Beagle Peter Soyer - Olbrzymie kosci.pdf

(1149 KB) Pobierz
Microsoft Word - Beagle Peter - Olbrzymie kosci
Peter S. Beagle
Olbrzymie kości
Giant Bones
Przełożyła Brygida Kaliszewicz.
Julie Fallowfield, agentce, podobnie jak ja miłośniczce okropnej poezji, drogiej koleżance,
z pozdrowieniami
Przedmowa
Nie piszę ciągów dalszych.
Chociaż z całego serca lubię Judy-Lynn del Rey, która wymyśliła ten termin, ciągów
bliższych też nie piszę. Nigdy nie wracam ukradkiem na miejsce zbrodni, przez żadne okno.
Zwłaszcza nie tworzę trylogii epickich, w których pełno elfów, karłów, czarnoksiężników
i mężczyzn walczących z Armagedonem, wymachujących magicznymi mieczami, różnoraką
zaczarowaną biżuterią i w desperacki sposób rzucających wyzwanie temu czy innemu
Mrocznemu (a w każdym razie Brudnemu) Władcy. Niemniej jednak uwielbiam J.R.R. Tolkiena
od czasu, gdy przypadkiem natknąłem się na jego dzieło w Carnegie Library of Pittsburgh
w 1958 roku, ale on, podobnie jak jego świat, to już przeżytek. Jego mapy, wykresy, genealogie,
historie opowiadane nocą w na wpół wymyślonych językach nie mają większego znaczenia.
W przeszłości uwielbiałem i bezwstydnie naśladowałem wielu pisarzy od Thorne Smitha po T.H.
White’a i Lorda Dunsany, od Jamesa Stephensa po Jamesa Thurbera i Jamesa Branch Cabella, od
Jessamyn West po moją żonę Padmę Hejmadi, ale naprawdę nigdy nie przyszło mi do głowy,
żeby małpować Tolkiena. Wydawało mi się to pozbawione sensu.
Od początku, od czasu gdy napisałem „A Fine and Private Place”, chciałem, aby moje
powieści jak najbardziej różniły się od siebie, oczywiście w granicach moich umiejętności
i wyobraźni. Gdy umieściłem więcej niż jedną w tym samym świecie, wydawało się, że warunek
ten będzie niemożliwy do spełnienia – przynajmniej dla mnie. Zawsze uwielbiałem bardzo dobre
opowiadania pełne mrocznych miejsc, nie wykorzystanych do końca tonów, opowiadania,
których sens można w pełni pojąć dopiero po zamknięciu książki: nigdy, ani przez chwilę nie
odczuwałem najmniejszej potrzeby dociekania, jak się wiodło panu Rebeckowi i pani Klapper,
po tym jak on opuścił swoje schronienie B na cmentarzu w Yorkchester, ani co się stało z Molly
Grue i czarnoksiężnikiem Schmendrickiem, albo czy Joe Farrell kiedykolwiek znowu zmierzyła
się ze starą boginią znaną w pewnym kalifornijskim miasteczku jako Sia. Oni mają swoje życie,
a ja mam swoje. Wystarczy, jeżeli raz na jakiś czas dadzą o sobie znać.
Ale tak było, zanim napisałem „Pieśń karczmarza”. Wiele czasu zajęło mojemu
przyjacielowi, Edgarowi Pangbornowi, uświadomienie sobie, że akcja wielu jego opowiadań
toczy się wciąż w epoce holokaustu i bomby nuklearnej, gdzie została osadzona również jego
powieść „Davy”. Tak samo było ze mną, nie uświadamiałem sobie, że w „Pieśni karczmarza”
tworzę pewien świat, wiedziałem tylko, że każdy artysta tworzy pewien rodzaj kontinuum – coś
w rodzaju pola energii – w którym opowiadanie, taniec, obraz albo czterominutowa piosenka
magicznie oddziałuje na odbiorcę. Świat opisany w „Pieśni karczmarza” miał istnieć tylko tak
długo, jak długo potrzebowały go do swoich przygód postacie tam ukazane. Mój Lal, mój
Nyatenari, Lukassa, Rosseth, Tikat, lis, stary czarodziej; mój tłusty, gburowaty, uparty Karsz,
którego głos usłyszałem na samym początku – ludzi tych nigdy nie spotkałem. Rozkwitali
i śpiewali we mnie jeden po drugim, wszyscy tak oddani opowiadaniu swojego fragmentu długiej
opowieści, że nawet zacząłem śnić ich sny. Nie wymyślałem świata, tylko słuchałem moich
bohaterów. Dopóki świat „Pieśni karczmarza” dawał im grunt pod nogami, urozmaicony wspólny
folklor i przyrodę, do których się mogli odwoływać, nie troszczyłem się o to, czy miał jakąś
nazwę, a tym bardziej o położenie geograficzne. Oczywiście chciałem, aby był przekonywający
i jak najbardziej rzeczywisty, to przecież moja praca; ale nigdy nie miał być niczym więcej niż
dekoracją, teatralną scenerią. Nie miał przetrwać.
Ale chciał przetrwać. Głosy, które przez dwa lata rozbrzmiewały w moich myślach,
pochodziły z autentycznego miejsca, dobrze im znanego, nawet jeżeli ja go nie znałem.
I wreszcie, kiedy książka była już skończona i poprawiona, zatytułowana i oddana do druku,
zacząłem tęsknić za ich światem tak bardzo jak za nimi. Zbudowałem ten świat naprędce, byle
jak, zapełniłem wymyślonymi przyjaciółmi, z których każdy miał opowiadać jakąś historię,
i teraz ten świat się oddalił – albo ja się od niego oddaliłem – i dziwnie zaczęło mi go brakować.
Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło.
Dlatego powstały te opowieści. Pięć z nich nie ma nic wspólnego z „Pieśnią karczmarza”:
wydarzyły się w innych zakątkach mego bezimiennego świata i równie dobrze mogły mieć
miejsce przed „Pieśnią karczmarza” albo po niej. Warto wspomnieć, że główna postać „Ostatniej
pieśni Sirit Byara” jest wzorowana, dosyć luźno i z oznakami dawnej miłości, na wielkim
francuskim pieśniarzu i autorze piosenek, Georges’u Brassensie; możliwe również, że cała fabuła
„Olbrzymich kości” wyłoniła się, gdy pewnego ranka brałem prysznic. Łatwo mi się tworzy, gdy
biorę prysznic.
„Tragiczna historia komediantów Jirila” tak naprawdę wcale nie jest zmyślona, może to
potwierdzić każdy dyrektor teatru. Co do „Lal i Soukayan”, jedynego opowiadania, w którym
występują postacie z „Pieśni karczmarza” – no cóż, miło mi było spotkać tych dwoje, to
wszystko. Szczególnie mi ich brakowało i bardzo się cieszyłem, że jeszcze raz mogę być razem
z nimi i delektować się ich współuczestnictwem w całym tym przedsięwzięciu, ich irytującą
czułością w stosunku do siebie. A teraz brakuje mi ich jeszcze bardziej, bo tym razem wiem, że
nigdy już ich nie zobaczę.
Ponieważ naprawdę nie piszę ciągów dalszych. Z pewnością umieszczę więcej opowiadań
w świecie „Pieśni karczmarza” (do niego na pewno się odwołam; Edgar Pangborn nie odwołał
się do niczego ze swojej twórczości, z wyjątkiem „Świata Davy’ego”), ale już inne postacie będą
snuć opowiadania, inne strzępy ich historii i legend zostaną tam pokazane. Jestem w takim
samym stopniu archeologiem fikcji, jak jej bardem – może nawet bardziej archeologiem. Trudno
to stwierdzić, przynajmniej teraz.
Z drugiej strony może się jeszcze okazać, nawet na tym etapie mojej pracy zawodowej, że
tak naprawdę piszę ciągi dalsze. Skąd mogę wiedzieć? Czterdzieści lat spędziłem na dochodzeniu
sensu wersu z Chaucera „Żywot taki krótki, tak długo trzeba się uczyć”, i oto taki jestem, wciąż
jeszcze zaskakuję sam siebie, wciąż jeszcze próbuję z siebie szydzić, grając szyderczo na nosie
i robiąc ośle uszy nad własną głową. I wciąż jeszcze zapewniam sam siebie, że któregoś dnia,
gdy będę nieco starszy, naprawdę, naprawdę będę wiedział, co robię. Mam nadzieję, że się mylę.
– Peter S. Beagle Davis, Kalifornia 9 grudnia 1996 r.
Ostatnia Pieśń Sirit Byara
Ile? Ile będzie kosztowało spisanie jednej marnej opowieści, która zmusi twoją słabą rękę do
co najwyżej godzinnego wysiłku? Na śmierdzące pachy bogów, gdybym wcześniej wiedziała, że
aż tyle można zarobić siedząc na placu targowym i bazgrząc o życiu i uczuciach innych ludzi na
kawałkach skóry, sama poświęciłabym kilka deszczowych popołudni na naukę czytania i pisania.
Dwanaście miedziaków, umowa stoi? Dwanaście i dorzucę coś na osłodę, ponieważ jestem
cywilizowaną kobietą, choć tak wyglądam. Obiecuję, że nie rozbiję ci nosa, chociaż odczuwam
wielką pokusę, by cię nauczyć, że nie wykorzystuje się obcych, nawet gdy wyglądają tak jak ja
i ledwo mówią w twoim trudnym do wymówienia języku. Ależ nie, nie, usiądź. Zgoda, słowo się
rzekło. Nie rozbiję ci nosa. Siadaj.
Otóż... chcę, abyś spisał tę historię nie dla mnie – czy mogłabym, do cholery, zapomnieć
człowieka, który jedyny coś dla mnie znaczył, nie tak jak inni, którzy byli niczym przekleństwo
i bździna? – ale dla ciebie i dla tych, co jeszcze śpiewają pieśni Sirit Byara. Ach, to do ciebie
dotarło, prawda? Tak, tak, Sirit Byar, ten sam, który zaśpiewał jakiemuś królowi, aby go
doprowadzić do upadku jedną kpiącą melodią, a potem dzięki czarom wydostał się z więzienia,
śpiewając ballady o dzielnych kochankach głuchoniemej córce kata. Sirit Byar, „ biały sheknath”,
jak go nazywano za plecami – wielki, powłóczący nogą, siwowłosy mężczyzna, który potrafił
wydobyć cztery dźwięki ze staroświeckiego osiemnastostrunowego kiit, podczas gdy inni
zaledwie potrafili go podnieść, nie mówiąc o wydobyciu jakiegokolwiek dźwięku. Sirit Byar.
Sirit Byar, który swoją muzyką potrafił zmieniać lot strzał, wzywać skalne targi, aby go
przewoziły przez górskie rzeki, sprawiać, by starzy generałowie z bokobrodami tańczyli niczym
dzieci. To wszystko bzdury, wodniste koźle gówno, jak każda inna historia, jaką o nim
opowiadają. Zanotuj to. Czy piszesz?
Trzydzieści lat... więcej, więcej minęło, jak umarł, a pomyśleć by można, że sto, słuchając
tych zasranych wszystkowiedzących, którzy zupełnie przeinaczają jego pieśni i tak je dalej
przekazują głupcom, a oni wierzą, bo nigdy nie słyszeli, jak ten człowiek grał. Ludzie
przypuszczają, że grając opowiadał, ale bogowie wiedzą, że śpiewał – uwierz, on nawet gdy
sikał, śmiał się, słysząc takie pełne namaszczenia kapanie. A potem zazwyczaj patrzył na mnie,
możliwe, że dostrzegałam wtedy skurcz w prawym kąciku jego ust pod poplamionymi winem
białymi wąsami, i mówił, z tym barbarzyńskim, charakterystycznym dla południowego wybrzeża
akcentem, którego się nigdy nie wyzbył: „Co ci zawsze powtarzam, duża dziewczynko? Nigdy
nie zakładaj się, nie stawiaj na nic, z wyjątkiem ludzkiej głupoty”. I kuśtykał dalej.
Poznałam Sirit Byara, kiedy miałam jedenaście lat, a umarł, kiedy miałam siedemnaście. Nie,
nie skonał na moich rękach – kim ty jesteś, do cholery, bardem i mizdrzącym się gryzipiórkiem
w jednej osobie? Tak, wiem, nikt nigdy nie dowiedział się, co się z nim stało. Dojdę do tego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin