Sandemo Margit - Saga o czarnoksiężniku 14 - Córka mrozu.rtf

(407 KB) Pobierz
Dotychczas ukazały się:

Margit Sandemo

CÓRKA MROZU

Saga o czarnoksiężniku tom 14

STRESZCZENIE

Są lata czterdzieste osiemnastego wieku.

Od wielu lat islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona Tiril cierpią prześladowania ze strony złego zakonu rycerskiego. Móri i jego rodzina posiedli wiele informacji wiążących się z tajemnicą Świętego Słońca, wielkiej złocistej kuli o magicznych właściwościach, zaginionej przed tysiącami lat.

Istnieją ponadto jeszcze dwa szlachetne kamienie, które pragnie zdobyć zły zakon. Najstarszy syn Móriego i Tiril, Dolg, młodzieniec o mistycznej, czyniącej go podobnym do elfa urodzie, oraz niezwykłych zdolnościach, odnalazł je oba: niebieski szafir oraz czerwony farangil. Pomógł mu do nich dotrzeć jego tajemniczy duch opiekuńczy, zwany Cieniem, sam nimi bardzo zainteresowany; owe trzy szlachetne kamienie bowiem stanowią klucz, który otworzy Wrota. Nikt jednak, z wyjątkiem Cienia, nie wie, o jakich to wrotach mówią niejasne pogłoski.

Niedawno odnaleziono też mapę, która pokazuje, gdzie znajdują się owe Wrota, oraz opowiadające o nich prastare księgi. Rodzina zebrała się, by przestudiować zgromadzone materiały.

Rodzina Móriego i Tiril to następujące osoby:

Dolg, niezwykły młodzieniec o nadprzyrodzonych zdolnościach, lat 23.

Villemann, żądny przygód brat Dolga, lat 21.

Taran, zawsze optymistycznie usposobiona bliźniaczka Villemanna, lat 21.

Uńel, podobny do anioła, istota sprzed wielu tysięcy lat, mąż Taran.

Theresa, księżna, matka Tiril.

Erling, jej mąż, stary przyjaciel Móriego i Tiril.

Rafael, marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, lat 23.

Danielle, delikatna, łagodna i bezbronna siostra Rafaela, lat 19.

No i, oczywiście, pies Nero.

Czarnoksiężnik Móri, przekraczając w młodości granice naszego świata ze światem istniejącym obok, sprowadził ze sobą do ludzkiego wymiaru grupę duchów. Wspierają one rodzinę w jej walce z zakonem rycerskim.

1

Stała sama najbliżej grobu. Czuła, że cały czas jest uważnie, choć ukradkiem obserwowana.

Od równiny Vastgóta dął zimny wicher. Z oddali dobiegał ciężki szum koron drzew w lesie Tiveden. Jak zwykle trzymała się całkiem prosto. Ciekawskie, żądne sensacji spojrzenia nie były jednak w stanie przeniknąć przez czarny woal.

- Chowa twarz - szepnęła stojąca z tyłu kobieta, prawdziwy sęp pogrzebowy, jedna z tych, co to zawsze mają gotowy odświętny strój, by włożyć go na pogrzeb któregoś z mieszkańców wioski. - Próbuje nam wmówić, że skrywa łzy.

- O, nie - gniewnie pokiwała głową inna. - Ona skry wa ulgę. Triumf.

- Wróciła do domu - szepnęła pierwsza. - Bo teraz może objąć spadek.

- Oczywiście! Spójrzcie tylko! Taka niby skromna, a wszyscy wiedzą, czego się dopuściła.

- Ma serce z lodu. Prawdziwa Córka Mrozu.

- Pst! - syknął ze złością stojący przed nimi siny z zimna mężczyzna. - Nie dacie w spokoju wysłuchać słowa Bożego? Plotkarki!

Kobiety prychnęły urażone. Jedna, osłaniając dłonią usta, szepnęła do sąsiadki:

- Mężczyźni jej ulegają. Oni wybaczają.

- Tylko jeden nie.

- Tak, tylko jeden. On nigdy nie przebaczy.

- Dobrze jej tak!

Umilkły, lecz wiele osób uczestniczących w pochówku powtarzało w duchu: „Ona nie czuje żałoby. To kobieta pozbawiona uczuć. Nie rozpacza nad śmiercią starego ojca, teraz bowiem dom aptekarza należy do niej. Teraz znów może się tu sprowadzić”.

Pogrzeb dobiegł końca. Pastor podszedł do żałobnicy, by wyrazić współczucie.

Wcale jej nie współczuł, żal mu tylko było zmarłego. Z wielkim wahaniem, wręcz niechętnie wyciągnął rękę. Nie zdołał pochwycić spojrzenia Marii Stenland, nie pozwoliły na to warstwy gęstego woalu, liczył jednak, że jego wzrok jest tak piętnujący, jak przystoi przedstawicielowi Kościoła.

W myślach zgromadzonych ludzi dominowało jedno życzenie: „Można mieć tylko nadzieję, że ojciec ją wydziedziczył”.

Maria Stenland, dziękując pastorowi, wyczuwała wrogość bijącą od niego i od pozostałych. Jeszcze wyżej podniosła głowę.

Szybko opuściła cmentarz, nie poświęcając nawet chwili na zadumę nad grobem.

W pokojach nad apteką Maria przeglądała rzeczy ojca. Dotknęła krzeseł wyściełanych ciemną skórą, pogładziła brązowe półki biblioteczek, niepewnie położyła dłoń na klamce zamkniętej szafki z lekarstwami.

Otworzyła ją kluczem, który dala jej - z wielkim wahaniem - gospodyni zarządzająca domem.

Oto słoiczek z resztą pigułek. Drżąca dłoń odruchowo się na nim zacisnęła.

Maria ze stukiem odstawiła pojemnik, zamknęła szafkę i ciężko oddychając usiadła w fotelu ojca.

Upłynęło dużo czasu, zanim wreszcie zdołała dojść do siebie.

Tu nie chodzi o to, by starać się przeżyć kolejny dzień, jak mówi doktor, lecz o poszczególne sekundy. Każda chwila jest koszmarem tęsknoty i bólu, nie kończącą się walką. Teraz starczyło mi siły, ale jak długo wytrzymam?

Jak cudownie byłoby uśmierzyć ból jedną małą pigułką! Wspomnienia...

Wyprostowała się zdecydowana.

Wezmę jedną.

Zaraz jednak opadła w fotel, zgnębiona.

Nie. Wytrzymałam trzy miesiące. Jeden jedyny raz się załamałam, ale wtedy akurat na czas pojawił się doktor i uratował mnie przed zażyciem następnej. I jeszcze następnej.

Są w tej szafce.

Nie! Ta droga prowadzi tylko w jednym kierunku.

I co z tego? Nawet jeśli za przyczyną lekarstw skonam w cierpieniu, któż się tym przejmie?

Nikt.

A może wszystkie pigułki naraz?

Próbowała tego już wcześniej, to było straszne, gorsze niż wszystko inne. Jej serce okazało się silne, nie chciało umierać. Uratowano ją na czas.

Uratowano? Do czego?

Starała się zebrać myśli. Apteka... Co z nią pocznie? Czy powinna ją sprzedać, czy też zatrzymać nieliczny personel? Wiedziała, że żaden z pracowników jej nie lubi, lecz była przecież właścicielką.

Na razie. Oczywiście wszystko zależeć będzie od tego, co jest w testamencie. Od tego, jak brzmiała ostatnia wola ojca.

Weszła gospodyni i Maria prędko znów spuściła woalkę na twarz.

Myśli starszej kobiety dały się wyczytać z każdego rysu jej twarzy:

„Czyżby ona chciała zostać w tym mieście, szalona? Jak zamierza sobie poradzić z niewzruszoną pogardą mieszkańców? Nie myśli chyba rozgościć się w tych pokojach? One są przecież moje. Należy mi się chyba coś w zamian za tyle trudu i pracy dla tego starego zrzędy? Apteka powinna właściwie przypaść mnie, wszak świętej pamięci aptekarz wyuczył mnie zawodu. No cóż, przekonamy się, jaka jest treść testamentu”.

Co mam robić? pomyślała Maria. Gdzie mogę się ukryć? Oto nastąpiła przełomowa chwila.

Księgi Świętego Słońca wkrótce miały zostać otwarte.

Nadchodził kres długiej walki.

Zbliżało się rozwiązanie zagadki Świętego Słońca.

Czarnoksiężnik Móri i jego rodzina zdobyli już prawie wszystkie informacje. Pozostawało jedynie odnalezienie samego Słońca, a wraz z nim - Wrót. Ustalili, że to, czego poszukują, musi znajdować się na wybrzeżu Morza Bałtyckiego, to znaczy tego Morza Bałtyckiego, jakie istniało przed około dziesięcioma tysiącami lat. Okres ten zwano epoką Morza Yoldiowego; wybrzeże morskie przecinało wówczas Szwecję mniej więcej na wysokości Tiveden.

Morze Yoldiowe... Tajemnicze „Morze, które nie istnieje”.

Rodzina wiedziała, że Zakon Świętego Słońca już blisko tysiąc lat wcześniej poszukiwał Słońca właśnie w Tiveden. Bez rezultatu.

Dlatego też dzieci Tiril i Móriego, Dolg, Taran i Villemann wraz z mężem Taran, Urielem, pragnęły wyprawić się do Tiveden. Wszyscy mieli jednak świadomość, że ścigają ich, a przede wszystkim również poszukują Słońca, bracia zakonni.

Rodzinie Móriego nie dawała spokoju pewna myśl. Skoro ostatni najszlachetniejsi Lemurowie przekroczyli Wrota przy pomocy Słońca... Czy nie są słuszne przypuszczenia, że zabrali klejnot ze sobą? Przenieśli go przez Wrota?

Czegóż, wobec tego, szukają oni, ludzie, bracia zakonni i rodzina Móriego, Cień i wszystkie bezimienne, milczące istoty, z ufnością czekające, aż Dolg je wyzwoli?

Dolg pytał nawet Cienia o to, czy Słońce wciąż znajduje się w świecie ludzi.

Ale Cień także tego nie wiedział. „Pozostaje nam jedynie mieć nadzieję”, odparł udręczony i zrezygnowany.

Odpowiedź znaleźli w świętych księgach Lemurów.

O wczesnym poranku zasiedli wokół wielkiego stołu w jadalni Theresenhof. Podnieceni, ledwie mogli się doczekać świtu, który zabarwił na czerwono wierzchołki Alp. Villemann próbował nawet przynieść sobie z kuchni śniadanie i jeść czytając, ale babcia ostro przeciwko temu zaprotestowała. W ogólnym zapale należało zachować jakiś umiar.

Jak się spodziewali, Cień objawił się w pełnej krasie. To przecież była jego sprawa, nikt nie był do tego stopnia zaangażowany w historię Świętego Słońca jak on. Poprzedniego wieczoru położył ręce na znajdującej się w szkatule świętej księdze i teraz, kiedy zechciał, mógł przybierać równie wyraźną postać jak każdy człowiek.

Był niezwykle przystojnym mężczyzną. Zachowywał się wielce dostojnie, nigdy przesadnie nie gestykulował szlachetnie ukształtowanymi dłońmi, a zwracając głowę w stronę mówiącego, czynił to powoli, z ogromną godnością. Piękne rysy twarzy, tak podobne do rysów Dolga, fascynowały wszystkich. Czasami sami przyłapywali się na tym, że przypatrują mu się z podziwem.

A on w odpowiedzi tylko surowo się uśmiechał. Rozpoczęli od znaleziska najmniej ważnego, od zapisków kardynała.

- Mój ty świecie! - mruknęła Taran na widok drobniutkich, pełnych zawijasów, ściśniętych literek. - Te mu człowiekowi musiało czegoś brakować w doczesnym życiu.

- Ależ, Taran! - zganiła ją Theresa, ale nie mogła się powstrzymać od ukradkowego uśmiechu. W duchu przyznała, że właściwie się zgadza ze swoją niepoprawną wnuczką.

Własnoręczne zapiski kardynała nie okazały się szczególnie godne uwagi, jak zresztą przewidział to Cień, stały się jednak źródłem żartów dla zgromadzonych przy stole.

Móri roześmiał się zażenowany.

- Przede wszystkim świadczą o jego zapiekłej nienawiści do Tiril i do mnie, oraz, chwilami, do Theresy...

- Jak mnie tym razem nazywa? - dopytywała się księżna.

- Najchętniej bym to przemilczał.

- Ależ powiedz! Każda obelga ze strony tego człowieka staje się komplementem.

- No, tu na przykład napisał... - Móri naprawdę się zakłopotał. - „Ta stara rozpustnica, która schwytała w sidła mojego bratanka i zmusiła, by oddał jej nasz bez cenny naszyjnik z szafirów! Co on widział w tej kozie?”

- Wielkie nieba! - westchnęła Theresa. - Nie, Elsie, posprzątać możesz później!

- Kozy to bardzo miłe zwierzęta - pocieszył księżnę Uriel i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

- Móri przejrzał do końca zawiłe w formie i treści wyzwiska. Zapiski urywają się mniej więcej przed dziesięcio ma laty. To musiało być... Tak, mniej więcej w tym czasie, kiedy odnalazłeś błękitny szafir, Dolgu. Ale kardynał o tym nie wspomina, najwidoczniej więc księgę prze stał pisać wcześniej. Zapewne wówczas po raz ostatni odwiedził klasztor w Dolinie Łez. Później był już za stary na wspinaczkę po górach.

- Idiotyczne miejsce na kryjówkę - zauważył Ville - mann.

- Chciwość zwyciężyła rozsądek - stwierdziła Theresa. - Chciał mieć pewność, że nikt inny nie dotrze do skarbów.

- Tym samym wykluczył także samego siebie - uzupełnił Villemann. - Ciekaw jestem, co sobie pomyślał, kiedy odkrył, że i dla niego pozostają nieosiągalne.

Taran naśladowała kwaśną minę kardynała.

- Uf, uf - chrząknęła ponuro.

Móri z końca książki wyjął kilka złożonych arkuszy papieru i odłożył je na bok na później. Najpierw musieli uporać się z samym „dziennikiem”.

Cofnął się do miejsca, w którym przerwał.

- Wydaje mi się, że jednak dowiemy się czegoś nowego z tych bazgrołów. - Wzrok mu pojaśniał. - Proszę, proszę.

- Co tam znalazłeś, ojcze? - spytał Dolg.

- Jak pamiętacie, jest spora luka w historii Zakonu Świętego Słońca, od makabrycznej śmierci mnicha von Graben do kardynała. Przerwa licząca jakieś dwieście, trzysta lat. Tutaj są informacje o tym okresie.

- Doskonale!

Co prawda nie tak dużo, jak się spodziewałem. Kardynał odsyła po prostu do „Księgi Królów Zakonu”, której jeszcze nie zaczęliśmy studiować. Wydaje się jednak, że Zakon w czasach między mnichem a kardynałem wiódł dość anonimowy i dekadencki żywot. Wyjąwszy okres pod rządami jednego wielkiego mistrza, Burgundczyka, Louisa de Grotte, w latach tysiąc pięćset dwadzieścia sześć do trzydzieści dwa.

Czekali, aż Móri zbierze wszystkie informacje.

Zgromadzenia Zakonu odbywały się w podziemnych salach Burgos, lecz wielcy mistrzowie sprawiali wrażenie osób o słabych charakterach. Co prawda w tym przypadku określenie „słaby” jest dość dwuznaczne, gdyż poprzedni mistrzowie byli na wskroś źli i okrutni. Być może więc słowo „słaby” w tym kontekście należałoby uznać za komplement?

W każdym razie wielcy mistrzowie zbytnio nie rzucali się w oczy, nie byli wyróżniającymi się osobowościami. Przed dojściem kardynała do władzy cały zakon jakby zapadł w letarg. Wyjątkiem pozostawał Louis de Grotte, bezlitosny, do cna przesycony złem.

- Wydaje się jednak, że przez cały czas zdawali sobie sprawę, iż w ręce Habsburgów „nieprawnie” wpadło zbyt wiele skarbów Świętego Słońca - powiedział Móri. - Przez cały czas trwała „cicha wojna”, ale Zakonowi nie udało się zdobyć nic wartościowego.

- Bo też i my, Habsburgowie - wtrąciła Theresa - chyba nie rozumieliśmy, że posiadamy takie drogocenności, ani też że szpiegują nas bracia zakonni.

- Szukanie po omacku - stwierdził Uriel. - Aż do czasu, kiedy Theresa i Tiril stały się na dobre obiektem za ciekłego polowania.

- Zgadza się - mruknął Móri. Pochylił się niżej nad księgą, zmarszczył brwi.

- Co się stało, ojcze? - cicho spytał Dolg.

Móri wreszcie oderwał oczy od zapisków. Twarz mu pojaśniała.

- Tutaj coś jest! Naszyjnik! Naszyjnik z szafirów, wyjaśnia się jego pochodzenie.

- Bardzo chciałabym się tego dowiedzieć - przyznała Theresa.

Móri musiał przewertować księgę w tył i w przód, zanim mógł skonkludować:

- Za czasów mnicha, w piętnastym wieku, w twierdzy Habichtsburg mieszkał pewien brat zakonny, żaden wielki mistrz, po prostu zwykły rycerz. Zlecił wykona nie naszyjnika dla swej jedynej córki i wygrawerowanie na nim tekstu, który już znamy: „Tam gdzie jastrzębie latają ponad Aare, śpią wielcy mistrzowie”. Uczynił to, aby kolejne pokolenia Habsburgów dziedziczyły tę wiedzę. Ale mnich ze skały Graben uwiódł dziewczynę i przywłaszczył sobie szafirowy naszyjnik. W taki oto sposób klejnot wpadł w ręce rodziny Graben, aż biskup Engelbert oszołomiony młodzieńczym uczuciem podarował go Theresie.

- Kardynał oczywiście wpadł we wściekłość - złośliwie uśmiechnął się Rafael.

- I to jeszcze jaką! - przyświadczył Móri. - Wiedział, że szafiry kryją tajemnicę, związaną z twierdzą Graben i uśpionymi wielkimi mistrzami...

- Skąd? - przerwała mu Taran.

- Mnie także to zaciekawiło, lecz nic tu o tym nie na pisano. Ale kardynał nie miał pojęcia, co kryje naszyjnik. Nie znał w całości inskrypcji, która doprowadziła nas do ruin twierdzy Graben, podczas gdy on przeszukiwał oddalony od twierdzy zamek Der Graben.

- Dobrze mu tak - powiedziała Danielle.

Inskrypcja była przecież nicią, która zawiodła nas do kamienia Ordogno i dała wiedzę o istnieniu księgi, świętej księgi Lemurów - przypomniała Tiril. Mamy ją tutaj - Villemann ufnie położył rękę na szkatule zawierającej księgę. Cień dyskretnie odsunął je go dłoń, na co chłopak uśmiechnął się z lekko zdziwioną miną.

Cień posłał mu uspokajający uśmiech, jeśli w ogóle grymas na surowej twarzy można nazwać uśmiechem.

- No cóż, nie rozwikłamy sprawy naszyjnika z szafirów - podsumował Erling. - Ale kielich? Skąd on się wziął?

- Nic nam na ten temat nie wiadomo - odparła Theresa. - Przynajmniej na razie. Trafił w ręce mego rodu, Habsburgów, wraz z kawałkiem klucza do Tierstein - gram.

- Kielich pochodzi więc od Tiersteinów - stwierdził Villemann.

- Tak, lecz nie wiadomo, kto i kiedy go wykonał.

- Może ty wiesz, Cieniu? - spytała Taran. Olbrzym pokręcił głową.

- Nastąpiło to w epoce Lemurów, kielich zrobił ktoś znający naszą legendę.

- To prawda. Pst, wydawało mi się, że kogoś słyszę... Nie, to chyba nic takiego.

Zrezygnowali z dociekań nad pochodzeniem kielicha i powrócili do niewyraźnie napisanych memuarów kardynała.

Dość interesujące okazało się prześledzenie jego życia, wspinania się po szczeblach kariery zarówno w hierarchii kościelnej, jak i Zakonu Świętego Słońca.

Wyglądało na to, że zawsze daleko mu było do szlachetności. Wynikało to ze sposobu, w jaki postrzegał samego siebie już w latach nauki, kiedy kształcił się na księdza, i później, gdy piął się coraz wyżej. Jego komentarze wywołały przy stole zduszone chichoty, aż Móri musiał uciszać innych, ale po prawdzie sam się także przy tym bawił.

Na kolejnych stronach wprost roiło się od inwektyw i obraźliwych komentarzy pod adresem innych uczniów i kandydatów oraz pochwał i uwielbienia dla samego siebie (tej opinii nie podzielał nikt poza nim). Kardynał wyklinał wszystkich, którzy ośmielali się stanąć mu na drodze albo mu się sprzeciwić.

Dość wcześnie dotarły do niego słuchy o Zakonie rycerskim, jego ojciec był, zdaje się, jednym z braci, i nie potrafił utrzymać języka za zębami, bo przecież członkom Zakonu zabraniano choćby słowem wspominać

O istnieniu tajnego stowarzyszenia. Później, kiedy umacniała się pozycja syna w Kościele i jego nazwisko zaczęło być sławne, on również został wybrany do Zakonu Świętego Słońca. Nastąpiło to po śmierci ojca i między wierszami dało się wyczytać ciche: „Nareszcie!”

Teraz rozpoczęła się wspinaczka na szczyty hierarchii zakonnej...

Przez długą chwilę zgromadzeni wokół stołu w jadalni w Theresenhof nie mogli zapanować nad wzburzeniem.

Dowiedzieli się o części poczynań kardynała von Graben, mających na celu doprowadzenie go na tron Zakonu Świętego Słońca. Rozumiało się samo przez się, że został wybrany do Zakonu, spełniał wszak warunki: był bogaty, sławny i pozbawiony skrupułów. Zakon na każdego członka musiał też mieć haczyk, a to w przypadku von Grabena okazało się wcale nietrudne, przepychał się wszak przez życie łokciami. Drobne morderstwo tu i ówdzie... Wystarczyło.

Ale, ale... Zapiski nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do tego, że kardynał zamordował również poprzedniego wielkiego mistrza. W sekretnym dzienniku stało to czarno na białym.

Von Graben sam więc objął stanowisko wielkiego mistrza i przez wszystkie lata uparcie trzymał się swej pozycji. Bez wątpienia zdołał wyrwać Zakon z trwającego przez ostatnie lata uśpienia, lecz za jaką cenę? Pozbywał się niewygodnych rycerzy, a także osób postronnych. Bezwzględność znów stała się znakiem rozpoznawczym Zakonu.

Wynurzenia kardynała okazały się prawdziwym studium zła, pogardy, zazdrości, nienawiści i samouwielbienia.

Móri i jego rodzina nie znaleźli w nich nic przydatnego.

Z pewnością „Księga Królów Zakonu Świętego Słońca” była pod tym względem o wiele więcej warta.

Najpierw jednak należało przejrzeć złożone arkusze.

Papier był niezwykle gruby i sztywny, niemal jak pergamin. Móri rozłożył pierwszą kartę.

- Ależ... - zająknął się rzuciwszy okiem na tekst. - Ależ to wszak...

- Co takiego? - pytali jedno przez drugie.

- „Ródskinna”.

- Ojej! - westchnął Villemann.

- Nie pamiętacie? - z zapałem włączył się Dolg. - W tajemnych, podziemnych salach znaleźliśmy księgę. To przecież była „Ródskinna”. Czyż nie wyrwano z niej kilku kart?

- Rzeczywiście, masz rację. Właśnie one leżą przed nami. Uważam, że powinniśmy się teraz rozejść. Musicie mi dać czas na przetłumaczenie ich, tekst jest po francusku, potrzebna mi więc będzie pomoc Erlinga i Theresy. Tu są straszne rzeczy, nie chcę nikogo z was niepotrzebnie w to wciągać. Na jakiś czas się rozstali z zamiarem ponownego spotkania się po południu. Villemann, wychodząc, o mały włos nie potknął się o nową pokojówkę Elsie; zbierała paprochy z podłogi. Dolg uśmiechnął się i mruknął, że dziewczyna ma oko na Villemanna, ale brat w odpowiedzi tylko prychnął.

Spotkali się ponownie, kiedy popołudniowe słońce opuściło już okna jadalni, a prace na dworze weszły w spokojniejszą fazę.

- I jak, ojcze? - zagaiła Taran, opierając się łokciami na stole i pochylając w przód. Wszyscy zauważyli, że powaga stanu małżeńskiego wywarła na nią dobry wpływ. Wcześniej nie potrafiła sobie znaleźć miejsca, teraz u boku Uriela wydawała się spokojna i szczęśliwa. Zachowała jednak cięty język, stanowiło to nieodłączną część jej natury.

- No cóż - rzekł Móri z pochmurną miną. - Wraz z Erlingiem i Theresą przejrzeliśmy arkusze pergaminu z na leżącej do Zakonu „Ródskinny”, które kardynał tak chciwie zachował dla siebie. Sporo różności tam znaleźliśmy.

- O, tak - potwierdził...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin