1985-06 - Koń Trojański.pdf

(516 KB) Pobierz
206073347 UNPDF
Ryszard Pietrzak
KOŃ TROJAŃSKI
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1974
Okładkę projektował: Janusz Dubrawski
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Anna Lasocka
Korektor: Jadwiga Stuglik
206073347.001.png
„Tirpitz” opuszcza kryjówkę
Kapitan Marynarki Królewskiej George Gonin wszedł do gmachu Admiralicji od strony prospektu Mall.
Idąc korytarzem, utrzymanym w stylu typowego ratusza ze środkowej Anglii, oddawał raz po raz honory
wojskowe.
Wyżsi stopniem oficerowie ledwie zatrzymywali na nim spojrzenie. Niektórzy z nich mogli jedynie się
domyślać, że ten starszy wiekiem kapitan jest pracownikiem Naval Intelligence Division *. A już tylko paru
ludzi w Admiralicji wiedziało, co Gonin robi w NID.
Po zwolnieniu z marynarki wojennej pracował przez wiele lat w Antwerpii i stał się specjalistą od spraw
linii wybrzeża, portów i wód śródlądowych Holandii, Belgii i północnej Francji. Ktoś kiedyś powiedział, że
gdyby nie natrafiono na Gonina, wywiad morski mógłby zawiesić swą działalność na kołku. Było w tym
wiele przesady, ale też i ziarno prawdy. Osoby odpowiedzialne za rozpoznanie wybrzeża po drugiej stronie
kanału La Manche i nad Morzem Północnym dopuściły się bowiem w okresie międzywojennym poważnych
zaniedbań. Wiara w militarną potęgę Francji była tak silna, że brytyjskie ośrodki planowania i wywiadu nie
wpadły na myśl, iż mogą w przyszłości potrzebować informacji o jej portach oraz fortyfikacjach
obronnych...
Kapitan Gonin szedł jak co dzień rano długim korytarzem, który kończył się jak gdyby małą nawą
poprzeczną. Ta część pomieszczeń, oddzielona od pozostałych rzędami filarów, należała do biur Ośrodka
Wywiadu Operacyjnego, pracującego dla sztabu marynarki.
Panował tu hałas i rozgardiasz jak w redakcji dziennika. Co chwila odzywały się telefony, prowadzono
jednocześnie po kilka rozmów. W wąskich przejściach, łączących poszczególne pokoje, mijały się sekretarki
z plikami dokumentów oraz taśmami wyrwanymi z dalekopisów.
Gonin lubił tę atmosferę, lubił ten gmach, który Churchill nazwał „ogromnym monstrum
przytłaczającym swoim wyglądem promenadę Gwardii Konnej”.
„Niech sobie będzie monstrum — powiedział ubawiony Gonin, kiedy powtórzono mu to określenie. —
W każdym razie jest to najlepiej zabezpieczony przed bombami budynek w Londynie. Gruba na dwadzieścia
stóp ściana z żelazobetonu — to nie byle co! Nie chciałbym znajdować się na miejscu premiera w jego
schronie w Storey Gate, zaledwie o sześćset jardów ** od nas. Zapewne myśli niejednokrotnie o tym, czy
kolejny nalot nie spowoduje zalania schronu wodami Tamizy...”
Kapitan zdawał sobie jednak sprawę, jak wysoką cenę płacili za bezpieczeństwo ludzie tu zatrudnieni.
Byli całkowicie odizolowani od świata zewnętrznego. Nie docierały do ich pomieszczeń odgłosy ulicy, a
także śpiew ptaków i szum drzew z pobliskiego parku Świętego Jakuba. Nie wiedzieli nawet, czy pada
deszcz, czy też świeci słońce. Paliło się tutaj zawsze elektryczne światło, ponieważ nie było okien. Tak
wyglądało serce NID.
Kapitan Gonin otworzył drzwi swego pokoju i wszedł do środka. Przekręcił wyłącznik, zdjął czapkę i
ściągnął z siebie marynarski płaszcz. Miał zwyczaj przystępowania od razu do pracy. Podszedł do sejfu w
ścianie i wyjął pokaźnych rozmiarów publikację, która przypominała album prac graficznych.
Na okładce wydrukowano dużymi literami: Port w Saint-Nazaire. Dok „Normandie”. Opis nowych śluz
wraz z rysunkami . Pod spodem zaś: Instytut Projektów Inżynieryjnych na Great George Street .
Ilekroć Gonin brał do rąk tę publikację, zawsze uśmiechał się ironicznie. Trafił na nią zupełnie
przypadkowo. Jeden z jego kolegów znał pewnego inżyniera z tegoż Instytutu, który dziwnym zbiegiem
okoliczności mieścił się niedaleko od gmachu Admiralicji. Z tego faktu Gonin wysnuł wniosek, że wywiad
morski, podobnie zresztą jak i inne służby rozpoznawcze, dochodzi niekiedy do ważnych odkryć w sposób z
góry nie planowany lub wręcz przypadkowy. Wartościowe materiały o istotnym znaczeniu dla tajnych
operacji zamiast znajdować się w sejfach NID zalegały po prostu na półkach w różnych cywilnych
instytucjach i mógł do nich zajrzeć każdy, kto tylko miał na to ochotę.
Usiadł za biurkiem i zaczął studiować opis śluz. Robił to już od dawna, sporządzając przy tym
szczegółowe notatki, które przenosił do tajnego brulionu. Na jego okładce umieścił napis: St. Nazaire — cel
ataku .
* Oddział Wywiadu Morskiego (ang.)
** Angielskie miary długości: stopa = 30,48 cm, jard = 0.9144 m
Gonin jako jeden z pierwszych w NID wysunął śmiały pomysł rajdu na tę bazę morską w okupowanej
przez Niemców zachodniej części Francji. Wielokrotnie rozmawiał na ten temat ze swymi kolegami z
wydziału niemieckiego i z sekcji Kriegsmarine. Ryzykowny projekt, uznawany początkowo za fantazję,
stopniowo zaczął wywoływać coraz większe zainteresowanie i znajdować nowych zwolenników. Z
dokonywanych analiz niezbicie wynikało, że w nabierającej rozmachu bitwie o Atlantyk francuskie porty
Biest, Lorient i St. Nazaire odgrywają zasadniczą rolę, o wiele ważniejszą niż porty norweskie. Niemcy
urządzili w nich bazy dla swych okrętów podwodnych, tam znalazły schronienie ciężkie jednostki nawodne
Kriegsmarine, stamtąd wreszcie bez przeszkód można było wypływać na ocean. Każdy z pracowników NID
zdawał sobie z tego sprawę, ale tylko nieliczni wiedzieli, że jedna z tych baz — St. Nazaire — spełnia w tym
systemie rolę szczególną. Jeszcze przed wojną Francuzi zbudowali tam nowoczesny suchy dok
„Normandie”, zaliczany do największych w świecie, który w warunkach wojennych mógł być wykorzystany
do przeglądu i remontów wszystkich bez wyjątku krążowników i pancerników Kriegsmarine. Na liście tych
jednostek znajdował się też „Tirpitz” — bliźniak zatopionego „Bismarcka”, groźny olbrzym wywołujący
niepokój w Admiralicji od czasu, gdy wszedł do akcji.
Jeszcze świeżo w pamięci mieli wszyscy rajd „Bismarcka”, który po zatopieniu „Hooda”, dumy
Królewskiej Marynarki, wycofywał się pośpiesznie atlantyckim szlakiem do St. Nazaire, bo tylko tam, w
doku „Normandie”, ekipy stoczniowców mogły mu przywrócić bojową sprawność i usunąć liczne
uszkodzenia. Żaden inny francuski port, też przecież wyposażony w urządzenia naprawcze, nie sprostałby
temu zadaniu.
„Bismarck” poszedł na dno — m.in. dzięki brawurowej akcji polskiego niszczyciela ORP „Piorun”,
który w decydującym momencie jako pierwszy wytropił nieprzyjaciela i zmusił go do nawiązania kontaktu
ogniowego, ułatwiając w ten sposób wprowadzenie do walki głównych sił pościgowych — ale na arenie
pojawił się wkrótce jego następca, „Tirpitz”. Cały NID postawiono na nogi, żeby śledzić ruchy tego
pancernika. Niemcy tym razem działali ostrożniej, nie mogli sobie po prostu pozwolić na stratę
największego okrętu. Dopóki „Tirpitz” był w Norwegii, wywiad na ogół szybko uzyskiwał informacje o jego
rejsach. W Altafiord, gdzie mieściła się jego baza paliwowa, w Trondheim i w innych portach norweskich
Brytyjczycy zdołali zorganizować sprawną sieć agentów, którzy drogą radiową meldowali o każdym wyjściu
pancernika w morze. Oczywiście były to informacje niepełne, bo nikt poza niemiecką załogą nie wiedział,
dokąd i po co okręt wypływa, ale już sam fakt opuszczenia bazy alarmował jednostki Home Fleet operujące
na Morzu Północnym.
W tym okresie nie liczono się jeszcze z możliwością skierowania „Tirpitza” do korsarskich działań na
Atlantyku. Samotny rejs był mało prawdopodobny. Asysta dwóch innych lekkich pancerników, ,,Lützowa” i
„Scheera”, które także stacjonowały w portach norweskich, nie dawała jeszcze gwarancji przedarcia się na
ocean dwoma dostępnymi szlakami między Szkocją a Islandią lub przez Cieśninę Duńską. Nic więc
dziwnego, że projekt ataku na St. Nazaire, podnoszony ciągle przez Gonina, nie wchodził w fazę
praktycznych przygotowań. Szkoda było ponosić ryzyko w warunkach, kiedy dotarcie „Tirpitza” do
obserwowanej ustawicznie francuskiej bazy pozostawało w sferze przypuszczeń.
Sytuacja uległa radykalnej zmianie pół roku później. Korzystając ze sztormowej pogody i mgły, przez
kanał La Manche pod nosem czuwających Brytyjczyków przepłynął z Brestu do Wilhelmshaven silny zespół
Kriegsmarine, złożony z pancerników „Scharnhorst” i „Gneisenau”, ciężkiego krążownika ,,Prinz Eugen”
oraz licznych niszczycieli, torpedowców, trałowców i ścigaczy. Był to zaskakujący policzek dla Royal Navy,
panującej rzekomo niepodzielnie w strefie Kanału. Kompromitująca porażka poderwała autorytet
Admiralicji, wywołała burzę protestów w prasie i Izbie Gmin, przygnębienie zapanowało w szerokich
kręgach społeczeństwa. W tych dniach goryczy i gniewu uświadomiono sobie, jak bardzo iluzoryczne były
nadzieje na przewagę Królewskiej Marynarki na morzu, skoro nieprzyjaciel bezkarnie przedefilował przez
strzeżone wody, ignorując nawet artylerię nadbrzeżną.
W Ośrodku Wywiadu Operacyjnego ludzie nie mogli sobie spojrzeć w oczy. Z tym większą więc
zaciekłością przystąpiono do rozwiązania zagadki, w jakim celu Niemcy przegrupowali swe okręty i co mają
zamiar uczynić w najbliższych tygodniach. Niewielką pociechą był fakt uszkodzenia „Gneisenaua” i
„Scharnhorsta”, które najechały na miny już w pobliżu baz niemieckich.
Wydawało się, że w zmienionej sytuacji operacyjnej, kiedy Kriegsmarine zgromadziła w basenie Morza
Północnego wszystkie ciężkie jednostki, nieprzyjaciel podejmie nowe akcje zaczepne niezależnie od
potęgujących się działań okrętów podwodnych. Główną uwagę zwracano nadal na „Tirpitza”, który teraz w
godnym towarzystwie mógł zintensyfikować swe rajdy i wyjść na dłuższe trasy. Pancernikiem tym
interesował się nawet sam Churchill. W odręcznej notatce przekazanej Admiralicji napisał on: „»Tirpitz«
odgrywa wobec nas taką samą rolę, co »King George V« na Oceanie Indyjskim wobec Japończyków.
Stwarza poczucie stałej obawy i zagrożenia czającego się ze wszystkich stron. Pojawia się i znika,
powodując zamieszanie i zamęt”.
Specjaliści z NID przewidywali dwa warianty działań: rozwinięcie na szerszą skalę akcji przeciwko
konwojom płynącym do portów radzieckich przez Morze Barentsa lub przedarcie się zespołu pancerników
na Atlantyk.
Pierwszy wariant, choć także niebezpieczny, potraktowano jako mniejsze zło. Konwoje do ZSRR
płynęły i tak nieregularnie, dostawy uzbrojenia i sprzętu opóźniały się, mimo składanych oficjalnie
deklaracji o gotowości spełniania sojuszniczych zobowiązań. Kierując się wyłącznie własnym interesem i
wyrachowaniem politycznym Brytyjczycy mogli je całkowicie zawiesić na pewien okres, co zresztą
nastąpiło kilkakrotnie.
Drugi wariant z punktu widzenia Londynu krył w sobie widmo poważniejszej katastrofy. Gdyby
„Tirpitz” z grupą innych pancerników zdołał się przedrzeć na ocean — zachęcony świeżym przykładem
swobodnego przejścia przez kanał La Manche — i gdyby włączył się do działań korsarskich na Atlantyku,
wspierając akcje U-bootów, los wielu konwojów byłby ostatecznie przesądzony. Wielka Brytania opierała
swą wojenną egzystencję na dostawach z zewnątrz, głównie ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. Przecięcie
tych życiodajnych arterii lub zakłócenie ich normalnego funkcjonowania groziło następstwami, o których
przeciętny mieszkaniec Wysp myślał zawsze z trwogą.
I wtedy właśnie, w obliczu coraz wyraźniej rysującego się niebezpieczeństwa, na porządku dziennym w
NID stanęła sprawa rajdu na St. Nazaire. Tylko w tym porcie „Tirpitz” mógł liczyć na remont w razie
doznania uszkodzeń podczas swych atlantyckich rejsów. Zniszczenie doku „Normandie” odebrałoby
Niemcom tę nadzieję, zredukowało co najmniej o połowę operacyjną wartość pancernika, która tkwiła nie
tylko w jego właściwościach taktyczno-technicznych, w potędze artylerii i grubości pancerza, ale także w
sprawności zaplecza, w skomplikowanym zespole środków niezbędnych do regeneracji okrętu. W to
zaplecze Brytyjczycy chcieli wymierzyć celny cios.
Gonin mógł więc teraz solidnie zabrać się do roboty.
Tego dnia w ciągu kilku godzin
analizował rysunki doku „Normandie” i
jeszcze raz przyjrzał się dokładnie jego
położeniu w porcie. Obiekt sprawiał
imponujące wrażenie — przy swej długości
sięgającej blisko 350 metrów i szerokości
50 metrów mógł przyjąć statek lub okręt o
wyporności 85 000 ton, a więc każdą ze
znanych wówczas jednostek pływających w
świecie. Powstał niejako z konieczności,
gdy w St. Nazaire przystąpiono do budowy
transatlantyku „Normandie” — flagowego
statku francuskiej floty pasażerskiej.
Połączono wówczas bezpośrednio z
ujściem Loary wielki basen wewnętrzny —
Bassin de Penhouet, tworząc w ten sposób
trzecie wejście do portu.
Patrząc na rysunki doku, Gonin widział
plastycznie cały port.
Dok „Normandie” połączony był z
basenem Penhouet, a ten z kolei z basenem
zewnętrznym — basenem St. Nazaire.
Do basenu St. Nazaire prowadziły z
ujścia Loary dwa bezpośrednie wejścia,
jedno z nich od południa, niemal
równoległe z biegiem rzeki, ochraniały dwa
długie falochrony, zbiegające się ku sobie i
tworzące awanport, w którym statki
oczekiwały na zwolnienie miejsca przy
nabrzeżu. Drugie, tzw. Stare Wejście,
znajdowało się od strony wschodniej i było
chronione przez molo, spełniające rolę
falochronu, nazwane Starym Molo.
206073347.002.png
Wyporność „Tirpitza” wynosząca ponad 42 000 ton powodowała, że te dwa wejścia nie mogły być w
ogóle brane pod uwagę. Przez pierwsze z nich mogła przepłynąć do basenu St. Nazaire, a następnie do
basenu Penhouet jednostka o wyporności najwyżej 10 tysięcy ton. Drugie, od strony wschodniej, było
jeszcze mniejsze.
Pozostawało więc tylko trzecie wejście — dok „Normandie”, który pełnił jednocześnie funkcję śluzy.
Zamykały go z dwóch stron dwa ogromne kesony — zewnętrzny i wewnętrzny. Gdy statek przesuwał
się do basenu Penhouet, kesony były kolejno uruchamiane za pomocą urządzeń z napędem hydraulicznym.
Gdy zaś chciano skorzystać z suchego doku, oba kesony zamykano i wypompowywano wodę.
Gonina interesował przede wszystkim zewnętrzny keson, który należyto zniszczyć.
Jak tego dokonać?
Zajrzał jeszcze raz do swoich obliczeń w brulionie.
Wrota śluzy w St. Nazaire miały ponad 50 metrów długości, 10 metrów szerokości i 16 metrów
wysokości. Była to konstrukcja wyjątkowo silna, zdolna nie tylko powstrzymać ciśnienie wody na zewnątrz,
lecz również zabezpieczona przed przypadkowymi zderzeniami ze statkiem.
Podobnie zaprojektowane i wykonane zostały wrota śluzy w wielkim doku Króla Jerzego V w
angielskim porcie Southampton...
Zajęty pracą Gonin nie zauważył nawet, kiedy pojawiła się sekretarka.
— Przesyłka z Medmenham, sir.
Spojrzał na sporych rozmiarów pakiet, który mu podała. W rogu znajdował się symbol „A 1 ” i jedynie
pracownicy wywiadu wiedzieli, iż oznacza on informacje najwyższej wagi.
— Kiedy to nadeszło?
— Przed chwilą, sir.
Sekretarka opuściła pokój.
Kapitan nie miał wątpliwości, że są to zdjęcia z ośrodka w Medmenham. Przed paroma miesiącami
zwrócił się do wywiadu lotnictwa o sporządzenie w oparciu o fotografie lotnicze dużego modelu bazy w St.
Nazaire. Później pojechał do Medmenham i dokładnie omówił wszystko z ekspertami. Zdjęcia zostały
powiększone do rozmiarów stołu. Można było na nich rozróżnić nie tylko stanowiska dział oraz budynki w
porcie, lecz i drzwi do nich.
Nienasyceni saperzy podpułkownika Newmana żądali jednak ciągle nowych danych i to tak
natarczywie, że niekiedy Gonina i jego współpracowników wyprowadzało to z równowagi. Spory kończyły
się zazwyczaj pojednawczo, bo w końcu uczestnicy wypadu mieli prawo znać różne, pozornie nawet drobne
szczegóły techniczne w urządzeniach i obiektach portowych, które miały być zniszczone. Czekała ich praca
w ciemnościach pod morderczym ogniem Niemców.
Toteż Gonin nie zdziwił się na widok wręczonej mu koperty. Zawierała na pewno serię zdjęć z
kolejnego lotu rozpoznawczego w strefie portu. Jeszcze dziś po wstępnej analizie cenny materiał
fotograficzny powinien znaleźć się w Dowództwie Operacji Połączonych.
Kapitan zaczął ostrożnie rozrywać pieczęcie...
Sprawa beznadziejna
Komandor Hughes-Hallett wyraźnie się ożywił.
— Wspaniale, Ryder! Zna pan świetnie historię wojen morskich. Istotnie, lord Cochrane po raz
pierwszy użył okrętu zawierającego materiał wybuchowy... Było to w roku tysiąc osiemset dziewiątym, przy
zachodnim wybrzeżu Francji...
— Nawet niedaleko Saint-Nazaire, panie komandorze.
— Zadziwia mnie pan, Ryder. Zatem historia się powtórzy i to niemal w tym samym miejscu...
Przypuszczam, że przestudiował pan również rajd na Zeebrugge, we Flandrii, z ostatniej wojny?
— „Vindictive” odegrał tam podobną rolę, jak okręt Cochrane'a...
— Wystarczy. Jest pan dobrze zorientowany, Ryder...
Komandor porucznik Robert Ryder poczuł się jak na egzaminie. Czy ci sztabowcy uważają oficerów
liniowych za ograniczonych? Nie miał jednak do Hughes-Halletta pretensji. Ogromna wiedza i
doświadczenie upoważniały komandora do takiego prowadzenia rozmowy. Domyślał się poza tym, że
zadawane w lekkiej formie pytania miały pewien cel...
Ryder wezwany został do Dowództwa Operacji Połączonych wraz z podpułkownikiem Newmanem,
który siedział obok niego, pykał fajkę i obojętnie przysłuchiwał się tej wymianie zdań.
Po drugiej stronie prostokątnego stołu obok Hughes-Halletta zajmował miejsce jego najbliższy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin