Sandemo Margit - Saga o Czarnoksiężniku 09 - Ognisty miecz.rtf

(492 KB) Pobierz
Magrit Sandemo

Magrit Sandemo

Ognisty Miecz

Saga o Czarnoksiężniku 9

Przełożyła Iwona Zimnicka

(Angel i knipa)

data wydania oryginalnego 1993

data wydania polskiego 1996


STRESZCZENIE

 

Pewna epoka dobiegła końca. Czarnoksiężnik Móri i jego rodzina na razie zdołali odeprzeć atak złego rycerskiego Zakonu Świętego Słońca.

Walka jednak wciąż trwa. Członkowie Zakonu doskonale zdają sobie sprawę, że grupa Móriego wie o wiele więcej niż oni. Poszukują trzech kamieni, które mogą zaprowadzić ich do tajemniczych Wrót. Nikt nie wie, co się za nimi kryje ani gdzie się znajdują. Pierwszy kamień został już odnaleziony.

Móri ma troje dzieci: niezwykłego Dolga, pół elfa, pół człowieka, obdarzonego nadprzyrodzonymi zdolnościami, i bliźnięta, Taran i Villemanna, o których dotychczas niewiele wspominano. Żoną Móriego jest Tiril, córka austriackiej księżnej Theresy, która niedawno poślubiła kupca Erlinga Müllera z Bergen, starego przyjaciela Móriego i Tiril. Theresa i Erling przygarnęli dwójkę nieszczęśliwych dzieci, Rafaela i Danielle.

Ważną postacią jest pies Nero. Duchy Móriego, które czarnoksiężnik Móri przywiódł ze sobą z Innego Świata, przedłużyły życie ukochanego psa.

Dopóki Móri i jego najbliżsi przebywają na dworze Theresenhof w Austrii, chroni ich niewidzialny mur, wzniesiony przez duchy.

Bracia zakonni czekają tylko, aż znienawidzona rodzina opuści dwór, aby mogli ją zniszczyć, wydobywszy uprzednio wszelkie tajemnice.

 


1

 

Po trwających wiele miesięcy gwałtownych starciach z Zakonem Świętego Słońca pewnego wieczoru Móri zwołał rodzinę i przyjaciół w Theresenhof.

Miał do przekazania ważną nowinę.

W całym domu wyczuwało się już atmosferę nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia. Unosiły się cudowne zapachy świeżo wyszorowanego drewna, upranej i wysuszonej na wietrze bielizny, gałązek jałowca, laku, świątecznych przysmaków i przypraw. Być może właśnie ten nastrój skłonił Móriego do mówienia.

Pogłaskał kosmaty łeb Nera i rozpoczął:

- Walka z kardynałem na razie się zakończyła i trzeba przyznać, że ostatnią rundę wygraliśmy. Wielu z nas jednak mogło przypłacić to życiem. Mam pewną propozycję. Co wy na to, abyśmy pozwolili teraz rycerzom działać na własną rękę? Zapomnijmy o nich na jakiś czas i żyjmy znów jak normalni ludzie.

Zapadła cisza.

Wreszcie głos zabrał Erling:

- Brzmi to doprawdy bardzo kusząco, wielu z nas bowiem potrzebuje choć trochę spokoju, by pomyśleć o własnej przyszłości. Ale czy oni pozwolą nam na taki luksus?

- Rozmawiałem z naszymi przyjaciółmi duchami - odparł Móri. - Dziś w nocy na łące, tam gdzie drzewa rzucają długie cienie, przybyli na me wezwanie. Pojawił się nawet Cień Dolga, na co wcale nie liczyłem. Wyjawiłem swoje pragnienie odpoczynku i poprosiłem ich o radę. To, czego się od nich dowiedziałem, bardzo mnie uspokoiło.

- Opowiedz nam wszystko po kolei - poprosiła Theresa.

Usadowiła się na kanapie między swymi nowymi dziećmi. Danielle z mozołem usiłowała upleść świąteczny koszyczek, a Rafael prosty jak świeca chłonął każde wypowiedziane przez Móriego słowo. Erling siedział z jego drugiej strony. Dzieci wyraźnie polubiły swoich przybranych rodziców. Na buziach Rafaela i Danielle pojawiły się rumieńce, nabrali też ciała. Najważniejsze jednak, że ich oczy odzyskały blask. Świadczyło to o powrocie do życia, cudownego, ciekawego życia wśród dobrych, miłych ludzi, z niezastąpionymi towarzyszami zabaw.

Móri zaczął mówić:

- Duchy powiedziały mi, że bracia zakonni wpadli we wściekłość, ostrzą noże i zęby. Ale Zakon także potrzebuje czasu na zwerbowanie nowych członków, tak by znowu było ich dwudziestu jeden. Dokonaliśmy wielkich zniszczeń w ich grupie.

- Świetnie! - ucieszył się Villemann.

- Zabijanie nie było naszym zamiarem - upomniał młodszego syna Móri. - Czasami jednak nie da się tego uniknąć. Duchy bez względu na wszystko obiecały wziąć ich pod obserwację. Okazuje się, że nasi mniej lub bardziej niewidzialni przyjaciele także potrzebują czasu.

- Ojej! - wykrzyknęła zdziwiona Taran. - Na co im czas? Oni chyba mają go dość?

- Dolg - jednym słowem wyjaśnił Móri.

- Co takiego z Dolgiem? - nie mógł zrozumieć Villemann.

- Chcą, aby Dolg miał kilka lat spokoju, dorósł przed kolejnym zadaniem; będzie trudne.

Villemann cichutko westchnął.

- Zawsze Dolg. Dlaczego nigdy nie potrzebują mnie?

Móri uśmiechnął się do niego tajemniczo.

- Następnym razem i ty będziesz miał swój udział. Duchy to obiecały. Tobie i mnie przyjdzie wspierać Dolga.

Villemann z radości podskoczył prawie do sufitu, ale teraz poderwała się i Taran.

- A ja?

- Nie - odrzekł Móri łagodnie.

- Tak właśnie myślałam! I to tylko dlatego, że jestem dziewczynką.

- Wcale nie, nie tylko. Są inne przyczyny.

- Jakie?

- Tego mi nie wyjawili.

- Doskonale! - mruknęła Taran z ponurą miną.

- W każdym razie czeka nas kilka spokojnych lat - radowała się Tiril. - To będzie naprawdę cudowne.

- Przez krótki czas - mruknął Villemann pod nosem.

Zasmakowały mi przygody, myślał chłopczyk z lekkim przerażeniem. Nie chcę żyć w spokoju do czasu, aż dorosnę. To takie nudne! Przecież wtedy skończy się życie!

Rodzina dyskutowała nad nowinami, a Móri zatopił się w myślach, dziwnych, nieco przerażających...

Tak wiele, bardzo wiele istot czeka, a on mówi o odłożeniu działań na później! Czy ma do tego prawo? Czy nie przedłuża udręki wyczekujących z ogromnym utęsknieniem?

Dolg wiele dla nich uczynił. Oswobodził błędne ogniki od nieistnienia, przywrócił im pierwotną tożsamość. Ale ich droga do domu wciąż pozostaje daleka.

Móri przypuszczał, że Dolg wielce się przysłużył Cieniowi, no i duchom, a to przez swój bohaterski czyn: odnalezienie ogromnego szafiru. Pełni znaczenia tego czynu nikt dotychczas nie zrozumiał. Móri jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Cień i duchy wiedzą znacznie więcej, niż chcą mu ujawnić.

No tak, w pewnym sensie Dolg był ich ratunkiem.

A jednak czekał ktoś jeszcze.

Jeden. A może więcej?

Jeden, którego nie znali.

A raczej: sądzili, że zginął.

O tej istocie wspomniał dzisiejszej nocy Cień. Na jego twarzy, teraz dość już wyraźnej, odmalowało się zamyślenie. Powiedział Móriemu:

- Jak wiesz, Dolg pomógł błędnym ognikom wrócić do ich pierwotnej postaci i bardzo mu za to jesteśmy wdzięczni. Mogą teraz swobodnie poruszać się po ziemi w oczekiwaniu na ostateczne oswobodzenie. Pozostają niewidzialne dla was, ludzi, lecz są tutaj. Przyniosły nieprzyjemne wieści...

Móri słuchał w napięciu.

- Widzisz, mój przyjacielu, Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników - Cień uśmiechnął się smętnie. - Jesteśmy ludem o szlachetnym charakterze, świadczył o tym nasz sposób życia i wiara. Ale w krainie mrocznych lasów i gór, daleko od naszych ziem, istniało inne plemię, Silinowie. Silinowie nie byli nieśmiertelni jak my i zginęli podczas wielkiej katastrofy, która kiedyś dotknęła świat. Tak przypuszczaliśmy, a powinniśmy wiedzieć lepiej. Żyli jednak daleko od nas, dzieliły nas morza i góry, niewiele o nich wiedzieliśmy. A jeszcze mniej znaliśmy tereny położone za ich ziemiami, krainę wielkich stepów, gdzie mieszkał inny lud. O królu Silinów poszeptywano tylko, że zna się na czarach...

- Czarnoksiężnik? - spytał zdumiony Móri.

- Możesz go tak nazwać - skinął głową Cień. - Ale w innym sensie niż ty, Hraundrangi-Móri czy Nauczyciel. Nosił imię Sigilion. Niedawno dowiedziałem się od moich pobratymców, tych, którzy byli kiedyś błędnymi ognikami, że złe przeczucie z westchnieniem przemknęło wśród drzew.

- Mówisz teraz zagadkami - stwierdził Móri.

- Wcale nie. Sigilionowi towarzyszą westchnienia i jęk. Strach niesiony wiatrem. Ziemia i ludzkie serca jęczą z bólu, nie rozumiejąc, dlaczego. Błędne ogniki sądzą, że on wciąż żyje.

- Czy jego lud także istnieje?

- Nie! Wiemy na pewno, że Silinów spotkała zagłada, widzieliśmy to na własne oczy, gdy nasz statek przybił do ich wybrzeży. Kraj został zniszczony, zniknął w trąbach potwornych orkanów, które wstrząsnęły światem. Zapomnieliśmy jednak o potędze czarów Sigiliona i jego położonej wysoko siedzibie. Mógł przeżyć.

- Ale czy ludzie by go nie odkryli? Upłynął wszak długi czas...

- Dłuższy niż ci się wydaje - Cień uśmiechnął się gorzko. - Nie wiem tego na pewno, ale można przypuszczać, że nie przebywał cieleśnie na powierzchni ziemi. Sądzę raczej, że się obudził teraz, kiedy Dolg szuka drogi powrotu dla wszystkich z mego rodu. Sigilion należy do tamtych epok, nie do ludzkich.

Móri zauważył, że Cień rozróżnia swoją rasę od ludzi. Serce ścisnęło mu się w piersi na myśl, że w żyłach ukochanego syna Dolga płynie krew obu ras.

A prawdę powiedziawszy, Dolg bliższy był nawet tym obcym.

Móri, nie bardzo sobie zdając sprawę z tego, co robi, zrelacjonował na głos swoją rozmowę z Cieniem, kiedy więc Theresa zadała pytanie, gwałtownie drgnął.

- To znaczy, że ten czarownik z pradawnych czasów jest niebezpieczny?

- Co? Co takiego? Ach, przepraszam! Rzeczywiście takie odniosłem wrażenie - przyznał zaskoczony. - Chociaż Cień nie powiedział mi tego wprost. Cień w ogóle nic więcej o tym nie mówił, a mnie, głupiemu, nie przyszło do głowy, by go wypytać. Mieliśmy tyle innych spraw do omówienia, ważniejszych niż jakiś stary, zakurzony czarownik. Tak, czarownik, bo nie zgadzam się na nadawanie mu czcigodnego tytułu czarnoksiężnika.

Ów przedświąteczny wieczór zakończył się konkluzją, że odłożenie niebezpiecznych działań na jakiś czas przyda się wszystkim.

Tylko Villemann był innego zdania, rozumiał jednak, że dziesięciolatek nie powinien się wtrącać w sprawy uzgodnione przez dorosłych.

Móri zakończył rozmowę bardziej optymistycznie:

- Wiecie, co przede wszystkim zrobimy, kiedy odpoczniemy już przez kilka lat?

- Nie?

- Pojedziemy do Norwegii i na Islandię.

- Hurra! - zawołały dzieci, a Tiril rozjaśniła się w uśmiechu. Tak bardzo pragnęła wrócić na północ.

- Czy nie możemy jechać już teraz? - zapalił się Villemann.

- Nie, synku - Móri uśmiechnął się, ale oczy miał poważne. - Bo tam właśnie Dolg ma wykonać swe kolejne zadanie. Dlatego musimy czekać, aż twój brat i ty dorośniecie.

Móri spostrzegł, że twarz Dolga zajaśniała nagle jakimś niezwykłym blaskiem. Norwegia. Islandia. Krainy, o których śnił i do których tęsknił. Móri tak wiele wszak o nich opowiadał. Dolg nie myślał teraz, że podróż łączyć się będzie z nowymi kłopotami, może kolejnymi niebezpieczeństwami.

I może tak właśnie było lepiej.

 


2

 

Upływały lata. Piękne, cudowne lata, które wszyscy mieli wspominać z radością. Kilkakrotnie zdarzyło się co prawda, że Móri musiał wyprawiać się w pościg za zbuntowanym Villemannem, ale chłopiec z wiekiem stawał się coraz mądrzejszy. Świadomość, że czekają go wspaniałe przygody, kiedy tylko nieco bardziej dojrzeje, stanowiła hamulec, jakiego potrzebował, by zapanować nad żądzą wrażeń.

W roku 1740 zmarł cesarz Karol VI. W Theresenhof szczerze tę śmierć opłakiwano. Cesarz, pomimo spoczywającej na jego barkach ogromnej odpowiedzialności, potrafił znaleźć czas, by zatroszczyć się o swą młodszą siostrę Theresę, i służył wszystkim mieszkańcom dworu nieocenioną pomocą. Wraz z jego śmiercią wszelkie nici łączące Theresę z domem książęcym w wiedeńskim Hofburgu zostały zerwane. Z nowym cesarzem, Karolem VII, nie łączyły jej nawet więzy krwi, ponieważ był on mężem córki najstarszego brata Karola i Theresy, który panował jako Józef I przed Karolem VI. Nowy cesarz urodził się jako Karol Albert z Bawarii i ani jego, ani jego żony nie obchodziła grzeszna ciotka z Theresenhof.

Theresa w pewnym sensie odetchnęła z ulgą. Nie miała teraz żadnych zobowiązań wobec dworu i jego wymagań, stała się osobą bardziej niezależną.

Jej przybrane dzieci, Rafael i Danielle, wyrosły na ślicznych, smukłych młodych ludzi, całkiem odmiennych od silnych potomków Tiril i Móriego, ale cała piątka wspaniale się dogadywała i przeżyła wspólnie wiele pięknych dni w Theresenhof, dostatecznie dużym, by pomieścić dwie rodziny.

Móri ogromnie się cieszył, że mógł przekazać odpowiedzialność za gospodarowanie w Theresenhof Erlingowi i Theresie. Miał dzięki temu więcej czasu na zajęcie się okoliczną ludnością, jej chorobami i troskami. Wszyscy starali się dzielić między sobą obowiązkami jak najlepiej. Tiril także nie pozostawała bez zajęcia, bardzo często kontynuowała dzieło rozpoczęte przez Móriego i do niej właśnie zwracali się mieszkańcy okolicy, kiedy potrzebna im była pomoc.

Stara wierna pokojówka Theresy musiała ugiąć się pod nieubłagalnym naciskiem starości. Spoczęła na prywatnym cmentarzu dworu. Za to Nero przeżywał kolejnych służących. Stał się żywą legendą okolicy i zdawał się nawet nie zauważać swojego niesamowitego wieku, wciąż skory do zabawy jak szczeniak.

Wszyscy uważali te lata za szczęśliwe. Naturalnie nie dało się całkiem uniknąć trosk i kłopotów, lecz one miały drugorzędne znaczenie. Nie docierały żadne wieści o Zakonie, zresztą poczynania braci nikogo szczególnie nie obchodziły.

Spokój panował do czasu, kiedy Dolg osiągnął wiek dwudziestu jeden lat, a bliźnięta dziewiętnastu. Rafael miał wówczas lat dwadzieścia jeden, a Danielle siedemnaście.

Wtedy właśnie rozpoczął się kolejny okres niepokoju. Ale... dość nieoczekiwanie w tarapaty wpadła Taran.

 

Gdyby znali Taran choć trochę lepiej, zrozumieliby z pewnością, że nie jest to wcale takie niespodziewane. Dziewczyna była przebieglejsza od Villemanna, który buntował się otwarcie, Taran natomiast działała w ukryciu. Nie posiadała żadnych nadprzyrodzonych zdolności, ale też ich nie potrzebowała. Inteligentna ślicznotka i bez tego potrafi osiągnąć wszystko, czego chce.

Taran nie miała w sobie wrodzonego zła. Przeciwnie, była osobą o gorącym sercu, szanującą i troszczącą się o innych ludzi, oprócz tych momentów, kiedy potrzebowała czegoś dla siebie. Zaprzeczyć też się nie da, że czasami działała wyrachowanie.

Miała czternaście lat, kiedy Danielle przydzielono pokój, który Taran w marzeniach widziała jako swój pokoik panieński. Izdebka była śliczna i bardzo dziewczęca, właśnie taka jak Danielle, i dorosłym nie przyszło do głowy, że chadzająca własnymi ścieżkami Taran mogłaby marzyć o tak zdecydowanie kobiecym wnętrzu. Omylili się pod tym względem co do jej osobowości. Myśli czternastoletniej dziewczyny zaczynają krążyć wokół innych tematów niż zawody o to, kto najdłużej wytrzyma z głową pod wodą czy też wdrapie się najwyżej na starą gruszę.

Taran nie awanturowała się, nie urządzała scen o “sprawiedliwości” i “traktowaniu po macoszemu”, szczególnie że przecież w tym przypadku przybranym dzieckiem była właśnie Danielle. Nie. Taran zniechęciła Danielle do pokoju w bardzo wyrafinowany sposób. W księżycowe noce ukazywała się za oknem owinięta prześcieradłem, udając upiora, hałasowała zgrzytającym łańcuchem, który wcześniej ułożyła pod łóżkiem Danielle, a który potem, stojąc na korytarzu, przeciągała przez szparę pod drzwiami. Karmiła dziewczynkę historiami o duchach i wlewała jej wody do łóżka twierdząc, że to upiór osoby, cierpiącej na moczenie nocne. Tak oto obrzydziła izdebkę Danielle, że ta w końcu na kolanach ją błagała, by zamieniły się na pokoje. Taran dość długo rozważała propozycję, by wreszcie się “poświęcić”. Owszem, chyba zdoła jakoś wytrzymać w nawiedzonej sypialni.

Danielle nikomu innemu nie śmiała się zwierzyć ze swych okropnych przeżyć, bo Taran ją ostrzegła: gotowi jeszcze pomyśleć, że Danielle pod wpływem trudnego okresu w Virneburg pomieszało się w głowie, że po prostu oszalała.

O dziwo, kiedy Taran triumfalnie się wprowadziła, duchy zniknęły.

Młoda dama potrafiła poradzić sobie ze wszystkim jak najlepiej. Wyrosła na prawdziwą piękność. Po Mórim odziedziczyła ciemne oczy i włosy, skórę barwy kości słoniowej, po Tiril zaś wesołe usposobienie. Tym, czego los poskąpił Tiril pod względem urody, w dwójnasób obdarował jej córkę. Nie bez znaczenia było też pokrewieństwo z Habsburgami. Wielu członków rodziny książęcej zasłynęło urodą, a miało ich być jeszcze więcej, na przykład wnuczka Karola VI, Maria Antonina, która tak tragicznie zakończyła żywot podczas rewolucji francuskiej, czy też późniejsza krewniaczka, Elżbieta Piękna. Taran w odróżnieniu od Tiril i Theresy potrafiła dobrze wykorzystać ów wrodzony dar. Wraz z upływającymi latami z coraz większym zadowoleniem obserwowała spojrzenia, jakimi obrzucali ją mężczyźni i młodzi chłopcy, kiedy przechadzała się po pobliskim miasteczku. Ekscytowały ją, ale potrafiła zachowywać się w granicach przyzwoitości.

Ciekawość jednak była jej wrodzoną cechą, podobnie jak Villemanna. Taran pragnęła poznać życie i świat możliwie najdogłębniej. W tamtych czasach takie nastawienie mogło być dość niebezpieczne dla młodej panny.

Ludzi, o których nie miała zbyt wysokiego mniemania, potrafiła wmanewrować w sytuacje bardzo nieprzyjemne, tracili swój status i doznawali uszczerbku na godności. Postępowała przy tym tak sprytnie, że nikt się nie orientował, że to śliczna panienka Taran ze dworu znów krąży po okolicy. Śmiertelnie groźnych przygód także nie unikała.

W jej młodym życiu wiele było epizodów, które powinna raczej przemilczeć i ukryć w mrocznych zakamarkach ewentualnego sumienia.

Tak, Taran miała w sobie niemało demonizmu, ale na razie czekała, aż jej czas nadejdzie.

 

Początek dorosłego życia Taran był splotem dramatycznych wydarzeń. Rozpoczęły się one w miejscu dość niecodziennym, a mianowicie w wymiarach, z których pochodzą i gdzie spotykają się na narady duchy opiekuńcze ludzi. Niektórzy wolą nazywać ich pomocnikami, duchowymi przewodnikami, strażą anielską lub aniołami stróżami, określenie nie jest takie istotne.

Młody Uriel - jego dusza liczyła sobie zaledwie trzy tysiące lat; nie był to archanioł Uriel, lecz tylko jego imiennik - nie mógł oprzeć się wzburzeniu. Oczywiście na łagodnej twarzy nie było tego widać, ale piękne długie kręcone włosy się zmierzwiły, a biała szata powiewała gwałtownie...

Skrzydeł Uriel nie miał. Wielkim nieporozumieniem jest ogólne przeświadczenie, że duchy opiekuńcze są uskrzydlone.

- Nie wydaje mi się to w pełni sprawiedliwe - rzekł, nie podnosząc głosu. - Skończyłem już przecież z tym wymiarem i należę do następnego, wyższego. Wykonałem już swoje obowiązki jako duch opiekuńczy.

Jego zwierzchnik (ten miał skrzydła) usiłował go łagodnie przekonywać:

- Za łatwo ci poszło w roli ducha opiekuńczego człowieka. Pobożna Blitilda nie sprawiała żadnych kłopotów, a w dodatku okazała ci wielką życzliwość, umierając młodo.

- Ale powiedziano przecież, że ostatnim zadaniem duszy, która osiągnęła kres wędrówki, jest towarzyszenie przez życie człowiekowi i chronienie go. Nigdzie natomiast nie napisano, że należy to wykonać dwukrotnie!

- Przykro mi, Urielu... Nie, Frodielu - odwrócił się do nowo przybyłej duszyczki. - Nie wolno wycierać nosa giezłem! O czym to ja mówiłem? Ach, już wiem. Przykro mi, Urielu, lecz duch opiekuńczy tej dziewczyny Taran poddał się...

- To nikogo nie dziwi! Słyszałem o niej i jej szaleństwach.

- Żaden z duchów opiekuńczych, które mają teraz przystąpić do obowiązków, nie jest dostatecznie silny, by sobie z nią poradzić, dlatego musieliśmy zwrócić się o pomoc do wyższych wymiarów. Wybór padł na ciebie.

Nie przestając się przez cały czas uśmiechać, Uriel oświadczył lekko drżącym głosem:

- Przeżyłem swoje liczne życia na ziemi najlepiej jak się dało. Sprawowałem się dobrze, wręcz wzorowo, również jako duch opiekuńczy łaskawej Blitildy, do tego stopnia, że już teraz zostałem obdarzony nieziemską urodą aniołów.

- Aniołem jeszcze nie jesteś - prędko zauważył jego zwierzchnik. - Dopiero aspirujesz, by wstąpić w wyższy wymiar.

- Ale przydzielenie mi, w ramach dodatkowej próby... takiej szelmy... Nie zasłużyłem na to!

- Owszem, zasłużyłeś. Dotychczas wszystko przychodziło ci zbyt łatwo. Przyzwoite zachowanie nie jest żadną sztuką, jeśli nie jest się wystawionym na pokusy. A pobożna Blitilda żadnej pokusy dla ciebie nie stanowiła!

Czyli że z tą Taran może być inaczej, pomyślał Uriel. Podobno jest bardzo piękna, czego nie dało się powiedzieć o Blitildzie, która była natomiast niezwykle bogobojna i to równoważyło inne niedostatki.

Niemiłe przeczucie podpowiadało mu, że Taran z pewnością nie posiada tej ostatniej cechy.

Ogarnięty bezsilnością zaproponował:

- Czy nie mógłbym się zamienić z obecnym tu Mirielem? On opiekuje się młodziutką Danielle, przybraną siostrą Taran.

- O, nie, dziękuję - błyskawicznie odparł Miriel i odskoczył nieco w tył. - Nigdy nie opuszczę tego prawdziwego cudu, jakim jest Danielle. W dodatku miałbym ją zamienić na Taran? Nie, nie, wielkie dzięki! W zeszłym tygodniu Taran próbowała uwieść goszczącego u nich kanonika i tylko dzięki niesłychanym wysiłkom kobiecy duch, który czuwał nad mnichem, i przypominający elfa duch opiekuńczy Taran zdołali ocalić młodego człowieka przed losem gorszym niż śmierć.

- O ile dobrze pamiętam swoje ziemskie istnienia, to bywały gorsze losy - mruknął ich zwierzchnik nie bez tęsknoty w głosie. - No cóż, właśnie to wydarzenie doprowadziło ducha opiekuńczego Taran do załamania i skłoniło do szukania pomocy. Urielu, jestem przekonany, że jak najbardziej się nadajesz do zajęcia się tym nieszczęsnym dzieckiem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin