Ken McClure - W proch sie obrócisz.pdf

(491 KB) Pobierz
Ken McCLURE
W proch się obrócisz
Ale to jakiś obłęd. Jesteś absolutnie pewien?
- Tak, proszę pana. Niestety, nie ma wątpliwości. Wyniki są oczywiste.
Szpitale i gabinety lekarskie w publicznej słbie zdrowia zwykle wyglądają na to,
czym są -wszędzie sprzęt i akcesoria medyczne, w powietrzu zapach środków
odkażających - tymczasem w prywatnych lecznicach jest dokładnie odwrotnie.
Gabinet lekarski sir Laurence'a Samsona przy Harley Street umeblowano na wzór
najlepszych angielskich domów, co dawało bogatym pacjentom pewność, że
pieniądze i status społeczny pomogą im w leczeniu, tak jak pomogły już we
wszystkich innych dziedzinach ich życia.
- Chryste. - Młody mężczyzna opadł na skórzany fotel, jakby nagle stracił władzę w
nogach. -Samson, właśnie skazałeś mnie na śmierć.
Laurence nie przerywał kłopotliwej ciszy.
Pacjent potarł czoło, jak gdyby podświadomie starał się wymazać z pamięci
przerażające konsekwencje informacji, którą usłyszał.
- Ile mi zostało?
Samson spróbował wykonać uspokajający gest.
- Nie roztrząsajmy tego. Dziś, przy odpowiednich lekach i uważnej obserwacji,
można znacząco opóźnić istotne objawy choroby.
- Ale w końcu... i tak mnie dopadnie, prawda?
- Niestety, na to nie ma leku.
Młody mężczyzna patrzył w otchłań przez pełne trzydzieści sekund.
- Podać panu szklankę wody?
- Pieprzyć wodę, Samson. Potrzebuję drinka. Laurence zamyślił się na chwilę, jakby
zastanawiał się, czy
posłuchać prośby, po czym wstał, podszedł do sekretarzyka i otworzył barek z
alkoholami. Nalał do kryształowej szklanki solidną porcję dobrej whisky Single Malt
i podał pacjentowi.
- Nie napijesz się ze mną? - zapytał młodzieniec oskar-życielsko. - To ma być
początek podróży tą długą i samotną drogą? Lekarz już nie pije z pacjentem?
- Mam kolejne wizyty, proszę pana.
- No jasne, Samson. Chryste, co powie mój ojciec? To go może zabić. - Zakręcił
płynem w szklance w jedną, potem w drugą stronę. - Żeby akurat... Jezu Chryste, co
za cholerny pech. Nie powiesz mu, co?
- Tajemnica lekarska oczywiście zobowiązuje mnie do milczenia. Ale gdybym mógł
coś panu doradzić, to najlepiej byłoby zwierzyć mu się jak najszybciej. Skutki dla
pana i pańskiej rodziny... cóż, chyba nie muszę panu tego tłumaczyć.
- Byłyby kurewsko wielkie - dokończył młody człowiek z nutą rezygnacji i pociągnął
ostatni łyk whisky, szukając jakiejś ucieczki przed gradem oskarżycielskich strzał. -
A jakie są szanse, że twoi kolesie wymyślą na to lek w najbliższej przyszłości?
- Raczej nieduże, proszę pana. Trzy miesiące temu brałem udział w konferencji na ten
temat i ogólny wniosek był taki, że dziś wcale nie jesteśmy bliżej rozwiązania niż na
początku.
- Nie owijasz w bawełnę, co?
- Przepraszam, ale ja nie widzę sensu w fałszywym optymizmie. Niektórzy mają na to
inny pogląd, ale zwykle bardziej kieruje nimi chęć przyciągnięcia środków na
badania niż cokolwiek innego.
- Pewnie powinienem być ci wdzięczny, Samson, za tę szczerość, ale teraz cholernie
przydałoby mi się coś innego niż bezlitosna naga prawda. - Przełknął ślinę i pociągnął
nosem. Walczył ze swoimi emocjami.
Samson kiwnął głową ze współczuciem.
- Powinniśmy jak najszybciej zacząć terapię lekami,
o których wspomniałem.
Młody człowiek przytaknął, odstawił szklankę i odmownie pokręcił głową na
propozycję dolewki.
- Będę w kontakcie.
- A pański ojciec?
- Powiadomię go... Potrzebuję trochę czasu, żeby samemu się z tym pogodzić.
Cztery dni później
Laurence Samson wyjaśnił pacjentce, że badania wykazały, że to mało
prawdopodobne, aby naturalnie zaszła w ciążę,
i zaczął objaśniać inne rozwiązania, kiedy zadzwonił telefon na biurku. Podniósł
słuchawkę.
- Eve, prosiłem przecież, żeby mi teraz nie przeszkadzać - warknął.
- Uważam, że ten telefon powinien pan jednak odebrać, doktorze Laurence - odparła
spokojnie recepcjonistka.
- No dobrze. - Samson pożałował, że warknął na kobietę, która pracuje niego od
sześciu lat i nie przyszłoby jej do głowy niepokoić go z byle powodu. Ale od czterech
dni był na granicy wytrzymałości. Przepraszająco miechnął się do pacjentki, a kiedy
usłyszał głos w słuchawce, zesztywniał. -Tak, proszę pana, przy telefonie. - W
milczeniu słuchał rozmówcy. Wiedział, że pacjentka go obserwuje, więc starał się nie
zdradzać, że jest poruszony. - Doskonale, proszę pana. Rozumiem, że chciałby pan,
bym tam przyjechał...? Świetnie. Proszę powiedzieć kierowcy, że będę na Harley
Street... Do zobaczenia o ósmej wieczorem.
Godzina 20.00
Samson był zdenerwowany, a dla człowieka zwykle opanowanego to niecodzienne
przeżycie. Jednak większość ludzi w tych okolicznościach byłaby bardzo
onieśmielona. Czuł, jakby wypchnięto go na scenę, by grał główną rolę, choć nie zna
całego scenariusza ani w ogóle nie ma ochoty na udział w tym przedstawieniu.
Musiał nawet otrzeć pot z dłoni, ukradkiem sięgając do kieszeni spodni i ściskając
chusteczkę, kiedy do pomieszczenia wszedł gospodarz bez śladu miechu na twarzy.
Formalności zajęły tylko chwilę, Samson podziękował za picie.
- Może przejdźmy od razu do rzeczy, sir Laurence. Syn opowiedział mi wszystko.
Boże, co za koszmar.
- To bardzo nieszczęśliwy wypadek, ale wirusy nie zważają na... - Samson już miał
na końcu języka słowa „majątek" i „przywileje", ale szybko to przemyślał i poprzestał
na „nikogo". W spojrzeniu, jakie dostał w odpowiedzi, nie było krzty zrozumienia. -
Cieszę się, że syn zwierzył się panu na tym wczesnym etapie - mówił dalej. - Na
pewno nie było mu ła-
two, ale od razu muszę przypomnieć, że jest moim pacjentem i nie mogę w pełni...
- Dobrze już, dajmy sobie spokój z tą całą przysięgą Hi-pokratesa - przerwał
gospodarz Samsonowi i niecierpliwie machnął ręką. - Brzmi to jak wyświechtana
kwestia z jakiegoś filmu. Nie chcę wnikać w szczegóły jego stanu. Chcę tylko
wyleczyć syna. Chcę, żeby znów był zdrowy. Żeby uwolnił się od tego... czegoś i
wrócił do normalnego życia.
Samson przełknął ślinę. Z trudem, bo w ustach całkiem mu zaschło, ale uderzył go
nieoczekiwany brak racjonalności w słowach gospodarza.
- Przepraszam... - zaczął się jąkać - można oczywiście osiągnąć pewien znaczący
okres... remisji, że tak powiem, ale pełne wyleczenie jest niemożliwe... przynajmniej
na tym etapie... choć oczywiście medycyna robi postępy każdego dnia...
- Powiedziano mi, że znaleziono już na to metodę. Samson poczuł, że gospodarz
testuje go wzrokiem i że za
chwilę ten test obleje. Kiedy cisza stała się nie do zniesienia, postanowił odezwać się
pierwszy:
- Przykro mi, chyba nie rozumiem... Najwyraźniej nie wiem, o jakim dokonaniu pan
mówi...
- Kiedy tylko dotarła do mnie ta pieprzona zła wiadomość, zacząłem rozpytywać
dyskretnie i usłyszałem, że wyleczenie tego czegoś nie leży już poza zasięgiem
możliwości. Najwyraźniej istnieje realna alternatywa dla bezczynnego leżenia i
godzenia się z losem.
Po słowie „alternatywa" w głowie Samsona rozdzwoniły się dzwonki alarmowe.
Obawiał się, że zaraz zostanie wciągnięty w świat medycyny niekonwencjonalnej, na
co nie miał czasu. Uważał, że tak zwane terapie to albo oszustwo, albo w najlepszym
wypadku efekt placebo.
- Doprawdy?
- Po raz pierwszy zastosowano ją w Berlinie.
- W Berlinie? - powtórzył Samson jak echo i nagle zrozumiał, o czym mówi
gospodarz. - Ach... -Westchnął, patrząc na swoje buty, jakby nie do końca
zadowolony z kierunku, w jakim zmierza ta rozmowa. - Chyba przypominam sobie
jakiś odosobniony przypadek, na który pan się powołuje.
Gospodarz był wyraźnie poirytowany widocznym brakiem entuzjazmu Samsona.
- Co z wami jest, lekarze? Cholerni konserwatyści. To jak? Udało się człowieka
wyleczyć czy nie?
- Nie znam wszystkich szczegółów tego przypadku, choć oczywiście czytałem
raporty. Mogę jednak powiedzieć, że... czasami wdraża się nietypowe procedury
pacjentów, którym nie sposób już pomóc.
- Sugeruje pan, że z tego pacjenta zrobiono królika doświadczalnego?
Przerażony Samson uniósł ręce.
- Nie śmiałbym krytykować decyzji swoich europejskich kolegów. Jak rozumiem,
przeprowadzono jednostkowy zabieg na pacjencie, który źle rokował z innych
powodów. To było bardzo ryzykowne posunięcie i może dało się je uzasadnić jedynie
inną przypadłością, na którą cierpiał pacjent. Z całą pewnością tej terapii daleko do
rutynowej procedury. I wątpię, by kiedykolwiek w ogóle taką mogła być.
- A mojemu synowi z całą pewnością daleko do rutynowego przypadku, panie
Laurence.
- Rzecz jasna, proszę pana.
- Trudno przecenić wagę tego, by kiedyś mógł spłodzić zdrowe dzieci.
- Oczywiście, proszę pana.
- Czy to wykonalne?
Samson zawahał się, wyraźnie niezadowolony, że nie potrafi zawrócić gospodarza z
obranej drogi.
- Przypuszczam, że teoretycznie to możliwe, jeśli znalazłoby się doskonałego dawcę i
wszystko inne poszło jak w zegarku. Warunki musiałyby być oczywiście idealne...
ale czuję się w obowiązku z całą mocą zaznaczyć, że przygotowania do takiego
zabiegu wymagałyby bardzo wiele od pacjenta. Potencjalnie to może być
katastrofalne przedsięwzięcie.
- A jaka jest alternatywa dla tego potencjalnie katastrofalnego przedsięwzięcia, panie
Laurence?
- Rozumiem - zgodził się Samson.
- W takim razie proszę się tym zająć. Oddaję zdrowie mojego syna w pańskie ręce.
Chcę, żeby został wyleczony, i to w całkowitej tajemnicy. Nikt nigdy nie może się o
tym dowiedzieć.
Samson pokręcił głową i zebrał się w sobie do ostatniej próby odwiedzenia
gospodarza od tej decyzji.
- Powiedziałem, że to teoretycznie możliwe - przypomniał. - Ale praktyczne
trudności związane z organizacją takiej operacji i utrzymaniem jej w tajemnicy są po
prostu zbyt... - Zabrakło mu słów i zamilkł.
- Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie może pan tego zrobić sam, panie Laurence.
Nie jestem przecież idiotą. Dlatego poprosiłem o pomoc zaufanych przyjaciół,
wpływowych ludzi na wysokich stanowiskach. Zapewnią panu wszelkie środki i
niezbędną pomoc. Wystarczy tylko poprosić. No i co pan na to?
- Muszę to przemyśleć.
- Proszę zadzwonić do mnie jutro.
Stojący na kominku zegar ze złotą karocą wybił pełną godzinę, przerywając coraz
dłszą ciszę w pokoju, którą w ten szary lutowy dzień mącił jedynie ledwo słyszalny
szum londyńskiej ulicy dochodzący zza podwójnych okien.
- Uznałem, że powinniśmy spotkać się z panem Lau-rence'em, by dokładnie omówić
to, o co nas poproszono, i upewnić się, że wszyscy dobrze rozumiemy, w co
wchodzimy - odezwał się właściciel domu w ekskluzywnej dzielnicy Belgravia. - W
tym, co robimy, nie dostaniemy żadnego oficjalnego wsparcia. Nie będzie żadnych
komisji ani ciał doradczych, żeby się do nich odwołać. Jeśli coś pójdzie źle, na
nikogo nie zrzucimy winy, a jeśli pójdzie dobrze, nie zgarniemy wielkich nagród za
sukces. Poza człowiekiem, który odwołał się do naszej przyjaźni i lojalności, tylko
my wiemy o tej misji i tak ma pozostać.
Zebrani przytaknęli.
- Mamy pewność, że to się uda? - zapytał mężczyzna tak wyraźnie zdenerwowany, że
aż złamał ołówek, który dostał razem z leżącym przed nim notatnikiem.
Tak jak inni miał na sobie ciemny garnitur, w tym mieście to odpowiednik munduru.
Tylko krawaty części zebranych odzierały ich z anonimowości, choć w różnym
stopniu. Pytanie padło w stronę siwowłosego uczstnika spotkania - krawat z wężem i
laską Eskulapa wskazywał na jego związek z medycyną.
- Nie - odparł. - Pan Laurence i ja zgadzamy się, że nie można dać żadnych
gwarancji. Główny punkt tego zabiegu to w najlepszym przypadku ryzykowna
sprawa, nie biorąc pod uwagę powodu, dla którego ją wykonujemy. Ale w tych oko-
licznościach to niemal na pewno jedyna szansa na... uratowanie sytuacji.
Człowiek szczytu stoł- sądząc po krawacie absolwent Cambridge - miechnął się pod
nosem, gdy usłyszał ten eufemizm.
- I jedyna szansa, by zapobiec potężnemu skandalowi -dodał.
- A nie zagalopowaliśmy się trochę? - zapytał ten, który złamał ołówek. - Lecimy na
złamanie karku, a nie rozważyliśmy innych rozwiązań...
- Bo ich nie ma - odparł absolwent Cambridge. Jego mina sugerowała, że
najwyraźniej spodziewał się takiej reakcji. Popatrzył na stół, jakby chciał chwilę
odczekać.
Choć sprowadził ich tu wspólny przyjaciel, obaj mężczyźni nie mieli ze sobą wiele
wspólnego, różnili się osobowością i poglądami. Absolwent Cambridge myślał
pozytywnie, cechowała go pewność siebie granicząca z arogancją, natomiast
nerwowy uczestnik zebrania lubił wszystko szczegółowo analizować i był wręcz
uosobieniem ostrożności.
- Oczywiście to nie będzie łatwe - ciągnął nerwowy. - Ale czy ryzyko związane z
tym, co proponujecie, nie jest przypadkiem zbyt wielkie, by w ogóle to rozważać?
Myślę, że przy odpowiednim PR i rozsądnym zarządzaniu udałoby się uciszyć burzę.
Historia pokazuje...
- Czasy się zmieniły - przerwał mu ten z Cambridge. -Ludzie też. Razem z ich
postrzeganiem wielu rzeczy, które kiedyś wydawały nam się fundamentalne. Gdyby
w kraju i za granicą panowały inne nastroje, to kto wie, ale mamy światową recesję,
rosnące bezrobocie, funt stoi na skraju przepaści... Nawet cholerna pogoda spiskuje
przeciwko nam tej zimy. A jak jeszcze wypłynie takie coś, może dojść do
całkowitego załamania zaufania społecznego. Dla wielu to będzie kropla,
która przeleje czarę, bo odkryją, że to, w co wierzyli, czemu ufali, co czcili, obraca
się w proch, zwłaszcza że nie mają pracy, oszczędności, żadnych perspektyw i wiary
w cokolwiek. Socjologowie... nie żebym znał całe to towarzystwo, ale już się
zastanawiają, czy ten gniew nie przerodzi się w anarchię w nie tak odległej
przyszłości.
- Mówiliście, że poza nami nikt się nie dowie - drążył nerwowy mężczyzna. - Ale z
pewnością trzeba będzie kogoś jeszcze zaangażować. Przecież czegoś takiego nie da
rady zrobić jeden lekarz w jakimś ustronnym miejscu.
- Trzeba będzie zaangażować wielu ludzi - przyznał ten z Cambridge. - Ale jak
rozumiem, główny element tej procedury nie jest niczym niezwykłym. Zgadza się,
panie Laurence?
Samson kiwnął głową.
- Może to nie rutynowy zabieg, ale niemal codziennie przeprowadza się go w jakimś
zakątku kraju, choć z innych powodów. Różnica polega oczywiście na tym, kto mu
się poddaje i dlaczego. Ludzi, którzy będą w tym uczestniczyć, należy prześwietlić
jak najdokładniej.
- Tym zajmie się James - zapewnił go człowiek z Cambridge i odwrócił się do
jedynego mężczyzny w pokoju ze zwykłym krawatem.
James Monk nie zareagował, siedział i zimno wpatrywał się w przestrzeń.
- James dopilnuje, by wszystko przebiegło w absolutnej tajemnicy. Nikt potem nie
sprzeda nigdzie swojej historii - te słowa człowiek z Cambridge wypowiedział z
pogardą. - Ani nie ozdobi swoich nudnych pamiętników szczegółami sprawy. Ta cała
sprawa musi być załatwiona w tajemnicy i pozostać tajemnicą na zawsze. To nie
podlega dyskusji. Całkowite milczenie wszystkich uczestników to warunek sine ąua
non.
Laurence Samson spojrzał podejrzliwie na Jamesa Monka.
- Nie rozumiem, jak możecie coś takiego zagwarantować - powiedział niemal
oskarżycielsko.
Monk wzruszył lekko ramionami, ale nie uznał za stosowne odpowiedzieć, a nikt
inny nie miał ochoty rozwijać tematu. Samson poczuł się wyraźnie nieswojo, kiedy
wydedukował to, czego nie powiedziano - bywa, że o niektórych rzeczach lepiej nie
wiedzieć, choć niestety dobrze się wie, o co chodzi.
- Nie oczekujemy, by brał pan udział w... mechanizmach dotyczących spraw
bezpieczeństwa, panie Laurence - odezwał się znów mężczyzna z Cambridge w
nadziei, że przekona Samsona do uczestnictwa w misji. - Jesteśmy tu po to, by
pomagać panu, jak tylko będziemy mogli. Mamy dwa cele: wyleczyć syna naszego
przyjaciela i dopilnować, by ta cała sprawa pozostała w tajemnicy. Pana interesuje
wyłącznie pierwszy punkt.
Samson potwierdził skinieniem głowy, że rozumie.
- Proponowałbym - ciągnął absolwent Cambridge - by każdy z nas skupił się po
prostu na swojej roli.
Zebrani pokiwali głowami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin