inną budowę zdań. Któryś recenzent pisząc o Gospodzie pod Dwiema Wiedźmami zapytał, czy czytałem opowiadanie zatytułowane Bardzo dziwne łóżko, które się ukazało w „Household Words” w roku 1852 czy 1854. Nie widziałem nigdy żadnego numeru tego pisma z wzmiankowanego dziesięciolecia. Łóżko takie znaleziono w pewnym zajeździe na drodze między Rzymem a Neapolem w końcu XVIII wieku. Gdzie ja znalazłem tę informację, nie umiem powiedzieć, ale jestem pewien, że nie w żadnym opowiadaniu. To łóżko jest jedynym „rzeczywistym faktem” w Gospodzie pod Dwiema Wiedźmami, Następne dwie nowele zawierają więcej „rzeczywistych faktów”, które zawdzięczam własnemu doświadczeniu.

 

1920 r.

J. C.


Plantator z Malaty

I

W prywatnym gabinecie redakcji naczelnego dziennika wychodzącego w dużym kolonialnym mieście rozmawiali dwaj mężczyźni. Tęższy z nich, blondyn, wyglądający bardziej po miejsku, był redaktorem i współwłaścicielem tej poważnej gazety.

Drugi zwał się Renouard. Na jego śniadej, pięknej twarzy widać było, że pochłonięty jest jakąś myślą. Był to człowiek szczupły, żywy, z pewną nłedbałością w ruchach. Dziennikarz zapytał:

— A więc wczoraj byłeś na obiedzie u starego Dunstera?

Użył wyrazu „stary” nie z tą serdecznością, z jaką się go stosuje do bliskich, lecz jako trzeźwe stwierdzenie faktu. Dunster, o którym tu mowa, był rzeczywiście stary. Był to wybitny polityk kolonialny; odsunął się od czynnego życia politycznego od czasu swej podróży do Europy i dłuższego pobytu w Anglii, kiedy to cała prasa wyrażała się o nim bardzo przychylnie. Kolonia dumna była z niego.

— Tak, byłem tam na obiedzie — odparł Renouard. — Młody Dunster mnie zaprosił, kiedy już wychodziłem z jego biura. Robiło to wrażenie, jakby ten pomysł nagle mu przyszedł do głowy. Podejrzewam go jednak, że miał jakieś ukryte zamiary, gdyż nalegał, zapewniając, że wuj rad by mnie zobaczyć. Podobno wspominał niedawno, że udzielenie mi koncesji na Malacie było ostatnim aktem jego życia politycznego.

— Bardzo to wzruszające. Staruszek rozczula się czasem nad swoją przeszłością.

— Nie umiem powiedzieć, co mnie skłoniło do przyjęcia tego zaproszenia — ciągnął dalej Renouard — gdyż niełatwo daję się powodować uczuciom. Stary Dunster oczywiście był dla mnie uprzejmy, ale nawet nie zapytał, jak mi się wiedzie na mojej plantacji roślin jedwabniczych. Zapomniał pewnie o jej istnieniu. Było tam znacznie więcej osób, niż się spodziewałem, bardzo duże towarzystwo.

— I mnie zaproszono — rzekł dziennikarz — ale nie mogłem się wybrać. Kiedy przyjechałeś z Malaty?

— Wczoraj o świcie. Rzuciłem kotwicę w zatoce przy Garden Point, a w biurze młodego Dunstera zjawiłem się, nim zdążył przejrzeć korespondencję. Czy widziałeś go kiedy czytającego listy? Zobaczyłem go przez otwarte drzwi: siedział, trzymając list w obu rękach, z ramionami podniesionymi aż po same wstrętne uszy; nos i usta wysunął naprzód jak ssący aparat. To potwór, istny symbol handlu!

— My nie uważamy go tutaj za potwora — rzekł dziennikarz przyglądając się w zamyśleniu swemu gościowi.

— Zapewne, przywykliście do jego wyglądu i do wielu jemu podobnych. Nie umiem sobie wytłumaczyć, dlaczego, gdy przyjeżdżam do miasta, wygląd ludzi na ulicach robi na mnie takie silne wrażenie.

Mają twarze pełne wyrazu.

— Ale niezbyt przyjemne?

— No, nie wszystkie. Wrażenie to jest bardzo silne, choć niejasne. Wiem, że będziesz to uważał za skutek mojego samotnego życia.

— Tak. Myślę tak rzeczywiście. Całymi miesiącami nie widujesz nikogo. Takie życie jest demoralizujące i niezdrowe.

Renouard uśmiechnął się blado i mruknął, że istotnie minęło już dobrych jedenaście miesięcy od ostatniej jego bytności w mieście.

— Samotność działa jak trucizna — nalegał redaktor. — Dlatego potem w twarzach ludzkich dopatrujesz się tajemnicy i przymusu: zdrowy człowiek nie łamałby sobie nad tym głowy. Ale ty naturalnie się przejmujesz.

Geoffrey Renouard nie przyznał się dziennikarzowi, że i jego twarz, twarz przyjaciela, zastanawia go tak jak i inne. Odkrywał niszczące ślady, jakie na wyglądzie ludzkim pozostawia czas swym codziennym dotknięciem. Wzruszały go i dręczyły jako widome znaki straszliwych wewnętrznych zmagań, były przerażająco widoczne dla jego świeżych oczu po przyjeździe z Malały, gdzie żył w samotności. Osiadł tam po pięciu latach niebezpiecznych przygód i poszukiwań.

— Faktem jest jednak — rzekł — że u siebie na Malacie nikomu się specjalnie nie przyglądam. Nie zwracam uwagi na wygląd robotników na plantacji.

— A my tutaj nie zwracamy uwagi na przechodniów, i to jest zdrowy punkt widzenia.

Gość nic na to nie odpowiedział z obawy przed dyskusją. Nie przyszedł do biura redaktora dla dyskusji, lecz po informacje. Ale nie mógł się jakoś zdecydować na przystąpienie do rzeczy. Samotne życie czyni człowieka wstrzemięźliwym w stosunku do wszelkiego rodzaju plotki, chleba powszedniego tych, którzy języka używają zwykle do obmowy bliźnich.

— Czy bardzo jesteś zajęty?

Redaktor, który robił czerwone znaczki na długiej zadrukowanej szpalcie, rzucił ołówek i odparł:

— Nie. Właśnie skończyłem rubrykę towarzyską!

W tym biurze wie się wszystko o wszystkich, nawet o wielu ludziach bez znaczenia. Niejeden dziwak przewinął się przez ten pokój. Wypędki i rozbitki z Kraju, z wnętrza lądu, z Oceanu Spokojnego… Ale, ale, jak tu byłeś ostatni raz, zgodziłeś sobie jednego z nich na pomocnika, prawda?

— Zaangażowałem pomocnika jedynie po to, aby położyć kres twoim kazaniom o złych skutkach samotności — odparł spiesznie Renouard, a dziennikarz roześmiał się z jego na wpół obrażonego tonu. Śmiał się nie bardzo głośno, ale otyła jego postać trzęsła się cała. Wiedział, że młody przyjaciel usłuchał tej rady, nie bardzo wierząc w jego rozum — czy też przenikliwość. On to jednak pierwszy dopomógł Renouardowi w jego zamiarach eksploracji i zaplanował pięcioletnią ekspedycję naukową, doprowadzoną do końca z wielkim powodzeniem, po wielu przygodach, niebezpieczeństwach, trudach i ciężkiej pracy, ekspedycję, wynagrodzoną skromnie przez oszczędny rząd kolonii wydzierżawieniem Renouardowi wyspy Malaty. Nagrodę tę młody badacz zawdzięczał także dziennikarzowi, który, będąc człowiekiem wpływowym, wywalczył ją słowem i piórem. Wątpił bardzo w prawdziwą sympatię Renouarda, ale i on sam nie lubił— pewnych stron jego charakteru, których nie mógł zrozumieć; czuł jednak niejasno, że one to właśnie stanowią rzeczywistą, prawdziwą, a bodaj czy nie absurdalną naturę Renouarda. Tak, na przykład, było ze sprawą pomocnika. Renouard uznał za słuszne argumenty swego przyjaciela i protektora o niezdrowym wpływie samotności, uznał, że lepszy jest od niej niezgodny nawet towarzysz. Doskonale, posłuszeństwo jego było rozsądne, nawet przyjemne. Lecz cóż potem uczynił? Zamiast w sprawie wyboru towarzysza poradzić się swego starego przyjaciela i protektora, który, w dodatku, znał na bruku miasta wszystkich ludzi zajętych i niezajętych, ten niezwykły człowiek niespodziewanie, prawie podstępnie przygarnął Bóg wie kogo i czym prędzej odpłynął z nim z powrotem na Malatę; było to postępowanie oczywiście nierozważne i niezbyt lojalne. Oto, jak się ta sprawa przedstawiała. Dziennikarz w głębi serca nie mógł mu tego wybaczyć, śmiał się też długo, aż wreszcie przestał się trząść i zapytał:

— Ale prawda. Opowiedz mi co o swoim pomocniku…

— Cóż ci o nim powiedzieć? — odparł Renouard po chwili, a cień niezadowolenia powlókł jego rysy.

— Nic mi nie masz do powiedzenia?

— Nic, tylko… — Przelotny wyraz surowości znikł z twarzy i głosu Renouarda, gdy po chwili poważnego zastanowienia zmienił swój pierwotny zamiar i rzekł:

— Nie, nie mam nic do powiedzenia.

— Nie przywiozłeś go czasem ze sobą, aby się rozerwał?

Plantator z Malaty spojrzał na niego ze zdumieniem, wreszcie, potrząsnąwszy głową, mruknął niedbale:

— Myślę, że mu bardzo dobrze tam, gdzie jest. Ale chciałbym się dowiedzieć od ciebie, dlaczego młodemu Dunsterowi tak na tym zależało, żebym był u jego wuja na tym wczorajszym obiedzie; wszyscy chyba wiedzą, że nie jestem bynajmniej towarzyski.

Redaktor oburzył się na tyle skromności. Czyżby przyjaciel jego nie wiedział, że nie mają tu prócz niego innego odkrywcy — przecież to on robi doświadczenia z jedwabiem.

— Ale to mi nie tłumaczy wczorajszego zaproszenia. Nigdy jeszcze młody Dunster nie zrobił mi tej uprzejmości…

— To fakt, że nasz Willie nie czyni nic bez powodu — rzekł dziennikarz.

— I nie dość tego: zaprosił mnie do domu swego wuja.

— On tam mieszka.

— Tak, ale mógł mi zafundować obiad gdzie indziej. Szczególnie, że stary nie miał mi nic specjalnego do powiedzenia. Uśmiechnął się do mnie dobrotliwie parę razy, i na tym koniec. To było duże przyjęcie, szesnaście osób.

Redaktor, wyraziwszy żal, że nie mógł tam być, zapytał, czy przyjęcie było miłe.

Renouard żałował, że jego przyjaciel nie był na tym obiedzie. Wiedzieć o wszystkim, co się dzieje na tej półkuli, to jego zajęcie, a raczej zawód. Zapewne więc mógłby mu coś powiedzieć o paru osobach, niedawno przybyłych z Anglii, które znalazły się między zaproszonymi. Młody Dunster (Willie), łyskając szerokim gorsem koszuli i białą skórą czaszki między rzadkimi, czarnymi, przylepionymi do czubka głowy kosmykami włosów, rzucił się na Renouarda i przedstawił go całemu towarzystwu niczym tresowanego psa albo cudowne dziecko. Renouardowi Willie zdecydowanie się nie podobał — jak wszyscy ludzie, których obecność przytłacza.

Po tych słowach zapanowało milczenie. Wydawało się, że Renouard nic już więcej nie powie, gdy nagle wyjawił rzeczywisty powód swojej wizyty w gabinecie redaktora.

— Wydali mi się wszyscy ludźmi, na których ktoś rzucił urok.

Redaktor spojrzał na niego z uznaniem i pomyślał, że czy to był skutek samotnego życia, czy czegoś innego, w każdym razie Renouard dał dowód niezwykłej przenikliwości w rozszyfrowywaniu ludzkich twarzy.

— Nie powiedziałeś mi nazwisk, ale mogę odgadnąć, o kogo ci chodzi. Był to zapewne profesor Moorsom, jego córka i siostra?

Renouard przytaknął. Tak, była między nimi siwa pani. Lecz łatwo było odgadnąć z jego milczenia i oczu, które unikały spojrzeń przyjaciela, że nie o siwą panią mu chodzi.

— Słowo daję — rzekł, odzyskując zwykły sposób bycia — zdaje mi się, że zaprosili mnie tylko po to, aby córka profesora rozmówiła się ze mną.

Nie ukrywał, jak wielkie wrażenie zrobiła na nim jej uroda; zresztą, każdy był pod jej urokiem. Różniła się od wszystkich obecnych, i to nie tylko londyńską toaletą. Do stołu poprowadził ją Willie, nie Renouard. Dopiero potem na tarasie…

Wieczór był cudownie cichy. Renouard siedział na uboczu, samotny, i marzył o tym, aby znaleźć się gdzieś daleko stąd, najlepiej na swym żaglowcu, z dala od nudy proszonego obiadu. Przez cały wieczór nie zamienił z innymi gośćmi nawet i czterdziestu słów. Nagle ujrzał ją, jak zbliżała się do niego sama, w półmroku tarasu.

Była wysoka i gibka; głowę, uwieńczoną bujnymi włosami, nosiła z godnością: miała w sobie coś uderzająco szczególnego, przypominała zjawisko z czasów pogańskich. Chciał wstać, lecz pewność, z jaką się zbliżała, nie pozwoliła mu się ruszyć z miejsca. Nie przyjrzał jej się tego wieczoru. Wzrok jego nie posiadał tej swobody, której nabywa się w świecie, często spotykając wielu obcych ludzi. Nie była to nieśmiałość, lecz powściągliwość człowieka nie przyzwyczajonego do stosunków towarzyskich i do beztroskiej ciekawości ukradkowych spojrzeń. Rzucił tylko na nią jedno przenikliwe spojrzenie i zaraz spuścił wzrok, zdołał jednak zauważyć, że włosy jej były wspaniałego rudego koloru, a oczy bardzo ciemne. Wrażenie było niepokojące, lecz przelotne; zapomniał o nim niemal zupełnie, aż do chwili kiedy ujrzał zbliżającą się tarasem powoli, ale jak gdyby z hamowaną żywością; postać jej poruszała się rytmicznie i powiewnie. Gdy szła, padło na nią światło z otwartego okna i włosy jej zapłonęły jak roztopiony metal; widok tego hełmu z płonącej miedzi napełnił go podziwem i zachwytem. Nie opowiedział jednak tego redaktorowi, nie przyznał mu się także, że obecność jej zbudziła w jego umyśle obraz wiecznotrwałej miłości i że zrozumiał wówczas, jaką niedościgłą radość życia zawiera w sobie piękno. Nie podzielił się z redaktorem tymi uczuciami, lecz opowiadał mu suche fakty trzeźwym tonem i w niewyszukanych słowach:

— Młoda ta osoba, zbliżywszy się, siadła obok mnie i zapytała: „Czy pan jest Francuzem, proszę pana?”

Nie wspomniał też nic o zapachu nie znanych mu perfum, który go wówczas owionął. Głos jej był cichy i wyraźny. Obnażone ramiona i ręce olśniewały niezwykłą białością, a gdy uniosła głowę do światła, ujrzał doskonale piękny kontur jej twarzy, prosty, cienki nos o delikatnych nozdrzach i żywą purpurową plamę warg w bladym owalu twarzy. Wyraz oczu ginął w tajemniczej grze ciemnych źrenic, mieniących się srebrem i czernią w cieniu rdzawego złota włosów, jakby była istotą stworzoną ze stopu drogocennych metali i kości słoniowej, przemienionych w żywą tkankę.

— …Opowiedziałem jej o mojej rodzinie, mieszkającej w Kanadzie, i o tym, że wychowałem się w Anglii, nim tu przybyłem. Nie rozumiem, dlaczego interesowała się historią mojego życia?

— Czy jesteś z tego niezadowolony?

Ton wszystkowiedzącego dziennikarza dotknął widocznie Renouarda, gdyż odpowiedział stłumionym głosem, z odcieniem niezadowolenia:

— Nie. — Po chwili milczenia jednak ciągnął dalej: — Ale to wszystko jest bardzo niezwykłe. Opowiedziałem jej także, że mając lat dziewiętnaście, to jest prawie zaraz po ukończeniu szkoły, ruszyłem w świat. Podobno nieżyjący jej brat był w tej samej szkole na parę lat przede mną. Chciała się dowiedzieć, co robiłem, przyjechawszy tutaj, i do jakiej pracy biorą się zazwyczaj przyjezdni; dokąd się stąd udają; co się im może przytrafić; jak gdybym z własnego doświadczenia mógł zgadnąć i przewidzieć losy ludzi, którzy tu przyjeżdżają z tysiącem różnych projektów, dla tysiąca różnych przyczyn lub też bez żadnych przyczyn, po prostu przygnani duchem niepokoju — przyjeżdżają, wyjeżdżają i giną! Niedorzeczne wymaganie! Widocznie chciała, bym jej opowiadał o życiu tych ludzi. Tłumaczyłem jej, że o większości wypadków nie warto nawet mówić.

Znakomity dziennikarz oparł się na łokciu i, podtrzymując głowę lewą ręką, przysłuchiwał się z wielką uwagą, lecz bez zdziwienia, jakiego spodziewał się Renouard, gdy przerwawszy na chwilę tok swego opowiadania zapytał nagle:

— Ty coś wiesz?

Wszystkowiedzący dziennikarz poruszył z wolna głową i odparł:

— Wiem. Lecz mów dalej.

— To wszystko, nie mam nic więcej do powiedzenia. Na koniec spostrzegłem się, że opowiadam jej pierwsze moje przygody. Nie mogły przecież jej zainteresować. Naprawdę! — zawołał. — W tym jednak jest coś bardzo dziwnego. Oni coś mają na myśli. Siedzieliśmy w świetle padającym od okna, podczas gdy jej ojciec krążył po tarasie z założonymi w tył rękami i opuszczoną głową. Siwa dama dwa razy zbliżała się do okna stołowego pokoju, zapewne, aby spojrzeć na nas. Reszta gości zaczęła się już rozchodzić, a my wciąż siedzieliśmy. Oni widocznie mieszkają u Dunsterów. Wreszcie sama panna Moorsom położyła temu koniec. Ojciec i ciotka krążyli dookoła, jakby się bali przeszkadzać pannie, ale ona nagle wstała sama i, podawszy mi rękę na pożegnanie, wyraziła nadzieję, że się jeszcze zobaczymy.

Mówiąc to, Renouard widział ją poruszającą się z wdziękiem i siłą, odczuwał uścisk jej dłoni, słyszał ostatnie, ciche dźwięki jej głębokiego głosu, oglądał jej szyję, tak bardzo białą w świetle padającym od okna, zapamiętał ciemne spojrzenie jej śmiałych oczu, które prześliznęło się po jego twarzy, kiedy się odwracała. Były to wspomnienia czysto wzrokowe i wywoływały coś innego niż prostą przyjemność, raczej dziwiły go, gdyż odkrywał w sobie oto nowe zdolności. Są zdolności, bez których człowiek wolałby się obejść, takie właśnie jak możność widzenia poprzez mur lub zachowanie w pamięci z taką niesamowitą wprost dokładnością czyjegoś żywego obrazu. I co należało sądzić o tych dwojgu jej krewnych z ich niespokojną troskliwością? Te postacie, przeniesione tu wprost ze Starego Kraju, rzeczywiście narzucały się uwadze. Prawdę mówiąc, to właśnie ich uporczywa obecność między nim a konkretnymi zjawiskami codziennego, materialnego życia pchnęła Renouarda do łożenia wizyty przyjacielowi w jego biurze. Spodziewał się, że trochę pospolitych plotek rozproszy widmową atmosferę tego niezwykłego przyjęcia. Naturalnie, właściwiej by było zwrócić się z tym do młodego Dunstera, ale po prostu nie mógł go znieść.

Tymczasem redaktor zmienił pozę za biurkiem, uśmiechnął się z lekka, dając tym do zrozumienia, że wie dużo, i rzekł:

— Czarująca dziewczyna, nieprawda?

Niewłaściwość tego określenia wytrąciłaby każdego z równowagi. Czarująca! Ta dziewczyna czarująca! Cza… Renouard jednak opanował się. Przyjaciel jego nie był człowiekiem, któremu można by się zwierzać. Zresztą, na taką przecież rozmowę tu przyszedł. Skoro jednak już się poruszył, zasiadł wygodniej i przyznał z doskonale udaną obojętnością, że rzeczywiście jest czarująca. Szczególnie pośród tego stada wystrojonych czupiradeł; nie było wśród nich ani jednej kobiety poniżej lat czterdziestu.

— Ładnie się wyrażasz o śmietance naszego towarzystwa, le dessus du panier, jak mówią Francuzi — oburzył się żartobliwie redaktor. — Nie przebierasz w słowach.

— Tak rzadko mówię, co myślę — odparł mu na to Renouard poważnie.

— Powiem ci moje zdanie: za mało liczysz się ze słowami. Oczywiście ze mną jesteś bezpieczny, ale czy nigdy się nie nauczysz…

— Co mnie najbardziej zdumiało — przerwał mu Renouard — to, że mnie właśnie wybrała sobie na taką długą rozmowę.

— Może dlatego, że byłeś najwybitniejszym człowiekiem z całego towarzystwa.

Renouard potrząsnął głową.

— Nie trafiłeś chyba — odparł spokojnie. — Szukaj czegoś innego.

— Nie wierzysz mi? O skromna istoto! Zapewniam cię, że w zwykłych okolicznościach przypuszczenie to byłoby słuszne, gdyż bez wątpienia można cię zaliczyć do ludzi wybitnych. W tym wypadku jednak rzeczywiście dałeś dowód wielkiej przenikliwości, gdyż, na Boga, okoliczności są niezwykłe.

Zadumał się. Plantator po chwili rzucił od niechcenia:

— I ty znasz te okoliczności.

— Znam — odpowiedział krótko wszystkowiedzący redaktor, jak gdyby sytuacja była zbyt poważna, aby popisać się próżnością właściwą jego zawodowi; Renouard znał ją tak dobrze, że brak jej zdziwił go, a nawet zaniepokoił jako oznaka złych nowin.

— Czy znasz tę rodzinę? — zapytał.

— Nie. Miałem ich właśnie poznać na wczorajszym obiedzie, ale musiałem się wymówić, i wtedy to Willie wpadł na genialny pomysł, aby zaprosić ciebie na moje miejsce. Miał przy tym jakieś mgliste przeczucie, że może przydasz się na co. Willie miewa czasem takie głupie pomysły: jesteś przecież ostatnim z ludzi, który by mógł im dopomóc.

— Cóż bym mógł mieć wspólnego z tą sprawą? — Głos Renouarda zadrżał z lekka nerwową irytacją. — Przecież dopiero wczoraj przyjechałem.


II

 

Redaktor zwrócił się do niego otwarcie: — Willie zasięgał mojej rady. A ponieważ, jak się wydaje, i ciebie dopuścił do sekretu, najlepiej będzie, gdy ci wszystko opowiem. Postaram się być zwięzły.

Ale pamiętaj, że powierzam ci to wszystko w zaufaniu.

Zatrzymał się na chwilę, Renouard, którego niepokój niewytłumaczalnie wzrastał, skinął tylko głową, a wtedy już redaktor, nie tracąc czasu, rozpoczął swoją opowieść.

— Profesor Moorsom — sławny fizyk i filozof — obdarzony (sądząc z fotografii) piękną siwą czupryną… a nie tylko piękną czupryną, ale i mądrą głową, autor kilku znakomitych dzieł — pewnie nawet i ty słyszałeś o nich…

Renouard odburknął, że to lektura nie w jego typie, ale przyjaciel natychmiast z powagą go zapewnił, że i on nie zwykł ich czytywać, chyba że z interesu i obowiązku, gdyż jest kierownikiem działu literackiego w dzienniku, będącym jego własnością (i dumą jego życia). Jedyne literackie pismo antypodów nie może ignorować modnego współczesnego filozofa. Nikt go tu nie czyta, lecz każdy o nim słyszał, nie wyłączając kobiet, dzieci, robotników portowych i dorożkarzy. Jedyny, prócz niego, który tu czytał Moorsoma, to stary Dunster, zwał siebie nawet Moorsomistą (a może należy mówić — Moorsomitą) już od lat, gdy Moorsom nie był jeszcze taką wielkością, jaką jest teraz pod każdym względem, nawet towarzyskim: jest modny przecież w najwyższych sferach.

Renouard słuchał tego ze skupioną uwagą, wreszcie mruknął od niechcenia:

— Szarlatan.

— Nie, tak nie jest. Nie dziwiłoby mnie to jednak, gdyby większość jego dzieł była nabieraniem publiczności. Tego można się spodziewać, gdyż uczciwie piszą jedynie w gazetach, nigdzie więcej — zapamiętaj to sobie.

Redaktor zamilkł i wpatrywał się wzrokiem bazy liszka w Renouarda, dopóki ten nie rzucił mu niedbale: — Zapewne! — dopiero wówczas rozpoczął na nowo opowiadanie o tym, jak stary Dunster, podczas swej podróży po Europie, stał się w Londynie atrakcją sezonu. Mieszkał wówczas u Moorsoma i jego córki, profesor bowiem jest od dawna wdowcem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin