władysław reymont - suka i inne opowiadania.pdf

(490 KB) Pobierz
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
1029829137.001.png 1029829137.002.png
WŁADYSŁAW ST. REYMONT
SUKA
I INNE OPOWIADANIA
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
SUKA
Witek! Mój złoty Witek!
Chłopak się obejrzał, źrebaka, na którym jechał, powstrzymał i mruknął:
– Cegój! A gdzie!... To psinorody dopiro, zaro w skodę kiej swynie!
Pchnął swego konia, obegnał rozpraszające się po drodze i zbożu stado źrebiąt, spędził w
kupę i podjechał znowu pod parkan okalający ogród, gdzie stała dziesięcioletnia może dziew-
czyna.
– Mój drogi Witek, pomóż mi zejść, mój złociutki, ja się tak boję, jeszcze spadnę – szcze-
biotała przytrzymując się silnie ostro zakończonych sztachet.
– A juści – dostanę ta!...
I obojętnie zsuwał ściągnięte aż do kolan spodnie.
– To podjedź.
– Bez rów?
– Prawda – i spojrzała z przykrością w głęboki rów, idący równolegle z parkanem.
– Niech paninka chyci się słupka okrakiem i tak zjedzie na zimię.
– Jak to okrakiem?
– Loboga z tymi kobitami!... To zawdy nic nie rozumi. Dyć kolanami i tyla.
– Ach! Już wiem, wiem.
Przypomniała sobie Ewkę zjeżdżającą z brogu po słupie.
– Tylko nie patrz, jak będę schodziła.
– Przez co?
– No, nie patrz! – zawołała energicznie, rozczerwieniona i zła, że nie rozumiał dlaczego.
Chłopak drwiąco się roześmiał i odwrócił, a ona książkę trzymaną w ręku rzuciła na drogę
i tak, jak radził, zsunęła się po słupku. Przez rów przeszła i wesoło zawołała:
– Dawaj tu konia, pojedziemy trochę. Chłopak zaczął się kłopotliwie drapać w głowę.
– Dajże rękę, siądę z tobą i pojedziemy.
– A juści, a jak kto obacy i powi jaśnie pani, to co? – mruknął markotnie.
– Nikt nie będzie widział, pojedziemy na łąki albo do lasu – no, mój Witeczku.
– Kiej się bojem. Jaśnie ociec paninki powiedzieli, że kiej jesce raz zobacą, co z paninką
jeżdżę, to mi taką frycówkę sprawią...
– Nie będzie wiedział, dajże rękę, już ci podaruję wstążkę czerwoną do koszuli.
Chłopak zmiękł. Ledwie bosą nogę wyprężył poziomo jak strzemię i rękę podał, już
dziewczyna siedziała przed nim, chwyciła się grzywy i biła bosymi, w pantofelkach tylko,
nogami po bokach źrebca. Witek jedną ręką przycisnął ją do siebie, drugą klepnął w kark ko-
nia, zawrócił, gwizdnął, uderzył piętami – polecieli jak wiatr, drogą ku łąkom leżącym niżej,
pomiędzy parkiem a lasem.
Dziewczynie oczy i usta aż się śmiały z radości ogromnej, przenikał ją prąd jakiejś dzikiej
energii i porywała szalona żądza ruchu, powietrza, krzyków; unosiła się na koniu i rwała na-
przód. Twarz jej pałała, włosy się trzęsły zwichrzone, przed oczyma tylko migała przestrzeń.
4
Nie mogła złapać tchu, chwilami kołowało się jej tak w głowie, że prawie traciła przytom-
ność, ale pobudzała źrebca do wciąż szybszego biegu, pokrzykując zuchowato: Hop! hop! I
lecieli. Witek trzymał ją mocno, bił źrebca piętami coraz częściej i rozpalony jazdą krzyczał
głośno:– Hop! hop!
– Hop! hop! – odkrzykiwała wesoło i jak przyrośnięta do konia, rozwichrzona jazdą,
szczęśliwa, z przymkniętymi oczyma, rzucała się w przestrzeń. Przelecieli łąki nie widząc
ludzi koszących trawę, przepłynęli w bród rzekę i znowu lecieli polami, na których zboża
stały w kłosach, ugorami pełnymi stad i wesołych nawoływań pastuchów – lecieli bez tchu i
pamięci, aż im ściana olbrzymiego lasu zagrodziła drogę, a zmęczony źrebiec zaczął zwalniać
biegu i rozpierać się. Na skraju lasu Witek konia wstrzymał i zeskoczył na ziemię; dziewczy-
na zrobiła to samo; wzięła go za rękę, on konia za grzywę i poszli w głąb lasu.
Cisza mroczna ich ogarnęła i majestat jakiś potężny. Wybrali sobie niewielką, pokrytą
mchami polankę i siedli odpoczywać. Dziewczyna spotniałą twarz wycierała fartuszkiem, a
Witek położył się na brzuchu i sapał. Przysunęła się bliżej do niego, bo las tak zaszumiał, że
ją przeniknął niepokój. Żółtawe pnie sosen niby tysiące kolumn, podpierających zielone skle-
pienia, stały bez ruchu, dołem mchy złotawe, miękkie jak jedwab, rozścielały się niby kobie-
rzec, a gdzieniegdzie wachlarze paproci drżały, poruszane nieznanym powiewem. Słońce sła-
be przeświecało przez gałęzie i kładło nikłe, złotawe plamy arabesek na mchy i jasnozielone
liście leszczyn. Żywiczna woń lasu przepełniała im piersi, a ten spokój panujący dokoła onie-
śmielał, tak że długo siedzieli w milczeniu, nasłuchując, bo w dali gdzieś kuł dzięcioł zawzię-
cie przyczepiony do sosny, to znów wrona z krakaniem przeleciała nad lasem, to śpiew kosia-
rzy doleciał słabym echem z łąk, to jakieś pokrzyki wesołe leciały po lesie. Taka była chwi-
lami cisza, że słyszą szelest spływających na ziemię długich, złotawych szpilek sosnowych.
To znowu stado srok nadleci ze skrzekiem, kłócą się, aż las kipi wrzawą i odlatują; to żuk
przeleciał z brzękiem lub pszczoła za kwiatem; to wiewiórka zachrupocze zeszłorocznymi
szyszkami, to wiatr zaszemrze w koronach, skłóci harmonię, aż się pochwieją przez chwilę
olbrzymy w poważnym rozhoworze. I znowu cisza. Świetlane pęta wsiąkają w zieleń i niby
złoty haft plamią bursztynowe pnie sosen. Potem przychodzi coś jak cień, wsącza się zwolna
w las, mroczeje, robi się czarniawe, wszystko zdaje się zapadać w jakieś głębie i szmer się
rozlega podobny do jęku smutnego, chłodny oddech idzie z leśnych głębin i uderza w dzieci
przejmującą falą zimna. Źrebak szczypiący młode listki jagodzin zarżał niespokojnie. Wróciła
im wesołość i nie czuli zmęczenia. Witek zobaczył wronie gniazdo na sośnie i chciał wejść na
nią, ale nie mógł, próbowała tego i dziewczyna, ale poszarpawszy sobie sukienkę i podrapaw-
szy skórę na nogach, zaniechała. Zaczęli się gonić, chować za pnie drzew, przewracać.
Chciała się koniecznie nauczyć stawać ,,suchego dęba”, ale za każdą próbą, choć ją Witek
przytrzymywał za nogi, padała wśród ogromnego śmiechu obojga. Witek uciął dwa leszczy-
nowe kije i uczył ją gry w świnkę. Śmieli się tak, że aż się rozlegało po lesie; źrebak im wtó-
rował rżeniem i biegał za nimi jak pies. Dziewczyna czuła się tak ogromnie szczęśliwa i roz-
radowana, że zapomniała o całym świecie. Wreszcie, syci zabawy, zabrali się do powrotu.
Jechali wolno, Witkowi tylko zaczęło coś dolegać, bo się kręcił niespokojnie i wybiegał
wzrokiem ku drodze, gdzie pozostawił stado.
– Pić mi się chce – powiedziała, gdy wjechali w rzekę i koń przystanął sączyć przez zęby
mętną wodę. Witek się nachylił, w swój słomiany kapelusz wody nabrał i podał – piła chci-
wie.
– Czemu taka mętna?
– W Kotlinach wodę puścili, o – jak przybiro!
Rzeka toczyła się z szumem, pokryta żółtawą pianą i występowała z brzegów.
– A gdzie Finka? – spytała.
– Bo jo wim? Gdziesik pociekła, bo już i wczoraj nie była ze mną.
– Ma już małe pieski?
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin