Agata Tuszyńska - Rodzinna historia lęku.pdf

(1204 KB) Pobierz
(9580 \227 Notatnik)
9580
Agata Tuszyńska
Rodzinna historia lęku
I
Moim Rodzicom
Rodzinna historia lęku ! SEKRET
SEKRET
Ta ksiąŜka jest
Ta ksiąŜka jest we mnie od lat. Jak ta tajemnica. Od chwili kiedy dowiedziałam się, Ŝe nie jestem tym, kim
sądziłam, Ŝe jestem. Od momentu kiedy moja matka zdecydowała się powiedzieć mi, Ŝe jest śydówką.
Miałam dziewiętnaście lat, ale nie od razu zdałam sobie sprawę ze znaczenia tych słów. Ani z ich
konsekwencji. Minęło co najmniej dziesięć lat, zanim zaczęłam oswajać się z tą myślą, i jeszcze kilka, zanim
potrafiłam coś z tym zrobić. Wychowałam się w polskiej rodzinie. Długo Ŝyłam w schizofrenicznym
rozdwojeniu, nie umiejąc ujawnić światu tej strasznej, jak sądziłam, prawdy. Ta ksiąŜka jest zapisem mojej
historii.
Urodziłam się w Polsce, w Warszawie, kilkanaście lat po wojnie. Miałam niebieskie oczy i jasne włosy, co
stanowiło niezrozumiały powód do 9 dumy dla mojej czarnookiej i czarnowłosej matki.
Dziś wiem, Ŝe chciała mieć polskie dziecko, z obawy, Ŝe mógłby je spotkać los podobny jej własnemu. I choć
wojna wydawała się przeszłością, w nowej socjalistycznej Polsce, gdzie wszyscy mieli być równi, zdecydowała
się ukrywać swoje pochodzenie.
Jesteśmy pamięcią. Tym, co pamiętamy. I tym, co o nas pamiętają inni.
Sekret
10
Coraz częściej myślę, Ŝe bardziej jeszcze jesteśmy niepamięcią. Tym, co zapominamy. Co w geście samoobrony
wymazujemy z pamięci, wypieramy ze świadomości, omijamy w myślach. UniewaŜniamy, Ŝeby było łatwiej
lub lŜej, Ŝeby nie bolało albo nie przypominało bólu.
Nie pamiętam, kiedy moja matka powiedziała mi, Ŝe jest śydówką. Nie pamiętam ani tamtego dnia, ani pory
roku, ani miejsca przy stole lub oknie, ani tonu jej głosu, ani treści jej słów. Nie pamiętam takiej rozmowy. Nic
nie pamiętam.
MoŜe powiedziała, Ŝe podczas wojny ukrywała się w piwnicy. To nie musiało znaczyć nic więcej, w piwnicach
i schronach ukrywało się wielu Polaków. MoŜe powiedziała, Ŝe musiała uciekać przed Niemcami, znowu jak
inni ścigani przez Niemców, zabierani w łapankach, rozstrzeliwani na ulicach lub w lasach, zsyłani do
obozów Polacy.
Nie pamięta, jak to zrobiła, ale na pewno nie zaczęła od prześladowań i muru, piętna, naznaczenia, Ŝółtej łaty.
Zaczęła opowiadać mi historie. Najpierw o firance. Potem o mufce i o popielicach. Potem o doroŜce sprzed
murów getta. Nie od razu. Powoli. śeby było łatwiej.
Nie chciała, Ŝebym miała garb. Była szczęśliwa, Ŝe urodziła niebieskooką dziewczynkę z jasnymi włosami.
Dziewczynka miała polskiego ojca. Wychowywała mnie do Ŝycia w tym kraju.
Nie chciała zrzucać dziecku na barki cięŜaru, którego nie będzie w stanie udźwignąć. Nie chciała, Ŝeby jej
córka rosła w lęku i poczuciu krzywdy. Sądziła, Ŝe moŜna poruszyć ten temat, kiedy będzie mogła to unieść i
ewentualnie się bronić.
Twierdzi, Ŝe powiedziała mi to, kiedy skończyłam dziewiętnaście lat. Nie mam powodu jej nie wierzyć.
KaŜda rodzina ma historię. Wiele polskich rodzin ma historie tragiczne. W owych czasach nie zawsze dzielili
się z dziećmi swoimi wojennymi doświadczeniami udziałem w konspiracji, AK, walką w powstaniu
warszawskim czy w lesie. Dopiero po latach zaczynali opowiadać o swoich przeŜyciach, zarówno o cierpieniu,
jak i o bohaterstwie. To budowało
okoleniowe więzi, wzajemnie dodawało sił. Ale wiadomość mojej matki nie naleŜała do tego rodzaju. To było
coś więcej. Bardziej. Nie tylko w rozmiarze cierpienia i tragedii, ale równieŜ w jej konsekwencjach. Nie bvło się
czym chwalić, do czego nawiązać ani z czego czerpać. Nie istniał ani heroizm śmierci, ani patriotyczne wzory,
ani świętość tradycji, ani nadzieja przyszłości. To trzeba było ukryć. To coś.
Musiały minąć lata, zanim znalazłam w sobie siłę na przyjęcie tej wiadomości. Zanim dopuściłam ją do
Strona 1
9580
świadomości, która się przed tym broniła. Potrzebowałam czasu, Ŝeby to przyjąć. Ciągle nie zaakceptować,
ale rozwaŜyć w sobie taką moŜliwość. I to się stało po kolejnych dziesięciu latach.
Czy się stało? Czy mogę o sobie powiedzieć: jestem śydówką?
Nie.
Czy rzeczywiście moja matka opowiadała mi swoje wojenne historie? Czy opowiadała, czy moŜe tylko chciała
opowiedzieć, ale nie miała siły. Nie, nie wrogość pije się z mlekiem matki. Dziedziczy się lęk.
O futrze. Futro trzeba wietrzyć. Szczególnie tak porządne futro, jak popielice. A jeszcze futro, które leŜało
przez kilka lat na przechowaniu po aryjskiej stronie. Kiedy mama ze swoją matką wyszły z getta i zamieszkały
w pierwszej kryjówce, wychodziły wieczorami na spacer. Bały się, Ŝe ktoś je zobaczy i doniesie, ale chciały
zaczerpnąć powietrza i rozprostować kości. Babka chciała teŜ wietrzyć futro. Ale ono i tak zaczęło się rozłazić.
MoŜe juŜ przedtem za długo dusiło się bez powietrza. Futro szybciej się psuje niŜ człowiek. Z bólem serca
babka kazała je pociąć na kołnierze. Na powojennym zdjęciu w Zakopanem moja mama ma mufkę z popielic,
z futra, którego nie udało się uratować.
O firance. Ta historia to właściwie historia o soli. Mama z babką ukrywały się w niewielkim mieszkaniu na
Krasińskiego 18, na IV Kolonii, gdzie przed wojną mieszkały. U dwóch sióstr słuŜących, które pracowały w
sąsiedztwie. A więc ukrywały się we wnęce kuchennej. Za firanką w granatową łączkę. Do jednej z sióstr,
Helenki, przyszedł narzeczony.
11
Sekret
12
Ugotowała mu zupę, krupnik, ale nie dosoliła. Narzekał. Poszła poŜyczyć sól do sąsiadki. A on postanowił
sam poszukać soli. Za firanką. Mama miała dwanaście lat i wstrzymała oddech. Jej matka przytrzymała
firankę. Zorientował się. Musiały się wyprowadzić.
Gdyby zupa była przesolona albo po prostu dość słona, mogłyby zostać razem za firanką jeszcze jakiś czas. AŜ
do chwili, kiedy potrzebny byłby nagle młotek lub miska, bo je takŜe tam chowano.
Gdyby narzeczony chciał, mógłby od razu wysłać je na gestapo.
Gdyby...
Jeśli to prawda, Ŝe w ogóle opowiadała, musiała opowiadać nie po kolei. Historia o doroŜce, mimo iŜ
dotyczyła tego, co wydarzyło się najpierw, nie nadawała się do opowiedzenia jako pierwsza. MoŜe w ogóle nie
naleŜało jej opowiadać?
Kiedy moja mama wychodziła z zamkniętej dzielnicy Ŝydowskiej na drugą stronę muru, było lato. Zimny
sierpniowy dzień. Deszczowy. NieduŜa dziewczynka z czarnymi warkoczami miała na sobie kilka par
prąŜkowanych pończoch i dwie sukienki, załoŜone jedna na drugą, no i jeszcze granatowy płaszczyk z
kołnierzykiem i chusteczkę zawiązaną pod brodą. Szła ze swoją mamą, która trzymała ją mocno za rękę. Miały
przejść przez budynek sądów na Lesznie. Wiedziała, Ŝe ma iść pewnym krokiem, bez wahania. Ciągle w
tłumie, najlepiej w tłumie, jak inni, jak wielu śydów i nieZydów, po prostu interesantów, schodami na górę,
korytarzami i znów schodami, w dół. Tylko tyle. AŜ tyle. Mozolnie. Nie zauwaŜyła, jak matka zdjęła opaskę.
Nikt nie zwracał na nie uwagi.
Nie pamięta twarzy tych ludzi, którzy wyrośli przed nimi jak kolejny mur. Kilku męŜczyzn i jedna kobieta, teŜ
w chustce, spod której wychodziły kosmyki włosów. Bały się Niemców. Ale to nie byli Niemcy. „śydówo,
dawaj, co masz", usłyszały. „Bo zawieziemy cię na gestapo".
Skuliły się, jak przyłapane na gorącym uczynku. Matka mojej mamy usiłowała się bronić, czemuś zaprzeczać,
coś tłumaczyć, wreszcie prosić.
Nic nie odnosiło rezultatów. I wtedy nadjechała doroŜka. Polski doroŜkarz z sumiastymi wąsami stanął w ich
obronie.
Dajcie spokój tej kobiecie", krzyknął. „Czego od niej chcecie? Nie widzicie, Ŝe prowadzi dziecko, ledwo Ŝywe
ze strachu?" „Wsiadajcie!",
zwrócił się do nich.
W pośpiechu wskoczyły do doroŜki. Matka podała umówiony wcześniej adres. W jej głosie było coś więcej niŜ
ulga. Ruszyli. Dziewczynka trzymała się poły jej płaszcza, kiedy mijali kolejne ulice. Jechali długo. Nie
poznawały miasta, nigdy zresztą dobrze go nie znały. Zapadał zmierzch. Błyszczały sklepowe wystawy. Mijali
tramwaje i czarne niemieckie auta. Jakieś roześmiane towarzystwo wychodziło z naroŜnej restauracji.
Ozdobne kapelusze kobiet wyglądały jak prosto od modystki. Nieco dalej, na duŜym placu koło kościoła,
kilku chłopców kopało piłkę. Miasto było zajęte sobą. „Świat nie kończy się na Umschlagplatzu", myślały obie.
Strona 2
9580
DoroŜka wjeŜdŜała, w aleję Szucha, po chwili stanęła przed budynkiem gestapo.
DoroŜkarz odwrócił się na koźle: „A co? Myślałaś, śydówo, Ŝe cię nie oddam tam, gdzie twoje miejsce?"
Uśmiechał się, popychając je w kierunku bocznego wejścia.
Na uciekinierów z getta czekali polscy policjanci. Zamknęli je w niewielkim pokoju i zaŜądali pieniędzy.
Znowu strach był silniejszy niŜ jakiekolwiek inne uczucie. Zza drzwi słyszały głosy Niemców i stukot ich
butów. W getcie znaczył śmierć. Dziewczynka patrzyła, jak jej matka zdejmuje z rąk pierścionek i obrączkę, a
potem zegarek. Po chwili kobieta bez słowa zaczęła rozpinać płaszcz. Sięgnęła do paska od pończoch. Po kolei
wyłuskiwała wszyte w płótno złote dwudziestodolarówki. Jedna, druga, trzecia, kładła je na drewnianym
stole. Szósta. Stały teraz obie nieruchomo. „Mało", powiedział męski głos „mało".
Nie miały juŜ nic.
Zapytała, czy moŜe zatelefonować. Chwilę się naradzali, wymieniając sumy, od których dziewczynce kręciło
się w głowie. Matka powtórzyła je matowym głosem w słuchawkę. Z kim rozmawiała, kto gotów jest za nas
tyle zapłacić? Przychodził jej na myśl tylko jeden człowiek, mąŜ ciotki,
13
Sekret
14
który zorganizował ich ucieczkę z getta. Umówili miejsce i godzinę. Pod wskazanym adresem przekazano
gotówkę. Były na aryjskiej stronie.
Ta historia Ŝyje we mnie wbrew mojej woli. Odradza się i odrasta w kolejnych wariantach snu. Wraca. Nie
umiem się od niej uwolnić.
We śnie to ja jestem dziewczynką w prąŜkowanych pończochach. Chustka pod szyją jest na pewno moja, ma
morski kolor, moje jest teŜ wiaderko pełne piasku, które trzymam w ręku. Nie kopię kamyka, jak inne
Ŝydowskie dzieci z ciemnymi oczami, i we śnie zastanawiam się, dlaczego tego nie robię. Oczy mam przecieŜ
czarne, i wystarczająco przestraszone. Trzeba je ukryć. Idę z mamą. Nie zawsze wiem, czy to jest moja mama,
czy moŜe jej mama, moja babka, której nie znałam. Nie \ naturalnie wyprostowana ściska moją rękę. Świeci
zimne słońce. j
Idziemy równym krokiem, choć chce mi się biec. Biec i krzyczeć, jakbym po wielogodzinnym błąkaniu się po
ciemnym lesie odkryła j nagle jasną polanę. Powietrze po drugiej stronie ma inny smak. Oznacza 1 Ŝycie.
Wiem, co się stanie. Słyszałam wiele podobnych historii.
Nie pamiętam twarzy tych ludzi, który wyrośli przed nami jak kolejny mur. Myślę o dziewczynce., jej przecieŜ
nikt nie uprzedził, ma dwanaście lat i boi się Niemców. Ale to nie są Niemcy. „śydówo, dawaj, co masz",
słyszą, słyszymy. I jeszcze metaliczny dźwięk słowa: gestapo, gestapo, sta, po... Trzask. Potrzask. Nie
znałabym tego słowa, mając wtedy tyle lat. Nie było jeszcze ksiąŜek o wojnie. Znałam je później, choć ciągle
nosiłam piasek w wiaderku.
Mama, a moŜe babka, zasłania rękami twarz, jak dziecko, i powtarza w kółko: „Zostawcie nas, zostawcie..."
Nie mogę się poruszyć. Patrzę na nich. I powoli rozpoznaję kolejne twarze... sąsiadów, znajomych, przyjaciół.
Patrzę im w oczy. Ziemia się nie rozstępuje.
Wtedy nadjeŜdŜa doroŜka.
DoroŜkarz ma wąsy, polskie wąsy, jak mój Ŝydowski pradziadek, Henryk z Przedrynku w Łęczycy. Nawet
porusza nimi jak on, kiedy trzymał
swoją wnuczkę, moją mamę, na kolanach i śpiewał jej piosenkę o pani majstrowej i jej papierowych butach.
Dajcie spokój tej kobiecie", krzyczy. „Czego od niej chcecie? Nie widzicie, Ŝe prowadzi dziecko, ledwo Ŝywe ze
strachu?"
Skinieniem ramienia zaprasza nas do wnętrza swojej doroŜki. Koń się uśmiecha.
Ale to nie jest dziadek Przedborski, to jego polski brat. Nie na darmo Ŝyli razem, pod jednym dachem, tyle
pokoleń. W imię tego domu, wspólnego przez dwa wieki, w jego polskie imię, nie moŜe pozwolić, Ŝeby stała
się nam krzywda. Bierze nas pod swoje opiekuńcze skrzydła i oto zaczarowana doroŜka turkoce po
warszawskim bruku i wiezie nas, wiezie nas, wiezie. JuŜ, juŜ babka ma wymówić niezręczne słowa
podziękowań, zduszone słowa, pełne poczucia wstydu i wdzięczności, i czego tam jeszcze, juŜ ma się to stać,
kiedy nagle gwałtownie skręcamy. Sypie się piasek z mojego wiaderka. „Wiaderko myślę skąd tu
wiaderko". Klepsydra moŜe, piasek, przesypujący się czas. Ostatnie chwile.
ZbliŜamy się do alei Szucha.
„Myślałaś, śydówo, Ŝe cię nie oddam tam, gdzie twoje miejsce?"
Co zrobić z tym snem, myślałam? Co zrobić z tym opowiadaniem? śycie kosztuje, kosztuje, trzeba się
Strona 3
9580
wypłacić, opłacić. Nie starczył pierścionek zaręczynowy i ślubna obrączka, nie starczył złoty zegarek Omega
ani złote monety zaszyte w pasek od pończoch. Matce z córką dali jeszcze jedną szansę. Bogaty krewny. Nie
zawsze znajdzie się bogaty krewny. Witajcie po aryjskiej stronie.
Jeszcze po przebudzeniu trzymam za rękę tę dziewczynkę. I bronię jej przed polskimi braćmi. A później
zastanawiam się, jaka ja sama mogłabym być wobec niej. Zastanawiam się, czy nie bałabym się bawić z nią na
moim podwórku, czy przyniosłabym jej wieczorem do zjedzenia moją kromkę chleba z cukrem. Czy
starczyłoby mi sił, jak innym starczało, Ŝeby ją ukrywać w mojej szafie albo na moim strychu. TakŜe wtedy,
kiedy juŜ skończyły się pieniądze, a nadziei nie było.
Najłatwiej jest nic o tym wszystkim nie wiedzieć.
Czy o to ci chodziło, mamo?
15
16
S E KR E T
Moi rodzice zaczynali od zera. Wzięli ślub w 1955 roku, pamiętnym dzięki Międzynarodowemu Festiwalowi
MłodzieŜy i Studentów, kiedy do Warszawy pierwszy raz po wojnie zjechali młodzi ludzie z całego świata.
Wkrótce oboje zamieszkali w sublokatorskim pokoju, we wspólnym mieszkaniu z dwiema innymi rodzinami.
To był mój pierwszy dom, którego nie pamiętam. Po kilku latach rodzice otrzymali przydział na własne
mieszkanie, co było przywilejem rzadko spotykającym młodych ludzi. Klocki jednakowych, betonowych
bloków stały równo na polu, na którym jeszcze niedawno kopano ziemniaki. W odległej od centrum dzielnicy
miasta, robotniczej Woli, ulicę nazwano imieniem rewolucjonisty Marcina Kasprzaka. Szara fotografia z
tamtych lat przedstawia dziwaczny wózek spacerowy na małych kółkach, z wywiniętymi bokami, stojący przy
trzepaku, który wkrótce stał się sercem podwórka. W środku leŜy tłusta dziewczynka z wydętymi jakby
drwiąco wargami.
Nasze mieszkanie na pierwszym piętrze składało się z dwóch pokoi z kuchnią i balkonem. Było jasne i czyste.
W łóŜeczku z siatką szybkq zaczęłam chodzić. Niewiele wcześniej moja jedyna babka, matka ojca, nia pytając
nikogo o zgodę, zabrała mnie do kościoła i ochrzciła. Chrzestnj| zapomniał o uroczystości, grał w karty.
Ojciec pochodził z kolejarskiej rodziny z Łodzi. Mama miała krewnycr jedynie w Warszawie. Moi rodzice byli
młodzi i bardzo chcieli Ŝyć. Bawid się i śmiać, zapomnieć o wojennym dzieciństwie. Popierali nową rze
wistość. Podczas studiów na wydziale dziennikarskim działali w młodzie Ŝowej organizacji ZMP, nosili
czerwone krawaty, chodzili na wiece i kla| skali na zebraniach kolektywu, pełni zapału dyskutowali tezy
marksizmu i leninizmu. Chcieli budować swoje Ŝycie bez oglądania się wstecz. Star płótna i złocone ramy
wydawały im się przeŜytkiem poprzednich epokJ u siebie na ścianach wieszali reprodukcje paryskiej
awangardy. Miro i Picasso, których wtedy nie umiałam nazwać po imieniu, straszyli mnie od dzieciństwa
grymasami twarzy, wielością uszu i nosów. Pluszowe kanapy i biedermeierowskie fotele urągały nowoczesnej
estetyce moich rodziców. Meble zamówili u modnego projektanta, który potraktował nasz salonl jak
eksperymentalny poligon dla swoich pomysłów. Połączenie czarnego metalu, szkła i jaskrawych plastyków
tworzyło efektowną, lecz niezbyt fun
Sekret
kcjonalną całość. Kolorowe krzesełka w kształcie odwróconych stoŜ
ków z obciętymi wierzchołkami, na trzech nogach, stanowiły wymyślną tor
turę Trudno było na nich wysiedzieć, jeszcze trudniej się od nich uwol
ić Krajobraz modernistycznego kaprysu ratowały ksiąŜki, z czasem coraz
tłumniej wypełniające półki, których zawsze okazywało się za mało.
Nasz dom był pełen światła. W niedzielne przedpołudnia, bardziej od innych leniwe, obserwowałam ciepłe
plamy słońca falujące na miodowej podłodze w duŜym pokoju. Zamykałam to jedno, to drugie oko i
widziałam je za kaŜdym razem z innej perspektywy, w innym kadrze, choć nie ruszałam głową. Nie
rozumiałam tej zmiany optyki i zdawało mi się, Ŝe jest wynikiem jakiejś powaŜnej choroby, której się
wstydziłam.
Ojca pamiętam z domu słabo. Nigdy nie widziałam rodziców razem we wspólnym łóŜku, nigdy przy stole ani
na spacerze. Na mojej ulubionej fotografii mama siedzi ojcu na kolanach, w plaŜowym koszu nad morzem.
Obejmują się i śmieją, jakby wszystko jeszcze miało i mogło się zdarzyć.
JuŜ w gimnazjum, w 1947 roku, ojciec załoŜył szkolny radiowęzeł. Chciał być sprawozdawcą sportowym.
Niedługo później zgłosił się na konkurs do radia, ale odrzucono go, twierdząc, Ŝe nie ma szans w zawodzie
Strona 4
9580
reportera z powodu zbyt „szpiczastego", jak to określono, głosu. Nie rezygnował.
„Tu helikopter, tu helikopter, mówi Bogdan Tuszyński", tak rozpoczynał relacje z kolejnych etapów
dorocznego kolarskiego Wyścigu Pokoju na trasie WarszawaBerlinPraga. Głos mojego ojca znała cała Polska.
Sport był wówczas sprawą narodowej wagi. MoŜe z braku innych patriotycznych spełnień ten wyścig kolarski
pasjonował wszystkich dorosłych i dzieci. Wydawało się, Ŝe przez całe lata sześćdziesiąte w ciągu tych
dwóch majowych tygodni nie działo się w kraju nic waŜniejszego. MęŜczyźni gromadzili się przed głośnikami
na ulicach miast, słuchając transmisji z górskich premii i lotnych finiszów. Głos z radioodbiorników
nastawionych na cały regulator w kaŜdym niemal mieszkaniu odbijał się echem na osiedlowych podwórkach.
Na moim takŜe. Zewsząd dochodził głos mojego ojca. Napięcie sięgało zenitu tuŜ przed metą.
17
Sekret
18
Miliony Polaków wstrzymywały oddech. Gdy był w dobrym humorze, pozdrawiał mnie na zakończenie.
Relacje ojca z kolejnych etapów zmagań polskiej druŜyny były czymś więcej niŜ tylko sprawozdaniami ze
sportowego widowiska. Stawał się wyrazicielem zbiorowych uczuć, twórcą narodowej legendy. Dzielenie
wspólnych emocji zbliŜało go do słuchaczy i sprawiało, Ŝe czuli się sobie bliscy. Traktowano go jak swego.
Ojciec, niewiele po trzydziestce, stał się postacią popularną w całym kraju. Gdzie tylko się pojawił w sklepie,
na poczcie, w kawiarni poznawano go po głosie. Byłam z tego dumna.
Pamiętam kilka jego nocnych powrotów z daleka. Budził mnie wtedy, siadałam rozespana na podłodze, a on
rozpakowywał pachnące dalekim światem walizki. Ich wnętrza były kolorowe, wzbierały szeleszczącymi
ubraniami, apaszkami dla mamy, jedwabiem, cienką wełenką, której próŜno było szukać w sklepach Galluksu,
koronką, perfumami Chanel i niepowtarzalnym smakiem mlecznej czekolady Sucharda. On sam wydawał się
inny, jakby miejsca, które odwiedzał, zostawiały na nim własne ślady. Trzeba było się od nowa do niego
przyzwyczajać, do jego zapachu i dotyku rąk, a wtedy odjeŜdŜał znowu. Ojciec zawsze był w drodze.
Zagraniczne wyjazdy w owych czasach, kiedy o paszport naleŜało się kaŜdorazowo starać, stanowiły wielki
luksus. Były furtką do świata zupełnie nam niedostępnego, którego zdobycze miały dla mnie smak cocacoli i
czekoladek w błyszczących papierkach. Nie wyrzucałam ich i podziwiałam nie blednące kolory.
Powroty ojca wyznaczały kalendarz naszej codzienności. Uczyłyśmy się czekać obie. Ja bardziej cierpliwie,
mama mniej. Przysyłał z daleka kolorowe pocztówki. Układałam je w niezliczone konstelacje moje dziecinne
pasjanse na podłodze. Innsbruck, Tokio, Mexico City, ParyŜ, Berlin... juŜ same nazwy miast wywoływały
niepokój i nie kończące się marzenia. Zanim poszłam do szkoły, dostałam w prezencie globus. Później
zaczęłam zbierać mapy i uczyć się na pamięć stolic i flag obcych krajów.
Czytałam wcześnie i duŜo. I jakoś tak zachłannie. Uciekałam w wymyślone światy, jakby ten, w którym
uczestniczyłam, nie był dość rzeczywisty. Lubiłam bajki o czarodziejach i koraliku spełniającym Ŝyczenia.
Mama czytała mi wiersze. Wkrótce sama wybierałam ksiąŜki, obok Mary p opins i Ani z Zielonego Wzgórza
wspomnienia z okresu wojny, okupacyjne i obozowe pamiętniki, o Auschwitz i Birkenau. Nie wiem dlaczego,
ale potrzebowałam tamtej lektury.
Lubiłam grę w chowanego, pewnie bardziej niŜ moi rówieśnicy. Lubiłam się przebierać, mierzyć coraz to inne
stroje i nakładać na twarz puder i szminki. Wiele godzin spędzałam w szafie. Miała duŜe lustro na drzwiach.
Czasami zamykałam się w środku jak w pałacu lub twierdzy. Lubiłam siedzieć w kącie, ale lubiłam teŜ
występować na scenie. Miałam sześć lat, kiedy zagrałam królewnę w przedszkolnym przedstawieniu.
Ciągnęły mnie światy inne niŜ mój.
Najpierw była droga. Jedyne bezpieczne chwile dzieciństwa, kiedy jechaliśmy w odwiedziny do Łodzi do
babci, do rodziny ojca. Wszystko miało sens, bo rodzice byli razem. Ojciec za kierownicą czarnej skody octavii,
mama przy nim, ja na tylnym siedzeniu. Nie musieli zwracać na mnie uwagi i tak byłam szczęśliwa.
Słyszałam ich głosy, czułam ich obecność. Nic złego nie mogło się zdarzyć. LeŜąc, patrzyłam na usuwające się
spod nóg, a moŜe spod kół, z pola mojego widzenia, kawałki nieba. Kolejny błękitny fragment zastępował
następny i następny, pierze chmur i policzki obłoków zlewały się w jedno długie pasmo, jak ogon olbrzymiego
latawca, który trzymałam na niewidocznej nitce. Potem robiło mi się niedobrze i siadałam, by patrzeć przez
okno na inny kalejdoskop. Za szybą z podobną prędkością migały płoty, podwórka, drzewa i pola, zagrody i
obejścia. Nie moje, ale gdzieś tam głęboko własne, za Sochaczewem, za Łowiczem, na przedmieściach Łodzi.
Przez podmiejski dom mojej babci przejeŜdŜały pociągi. Dzwoniły szklanki i kieliszki w kredensie, chlupotała
woda w wazonach, zupa pomidorowa wylewała się na talerz do drugiego dania. Babka nieomylnie oznajmiała
„pospieszny do Gdyni" albo „osobowy do Opola". Pociągi jechały przez okrągły stół w duŜym pokoju,
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin