Adams Richard - Szardik.rtf

(1659 KB) Pobierz

Richard Adams

 

 

 

SZARDIK

 

 


Mojej byłej podopiecznej ALICE PINTO którą darzę zawsze tą samą miłością

 

 

Zaiste, to, co zobaczyłem własnymi oczami, jest najbardziej pożałowania godne ze wszystkiego, co wycierpiałem pośród burz morskich i w przygód wszelakiego natłoku.

Odyseja, pieśń XII, 261-2

 

 


PODZIĘKOWANIA

 

Jestem głęboko wdzięczny za pomoc, jakiej mi udzielili moi przyjaciele, Reg. Sones i John Apps, którzy przeczytali tę książkę przed jej wydaniem i podzielili się ze mną wieloma krytycznymi uwagami i sugestiami.

Rękopis przepisały na maszynie panie Margaret Apps i Barbara Cheeseman, którym należą się moje serdeczne podziękowania za ich cierpliwość i dokładność.

Mapy narysowała pani Marylin Hemmett, jej pomoc, jako wykwalifikowanego kartografa, była dla mnie szczególnie cenna.

UWAGA Niech nikomu się nie wydaje, że okrucieństwa Genszeda są jedynie wytworem mojej wyobraźni. Zaczerpnąłem je z życia, a niektórych - niestety - sam doświadczyłem.

 

 


KSIĘGA I - ORTELGA


1. OGIEŃ

 

Nawet teraz, w suchym żarze dopalającego się lata, wielka puszcza nigdy nie była cicha. Tuż nad jej dnem, pomiędzy bryłami pulchnej gleby, patykami, opadłymi gałęziami i spopielałymi, zbutwiałymi liśćmi, nieustannie przetaczały się kaskady dźwięków: jak ogień trawi drewno z głuchym pomrukiem płomieni, przerywanym nagłymi wybuchami iskier i trzaskami osuwających się w żar kawałków węgla, tak w leśnym runie godziny przyćmionego światła przemijały z poszumem, śpiewem, westchnieniami i zamieraniem wiatru, z szelestem przemykających tu i ówdzie gryzoni, węży, jaszczurek i - od czasu do czasu - z cichym odgłosem kroków jakiegoś większego zwierzęcia, skradającego się w poszukiwaniu żeru. Wyżej był inny świat: królestwo zielonego półmroku wśród pnączy i gałęzi, zamieszkane przez małpy i leniwce, przez drapieżne pająki i niezliczone ptaki - stworzenia wiodące żywot wysoko, ponad runem lasu. Tutaj dźwięki były głośniejsze i ostrzejsze: ćwierkanie, nagłe gdakanie i piski, głuche stuki, przypominające sygnaturkę nawoływania, chrobot gwałtownie poruszonych gałęzi i szum liści. Jeszcze wyżej, w koronie drzew, gdzie światło słońca nasączało powłokę lasu niby wierzchołki ławicy zielonych obłoków, swarliwy półmrok ustępował wyciszonej jasności. Było to królestwo wielkich motyli, polatujących samotnie między najwyższymi gałązkami - tam, gdzie żadne oko nie mogło ich podziwiać i żadne ucho nie mogło usłyszeć ledwo uchwytnych szelestów ich cudownych skrzydeł.

Mieszkańcy leśnego runa - niby ślepe, groteskowe ryby w głębinach oceanu - zamieszkiwali najniższą kondygnację tego świata, sięgającego od cienistego dna do nie znających cienia, przesyconych jasnością szczytów. Pełzając lub umykając ukradkiem po swoich tajemnych ścieżkach, rzadko opuszczali najbliższą okolicę i niewiele wiedzieli o słońcu i księżycu. Cierniste zarośla, labirynt nor wydrążonych między korzeniami drzew, pokryte skałami i kamieniami zbocze - takie miejsca prawie całkowicie wypełniały ich wiedzę o ziemi, na której żyli i umierali. Tutaj się rodzili, a podczas krótkiego życia, trwającego tyle, ile zdołali wydrzeć czyhającej zewsząd śmierci, poznawali każdy cal wewnątrz ciasnych granic swojej mrocznej ojczyzny. Tylko nieliczni przekraczali je od czasu do czasu w poszukiwaniu łupu lub - jeszcze rzadziej - gdy zmuszała ich do tego jakaś niepojęta siła spoza ich codziennego życia.

Między drzewami powietrze zgęstniało w rozgrzanym bezruchu. Skrzydlate owady przysiadły odrętwiałe na tych samych liściach, pod którymi czaiły się modliszki i pająki, same zbyt senne, by zaatakować bezbronne ofiary. U stóp pochyłej, czerwonej skały pojawił się jeżozwierz, węsząc i ryjąc grunt. Rozgarnął cienką warstwę patyków i nagle jakieś chude stworzonko o zaokrąglonych uszach - same oczy i kości - wyskoczyło i umknęło po kamieniach. Jeżozwierz zignorował je, zabierając się do wyłapywania żuków biegających po świeżo rozgarniętych patykach. Nagle przerwał to zajęcie, podniósł łeb i nasłuchiwał. Gdy tak zamarł bez ruchu, jakieś brązowe, przypominające mangustę zwierzę przedarło się przez zarośla i zniknęło w swojej jamie. W oddali rozbrzmiał krzyk zaniepokojonych ptaków.

W chwilę później jeżozwierz również zniknął. Wyczuł nie tylko lęk innych zwierząt w pobliżu, lecz także coś z jego przyczyny - jakiś niepokój, jakąś wibrację przenikającą leśne poszycie. Gdzieś niedaleko poruszało się coś niewyobrażalnie ciężkiego i ten ruch uderzał w dno lasu jak w bęben. Wibracja narastała, aż w końcu nawet ludzkie ucho mogło pochwycić nieregularne odgłosy towarzyszące ociężałemu ruchowi w cienistym poszyciu. Po zasłanym zeschłymi liśćmi zboczu potoczył się kamień, ścigany przez trzask łamanych zarośli. Zaraz potem za czerwoną skałą zafalowała masa gałęzi i pnączy, okrywająca szczyt wzgórza: Młode drzewko pochyliło się gwałtownie, rozszczepiło i runęło na ziemię, a jego giętkie gałęzie dygotały w zamierających spazmach, jakby w tym pustkowiu echo wzbudzał nie tylko dźwięk, ale i gwałtowny dźwięk.

W wyrwie, do połowy pokryta plątaniną pnączy, liści i połamanych kwiatów, pojawiła się straszna postać, przerażająca nawet w tym mrocznym, dzikim miejscu. Była wielka - olbrzymia - stojąc na tylnych łapach, dwukrotnie przewyższała wzrost człowieka. Z kudłatych stóp wystawały wielkie zakrzywione pazury, grube jak ludzkie palce, z których zwisały strzępy paproci i kory. Z rozdziawionego pyska, połyskującego bielą kłów, buchała para. Wysunięty do przodu łeb obracał się w lewo i prawo węsząc, podczas gdy nabiegłe krwią ślepia go spiesznie lustrowały nie znaną okolicę. Przez długie minuty zwierzę stało tak, wyprostowane, oddychając ciężko, a w głębi jego gardzieli wzbierał głuchy ryk. Potem opadło niezgrabnie na cztery łapy, naparło na gęste zarośla i zgrzytając pazurami po kamieniach, zaczęło sobie torować drogę w dół zbocza ku czerwonej skale. Był to niedźwiedź - niedźwiedź, jakiego nie było tu od tysiącleci - potężniejszy od nosorożca, ciężki: jak ośmiu silnych mężczyzn. Dotarł do nagiego gruntu pod skałą i zatrzymał się, rzucając niespokojnie łbem na obie strony: Jeszcze raz dźwignął się na tylne łapy, powęszył i nagle wydał z siebie serię ochrypłych szczęknięć: Bał się.

Czego mógł się bać ów łamacz drzew, którego kroki wstrząsały ziemią? Jeżozwierz, skulony w płytkiej jamie poniżej skały, wyczuwał jego strach ze zdumieniem. Co kazało mu wędrować po obcym kraju, przez mroczne ostępy nie należącej do niego puszczy? Wlókł za sobą dziwną woń, cierpką i ziarnistą - unoszący się za nim, jak welon mgły, lęk.

Gromada żółtych gibonów zsunęła się błyskawicznie z wierzchołków drzew, ujadając i lamentując, aby natychmiast przepaść gdzieś w poszyciu. Potem z zarośli wybiegła długimi susami para jenotów, przemknęła tuż przed niedźwiedziem nie zaszczycając go spojrzeniem i znikła tak szybko, jak się pojawiła. Zerwał się dziwny, nienaturalny wiatr, unosząc gęstą masę liści, z której ulatywały ptaki papugi, brodacze i kolorowe zięby, olśniewające błękitnozielone miodopełzacze, purpurowe kawki, gentuje i leśne zimorodki - kwilące i skrzeczące wśród wiatru. Dżungla napełniła się odgłosami pospiesznego, dudniącego ruchu. Pojawił się pancernik, wlokąc swoje poranione ciało, potem pekari, a wśród trawy błysnęło cielsko długiego, zielonego węża. Jeżozwierz wyskoczył z jamy tuż pod stopy niedźwiedzia i zniknął. Niedźwiedź stał wciąż jak wieża na płaskiej skale, węsząc i rozglądając się niespokojnie. A potem wiatr zawiał jeszcze mocniej, przynosząc dźwięk, który zdawał się przenikać puszczę od krańca do krańca - jak huk wodogrzmotu lub oddech olbrzyma - a towarzyszył mu odór śmiertelnego przerażenia. Niedźwiedź odwrócił się i powłócząc nogami zniknął między pniami drzew.

Teraz ów dźwięk nabrzmiał do ryku, pędząc przed sobą niezliczone mrowie przerażonych zwierząt. Wiele okazywało skrajne wyczerpanie, wlokąc się naprzód z rozdziawionymi pyskami, w których bulgotał strach, z oczami, które nie widziały już niczego. Niektóre potykały się, padały i ginęły stratowane przez resztę. Z rozstępów między gęstym poszyciem wypełzły smugi zielonego dymu. Tu i tam niebieskawe liście, wielkie jak ludzka ręka, zapłonęły odbiciem migotliwego światła, mocniejszego od najjaśniejszej z porannych zórz, jakie zwykle budziły tę puszczę do dziennego życia.

Gorąco narastało, aż w końcu wszystkie żywe stworzenia - nawet jaszczurki i muchy - opuściły polanę przy czerwonej skale. Wówczas pojawił się przybysz jeszcze straszniejszy niż olbrzymi niedźwiedź. Samotny płomień przedarł się przez kurtynę pnączy, na moment zniknął, potem powrócił i zaczął falować, to chowając się, to wysuwając, jak język węża. Wiązka suchych, ostro zakończonych liści na krzewie zeltazy chwyciła ogień i wystrzeliła jaskrawą pochodnią, nasączając blaskiem posępny kożuch dymu, który teraz wypełniał już całą polanę. W chwilę później długie ostrze płomienia rozpruło ścianę liści na szczycie zbocza i ogień przebiegł z trzaskiem od korzeni do korony powalonego przez niedźwiedzia drzewa. W kilka minut całe to miejsce, ze wszystkim, co czyniło z niego swojską okolicę rozpoznawalną węchem, dotykiem i wzrokiem, uległo bezpowrotnej zagładzie. Uschłe drzewo, które od pół roku stało pochylone, podtrzymywane młodszymi krzewami i gałęziami, upadło, całe w płomieniach, na czerwoną skałę, rozłupując jej skruszałą łuskę i znacząc powierzchnię czarnymi cętkami. Polana stała w ogniu, tak jak uprzednio płonęły już całe mile lasu, aby żarłoczne płomienie mogły dojść aż dotąd. A kiedy i tutaj strawiły wszystko, czoło pożogi parło już z wiatrem o milę dalej, ani na chwilę nie ustając w złowrogim pochodzie.

 


 

2. RZEKA

 

Olbrzymi niedźwiedź błądził po puszczy, to przystając, aby obrzucić gniewnym spojrzeniem nie znaną mu okolicę, to zrywając się ponownie do niezdarnego truchtu, gdy wyczuwał za sobą pościg syku i odoru płonących pnączy. Był przerażony i oszołomiony. Uciekał przed tym pościgiem od zmroku poprzedniego dnia, wciąż ociągając się i wahając, i wciąż nie mogąc znaleźć wyjścia z pułapki. Nigdy przedtem nie był zmuszony do ucieczki. Żadne stworzenie nie ośmieliło się stanąć mu na drodze. Teraz, z czymś w rodzaju gniewnego wstydu, umykał wciąż chyłkiem, potykając się na niewidocznych korzeniach, dręczony pragnieniem, wypatrujący rozpaczliwej szansy, aby odwrócić się i podjąć walkę z tym ruchliwym, migotliwym wrogiem, którego nic nie potrafiło zniechęcić. Raz zatrzymał się, już pewien, że jest bezpieczny po przebrnięciu przez niewielkie bagno, które zdawało się być ową upragnioną przeszkodą dla wroga, i ledwo zdołał umknąć w ostatniej chwili, zanim pierścień ognia otoczył go ze wszystkich stron. Innym razem, ulegając narastającemu w nim szaleństwu, odwrócił się, pobiegł po swych śladach i zaatakował płomienie łapami, aż poparzył sobie delikatne poduszki i musiał się wycofać z czarnymi smugami na futrze. A jednak co jakiś czas wciąż przerywał ucieczkę i miotał się we wszystkie strony, szukając sposobności do walki, i za każdym razem, gdy odwracał się, by znowu biec naprzód, z wściekłością zwalał pnie drzew i wydzierał kępy zarośli potężnymi ciosami pazurów.

Lecz biegł coraz wolniej, z wywieszonym ozorem, dysząc ciężko i mrużąc oczy przed dościgającym go dymem. Uderzył poparzoną łapą w ostry kamień, upadł i przewalił się na bok, a kiedy wreszcie stanął na czterech łapach, zaczął miotać się tam i z powrotem, równolegle do linii napierających płomieni. Był wyczerpany i stracił poczucie kierunku. Krztusząc się w gęstniejącym dymie, nie wiedział już nawet, z której strony nadciąga ogień. Najbliższe płomienie dosięgły kłębowiska suchych korzeni quianu i pochłaniając je z trzaskiem, liznęły jedną z jego przednich łap. Ze wszystkich stron rozbrzmiał ryk, jak gdyby w końcu wróg miał zewrzeć się z nim w śmiertelnym uścisku: Lecz oszalały, wściekły ryk niedźwiedzia gotującego się do ostatecznej walki był jeszcze potężniejszy. Kołysząc głową z boku na bok i rozdzielając straszliwe, wzniecające iskry uderzenia wymierzone w otaczającą go pożogę, wyprostował się na całą wysokość, drepcząc w kółko jak bokser na ringu i udeptując ziemię, aż w końcu zaczął się zapadać w pulchny grunt pod własnym ciężarem. Długi jęzor ognia liznął z trzaskiem grube futro i w jednej chwili zwierzę stanęło w płomieniach, podskakując i kiwając się w straszliwym, groteskowym tańcu. Rycząc z wściekłości i bólu, niedźwiedź zatoczył się niepewnie ku krawędzi stromego urwiska. Przechyliwszy się przez nią dostrzegł w dole jak śmiertelną zjawę - zwierzę swojego gatunku, wykrzywione z bólu i wpatrzone z osłupieniem w swe płonące łapy. W chwilę później skoczył i zniknął za krawędzią. Rozległ się ciężki plusk i syk, a potem cudownie chłodzący, powracający chyżo pierścień fali zamknął się nad jego głową.

Tu i tam wzdłuż urwistego brzegu ogień zatrzymywał się, kurczył i zamierał, aż w końcu tylko pojedyncze kępy gęstych zarośli płonęły jeszcze lub tliły się pośród dymiących zgliszczy. Poprzez całe mile suchego lasu pożoga wypaliła sobie drogę do północnego: brzegu Telthearny i tu wreszcie musiała dać za wygraną.

Szukając bezskutecznie gruntu pod stopami, niedźwiedź wynurzył łeb nad powierzchnię wody: Nie musiał już mrużyć oczu przed oślepiającym blaskiem. Był teraz w cieniu stromego urwiska i zieleni, która splatała się w górze, tworząc długi tunel wzdłuż brzegu rzeki. Niedźwiedź rzucił się na urwisko, rozpryskując wodę, lecz nie mógł znaleźć punktu oparcia, po części z powodu stromizny i miękkości zbocza, w które próbował wbić pazury, a po części z powodu silnego prądu znoszącego go w dół rzeki. Gdy tak miotał się rozpaczliwie, tracąc oddech, zielony baldachim nad jego głową rozjarzył się nagle ogniem, który zdołał się wspiąć na ostatnie gałęzie drzew. Iskry, płonące gałązki i rozżarzone węgielki opadły z sykiem do wody: Zaatakowany tym przerażającym deszczem niedźwiedź odepchnął się od brzegu i popłynął niezdarnie ku otwartej wodzie, starając się oddalić od płonących drzew.

Słońce zaczęło już zachodzić i: świeciło teraz wzdłuż rzeki, zabarwiając mętną czerwienią chmury dymu przetaczające się nad jej powierzchnią. Poczerniałe pnie drzew spływały z nurtem, ciężkie jak tarany, torując sobie drogę przez gęsty kożuch popiołu, splątane pnącza i mniejsze gałęzie. Wszystko to nacierało na siebie, kruszyło się i zatapiało wśród głuchych stuków i trzasków. Niedźwiedź płynął przez ten mglisty chaos, ciężko pracując łapami, zanurzając się, krztusząc i wynurzając ponownie, w rozpaczliwej walce o utrzymanie się na powierzchni. Twardy pień uderzył go w bok z siłą zdolną połamać żebra koniowi, a on przechylił się i zarzucił nań przednie łapy, nieświadom, czy szuka w ten sposób ratunku, czy w gniewie oddaje cios. Pień zanurzył się pod jego ciężarem, a potem obrócił, wciągając pod wodę dymiącą jeszcze gałąź, która dotychczas sterczała w górę jak rozcapierzona dłoń. Coś schwyciło pod wodą tylne łapy niedźwiedzia, a kiedy uwolnił się potężnym kopnięciem, kłoda wyrwała mu się z uścisku i odpłynęła. Walczył teraz o oddech, połykając wodę, zwarzony popiół i wirujące liście. Obok niego nurt unosił martwe zwierzęta - pręgowane makati z wyszczerzonymi zębami i zamkniętymi oczami, terriana odwróconego brzuchem do góry, pszczołojada z długim ogonem, którym igrał prąd. Niejasny impuls ciągnął niedźwiedzia ku drugiemu brzegowi, majaczącemu w oddali koronami drzew. Ale i ten impuls, jak wszystko inne, został spłukany przez bulgocący, miotający jego ciałem prąd, i ponownie, jak uprzednio w puszczy, stał się śmiertelnie przerażonym stworzeniem, unoszonym gdzieś przez niepojęte siły.

Czas mijał i siły go opuszczały. Zmęczenie, głód, wstrząs po dotkliwych oparzeniach, ciężar grubego, nasiąkniętego wodą futra, nieustanne uderzenia kłód i gałęzi złamały w końcu jego opór, tak jak wiatr i deszcze pokonują góry. Zapadała noc. Obłoki dymu rozwiały się ponad milami rozlewnej rzeki. Z początku płynął z grzbietem wynurzonym wysoko ponad powierzchnię, rozglądając się wokoło. Teraz tylko łeb wystawał z mętnej wody, a umęczona szyja wygięta była ostro do tyłu, aby nozdrza mogły chwytać powietrze. Rzeka unosiła go, odrętwiałego i pozbawionego świadomości. Nie widział ciemnej linii brzegu, rysującej się przed nim coraz wyraźniej na tle jaśniejącego nieba. Prąd rozwidlił się, pędząc bystro w jednym kierunku i spływając łagodniej w drugim. Tylne łapy niedźwiedzia natrafiły na grunt, lecz on sam nie był już w stanie na to zareagować, unoszony dalej jak wrak. Wreszcie zatrzymał się na wysokiej, podobnej do słupa skale, wystającej z wody, objął ją niezdarnie jak owad czepiający się patyka.

Tutaj pozostał przez długi czas w ciemności, wyprostowany jak monolit, aż w końcu powoli rozluźnił uchwyt, zsunął się na cztery łapy do wody, przebrnął przez płyciznę, powlókł się między gęste zarośla i padł, straciwszy świadomość, w plątaninę suchych, włóknistych korzeni zagajnika quianowych drzew.

 

 

 


3. MYŚLIWY

 

Wyspa, długa na jakieś dwadzieścia pięć mil, dzieliła rzekę na dwie odnogi. Jej górny kraniec stawiał czoło głównemu nurtowi rzeki i rozszczepiał go na dwie odnogi, podczas gdy drugi - w dole rzeki - leżał blisko nietkniętego pożarem brzegu, do którego niedźwiedziowi nie udało się dopłynąć. Zwężającą się przy tym drugim, wschodnim cyplu cieśninę przecinały pozostałości dawnej grobli dziś pomarszczonej płycizny z niebezpiecznymi dziurami i głazami - zbudowanej w zamierzchłej przeszłości przez lud, który dawno wyginął. Większość wyspy otaczał pas trzcin, tak że podczas silnych wiatrów lub burzy fale zamiast rozbijać się bezpośrednio na skałach - łagodniały w miarę podchodzenia do brzegu, tracąc niepostrzeżenie moc między kępami trzciny. Niedaleko górnego, zachodniego krańca wyrastał skalisty grzbiet wolny od dżungli, biegnący dalej przez środek wyspy niby jej kręgosłup.

U stóp tego grzbietu, wśród kwitnących zielono quianów, leżał niedźwiedź pogrążony we śnie tak głębokim, jakby już nigdy nie miał się obudzić. Poniżej i powyżej jego przypadkowego legowiska, w kępach trzcin i na dolnych częściach zboczy, tłoczyły się zwierzęta, które prąd wyrzucił na wyspę. Niektóre były już martwe - spalone lub utopione - lecz wiele, zwłaszcza spośród tych, które często obcowały z wodą, jak wydry czy węże, przetrwało i zaczynało już dochodzić do siebie, rozglądając się za pożywieniem. Na drzewach gęsto było od ptaków, które zdołały ulecieć z płonącego brzegu, wyrwane ze swojego naturalnego rytmu życia zbijały się w ruchliwe, hałaśliwe gromady ukryte w ciemnościach. Mimo zmęczenia i głodu, każde stworzenie, które wiedziało, co znaczy być celem łowów i znało strach przed wygłodniałym napastnikiem, miało się na baczności. Znalazły się w okolicy zupełnie im obcej. Żadne nie wiedziało, gdzie szukać bezpiecznego schronienia. Podobnie jak oziębiona powierzchnia ziemi wydziela mgłę, tak owo zagubienie wydzielało dające się wszędzie wyczuć napięcie - przenikliwe okrzyki lęku, odgłosy niezdarnych ruchów i nagłych wzlotów - tak dalekie od normalnego, utajonego rytmu leśnej nocy. Tylko niedźwiedź wciąż spał, nieruchomy jak skała pośród morza, niczego nie słysząc, niczego nie rozpoznając węchem, nie czując nawet bólu w miejscach, gdzie płomienie zniszczyły mu wielkie płaty futra i nadpaliły żywe ciało.

O świcie powrócił lekki wiatr, przynosząc poprzez rzekę woń wielu mil popiołów i tlącej się dżungli. Wynurzające się zza skalistego grzbietu słońce pozostawiło w cieniu puszczę poniżej zachodniego zbocza. Bezdomne zwierzęta przyczaiły się w tym cieniu pełne lęku, nie śmiejąc zapuścić się głębiej na wybrzeże, jaśniejące teraz w rażącym oczy blasku.

To właśnie światło słońca i przenikający wszystko zapach zwęglonych drzew pozwoliły człowiekowi zbliżyć się niepostrzeżenie. Nadszedł, brodząc po kolana w wodzie, raz po raz zniżając głowę, aby pozostać niewidocznym między pióropuszami trzcin. Ubrany był w sięgające kolan spodnie z szorstkiej, pospolitej wełny i skórzany kaftan, pozszywany byle jak wzdłuż boków i na ramionach. Na stopach miał obwiązane w kostkach rzemieniami worki ze skóry, przypominające niekształtne buty. Nosił też naszyjnik z ostrych, zakrzywionych kłów, a u jego pasa zwisał nóż i kołczan pełen strzał. Wygięty łuk z naprężoną cięciwą założył na szyję, aby uchronić go od zamoczenia w wodzie. Na ramieniu trzymał kij, do którego przywiązane były za nogi trzy martwe ptaki: żuraw i dwa bażanty.

Kiedy dotarł do ocienionego, zachodniego krańca wyspy, zatrzymał się, wyciągnął ostrożnie szyję i zajrzał ponad trzcinami w głąb lasu. Potem zaczął iść wolno ku wybrzeżu. Trzciny rozstępowały się przed nim z dźwiękiem podobnym do tego, jaki wydaje kosa w wysokiej trawie. Para kaczek uleciała mu spod stóp, ale nie zwrócił na nie uwagi, ponieważ nigdy - lub bardzo rzadko - nie ryzykował utraty strzały, próbując trafić ptaka w locie: Wydostawszy się na suchy grunt, natychmiast przykucnął w wysokiej kępie pietrasznika.

Pozostał w tym ukryciu przez dwie godziny, nieruchomy i czujny, podczas gdy słońce podniosło się wyżej i zaczęło rzucać promienie znad krawędzi wzgórza. Dwukrotnie strzelił i obie strzały trafiły w cel - jedna w dziką gęś, druga w ketlana - leśnego jelonka. Za każdym razem myśliwy pozostawiał zdobycz tam, gdzie upadła, nie opuszczając swojej kryjówki. Wyczuwając niepokój, który go otaczał, i sam chwytając nozdrzami zapach zgliszcz przynoszony przez wiatr, osądził, że najlepiej będzie siedzieć cicho i czekać na inne zagubione tutaj zwierzęta. Przyczaił się więc i czekał, czujny jak Eskimos nad przeręblem, tylko od czasu do czasu pozwalając sobie na krótki ruch, aby odpędzić muchy.

Kiedy zobaczył lamparta, jego pierwsza reakcja ograniczyła się do przygryzienia warg i zaciśnięcia dłoni na łuku.

Wielki kot szedł pomiędzy drzewami wprost na niego, stąpając ostrożnie i rozglądając się na boki. Był wyraźnie nie tylko zaniepokojony, ale i głodny - tak niebezpieczny, jak tylko mógł to sobie wyobrazić samotny myśliwy, modląc się w duchu, aby go nigdy nie spotkać. Lampart zbliżył się, zatrzymał, przez chwilę popatrzył prosto na jego kryjówkę, a potem pobiegł lekkim truchtem w bok, tam, gdzie leżał ketlan z pierzastą strzałą w karku. Kiedy, wyciągnął łeb, wietrząc świeżą krew, myśliwy wyczołgał się bezszelestnie z kryjówki i zatoczył wokół niego półkole, przystając za każdym drzewem, aby go obserwować. Wydychając powietrze odwracał głowę, a stopy stawiał ostrożnie, aby nie nadepnąć na suchą gałązkę lub luźny kamień.

Był już w połowie odległości strzału z łuku od lamparta, gdy nagle z zagajnika wybiegła dzika świnia, wpadła na niego i z kwikiem uciekła w zarośla. Lampart podniósł łeb, przez chwilę przyglądał mu się uważnie, a potem ruszył ku niemu na ugiętych łapach.

Myśliwy odwrócił się i zaczął powoli odchodzić, walcząc z panicznym strachem, który popychał go do biegu. Obejrzał się, zobaczył, że lampart, przyspieszył, i sam zaczął biec, odrzucając kij z ptakami. Kierował się ku skalnemu grzbietowi, w nadziei, że zgubi straszliwego prześladowcę w gęstym poszyciu okrywającym dolną część zbocza. U podnóża grzbietu, na skraju zagajnika quianów, odwrócił się i podniósł łuk. Chociaż dobrze wiedział, czym może się skończyć zranienie lamparta, wydało mu się teraz, że tu, wśród zarośli i pnączy - jego jedyną, rozpaczliwą szansą jest próba powstrzymania drapieżnika tak długo, aż kilkanaście kolejnych strzał obezwładni go lub skłoni do ucieczki. Wycelował i strzelił, lecz ręka zadrżała mu ze strachu. Strzała drasnęła bok zwierzęcia, zawisła na nim przez chwilę i wypadła. Lampart obnażył kły i zaatakował z głuchym warczeniem. Myśliwy usiłował ratować się rozpaczliwą ucieczką na oślep. Potknął się na ruchomym kamieniu, upadł i potoczył w dół. Poczuł ostry ból, gdy gałąź przebiła mu lewe ramię, a potem stracił grunt pod nogami i zaczął się dławić własnym oddechem. Całym ciałem uderzył w jakąś wielką, włochatą masę. Leżał teraz na ziemi, zdrętwiały z przerażenia, patrząc tam, skąd spadł. Stracił łuk, a kiedy podniósł się na kolana, zobaczył, że jego lewe ramię i dłoń są czerwone od krwi.

Na szczycie stromej skarpy, z której przed chwilą spadł, pojawił się lampart. Myśliwy zamarł, ale ciężki oddech wydobył się z jego wyczerpanych płuc i natychmiast, jak czujny ptak, zwierzę zwróciło ku niemu łeb. Z uszami płasko przytulonymi do czaszki, z ogonem drgającym nerwowo w obie strony, z obnażonymi, zakrzywionymi do dołu kłami, czaiło się do skoku. Przez długą chwilę myśliwy chłonął ciążącą nad nim śmierć, podobną do przerażającej kropli, która spadając zamieni jego życie w nicość.

Nagle poczuł, że coś przewraca go na bok, a w następnej chwili leżał na plecach spoglądając w górę. Tuż nad nim, piętrząc się jak cyprys, tak blisko, że czuł ostry zapach włochatego futra, stało gigantyczne stworzenie, tak wielkie, że w oszołomieniu nie potrafił rozpoznać, czym ono jest: Podobnie jak wojownik, zabrany bez przytomności z pola bitwy, budzi się, rozpoznając najpierw stos śmieci, potem palenisko, potem dwie kobiety niosące wiązki chrustu, i odgaduje, że znalazł się w jakiejś wiosce - tak myśliwy ujrzał uzbrojoną w pazury stopę, większą od jego głowy, potem ścianę grubego futra, miejscami wypalonego do żywego mięsa, a wreszcie wielki klinowaty pysk rysujący się ostro na tle nieba - i zrozumiał, że tuż obok niego znajduje się zwierzę. Lampart był wciąż na krawędzi skarpy, teraz przypłaszczony do ziemi, wpatrzony w górę, w tamte oczy, które musiały mierzyć go straszliwym spojrzeniem. A potem olbrzymie zwierzę jednym ciosem strąciło lamparta ze skarpy. Lśniące ciało wystrzeliło w powietrze, przekręciło się w locie parę razy i upadło gdzieś między quianami. Z głuchym, wilgotnym rykiem, który spłoszył chmarę ptaków z okolicznych drzew, ogromne zwierzę odwróciło się, by zaatakować ponownie. Kiedy opadało na przednie łapy, lewy bok natrafił na szorstki pień. Zwierzę zawarczało i odskoczyło, a jego pysk zmarszczył się w grymasie bólu. Potem, usłyszawszy lamparta miotającego się w zaroślach, ruszyło w kierunku tych odgłosów i znikło w poszyciu.

Myśliwy podniósł się powoli, zaciskając palce na zranionym ramieniu. Jakkolwiek straszne bywa nadejście przerażenia, wyzwolenie może być szybkie, tak jak można obudzić się natychmiast z głębokiego. snu: Odnalazł łuk i wdrapał się na skarpę. Chociaż wiedział już, co zobaczył, jego świadomość wci...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin