PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE - miłosierdzie po katolicku.doc

(2367 KB) Pobierz
PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE

PRAWDZIWA HISTORIA KOŚCIOŁA W POLSCE

Miłosierdzie po katolicku

Tortury zniesiono w Polsce w 1776 r. przy okazji

sprawy „czarownic” z Doruchowa. W czasach, gdy wpływ

duchowieństwa był największy, a dewocja osiągnęła

szczyty, system stosowanych kar był najokrutniejszy.

Tortury w sądownictwie kościelnym  usankcjonowane zostały w 1252 roku bullą Ad extirpanda papieża Innocentego IV. Straszliwa była sądowa procedura karna, ale jeszcze ohydniejszy i straszliwszy był system

kar. Od kiedy narzędzia tortur uzyskały kościelną akceptację, zaczęto je polewać święconą wodą,

zaś nad stelażem (ława tortur) zawisnął krzyż.

Polska praktyka sądownicza kształtowała się pod wpływem sądowej praktyki niemieckiej. Powszechne

w Polsce było prawo saskie, a w szczególności zbiór tego prawa zwany „Zwierciadłem saskim” (zwano je także „Saksonem”)

Proces karny rozpoczynał się od uwięzienia człowieka podejrzanego o popełnienie czynu przestępczego. Więzień dzisiejszego typu dawniej nie znano. Za więzienia służyły piwnice, lochy, wieże, bramy, strażnice,

a na wsiach także spichlerze i chlewy. Słynne i okryte złą sławą były więzienia biskupie. W diecezji krakowskiej

znajdowało się słynne więzienie dla heretyków na zamku w Lipowcu, zbudowanym przez biskupa

krakowskiego Prandotę. Takie więzienie znajdowało się też na zamku biskupim w Bodzęcinie.

W kościelnych sądach inkwizycyjnych, sprawujących władzę według zasad prawa rzymskiego, rolę oskarżycieli

pełnili szpicle, prowokatorzy, denuncjanci, których nazwiska były objęte ochroną tajemnicy urzędowej i których nigdy oskarżonemu nie ujawniano. Wiele opisów jasno wskazuje na to, że jeśli parafia lub zakon miały chrapkę

na jakiś sąsiadujący z nimi majątek, kler opłacał oszczercę, który wysuwał oskarżenie przeciwko właścicielowi

majątku, np. o czary lub obrazę wiary.

I tak niewinnego człowieka skazywano na śmierć, a jego majątek przejmował Kościół. Przewód sądowy odbywał

się tajnie, a nazwiska świadków obciążających oskarżonego również trzymane były w tajemnicy. Stąd to na

sejmach polskich wielkie było oburzenie, że się sądzi „w piwnicach biskupich”. Przy każdym biskupstwie był jeden trybunał inkwizycyjny, a wszystkie one podlegały „wielkiemu inkwizytorowi”, mianowanemu przez papieża

spośród duchownych zakonu dominikańskiego lub franciszkańskiego.

Jeśli trybunał skazał kogoś na śmierć, wydawał skazanego władzy świeckiej, ta zaś zobowiązana była wyrok wykonać (niewiele, jak widać, zmieniło się w tym względzie od czasów zamordowania Jezusa z Nazaretu),

w przeciwnym razie spadał na nią grom klątwy biskupiej. Niektóre kary, jak na przykład karę więzienia nałożoną na księdza, wykonywały same sądy kościelne. Za najważniejszy dowód w procesie („królowa dowodów”) uchodziło przyznanie się oskarżonego do winy. Dowód ten z reguły wymuszano przez zastosowanie tortur.

Do zadawania bólu służyły przeróżne narzędzia, zrazu prymitywne i proste, a z biegiem czasu zamienione na precyzyjne maszyny. Zapas tych złowrogich narzędzi posiadały diecezje biskupie, utrzymujące w karbach posłuszeństwa i niewoli tysiące poddanych. Samo torturowanie poprzedzało postraszenie podsądnego torturami. W tym celu sąd udawał się do katowni. Wprowadzonemu podsądnemu okazywano narzędzia tortur i objaśniano

ich zastosowanie, przy czym grożono mu, że dotąd się go będzie męczyło, „aż światło będzie przez niego przeświecać”. Jeśli ten pierwszy stopień postraszenia nie skutkował, stosowano stopień drugi.

Podsądnemu dawano „spróbować” na chwilę którejś z tortur.

 

Hugo Kołłątaj w książce „Stan oświecenia w Polsce” wspomina, że przy każdym kościele w Polsce znajdowały

się żelaza, tak zwane kuny (kunami posługiwały się też sądy grodzkie). Były one oznaką jurysdykcji kościelnej proboszcza nad parafianami.

W kuny zamykano ludzi, którzy narazili się proboszczowi z powodu przestąpienia przykazań i praktyk kościelnych. Zamykanie w kunie odbywało się za pomocą klamer umocowanych w ścianie kościelnej, w które wsuwano szyję skazańca. Obwieszano go też narzędziami przestępstw lub – w przypadku złodzieja – przedmiotami skradzionymi. Dla większego pohańbienia zakładano skazanym zwierzęce maski.

W Jeleśni w 1631 roku sołtys „w kunie przez dziewięć procesjej i kazań siedział pod zakładem grzywien sto” za to, że publicznie zelżył proboszcza. W 1720 roku w Krzeszowie wójt przesiedział w kunie za... przetrzymywanie kluczy kościelnych.

Do często stosowanych kar publicznych, wystawiających człowieka na obmowę i szyderstwo, należało również

leżenie krzyżem w kościele. Kościelne barbarzyństwo częstokroć przejawiało się w pociąganiu do odpowiedzialności zbiorowej. Głównie stosowano tę zasadę w wyrokach o herezję. Niewinne dzieci „heretyka” wraz z zasądzonym ojcem popadały w tak zwaną infamię i traciły prawo dziedziczenia, a majątek, oczywiście, przejmował Kościół. Kościelna zemsta obejmowała także martwe przedmioty, stanowiące własność „heretyka”,

a w szczególności jego domostwo. Czasem nie poprzestawano na odebraniu mu życia, ale na mocy wyroku sądowego burzono i z ziemią zrównywano jego dom, by wszelka pamięć o nim zaginęła.

Taki wyrok wydano między innymi w sprawie Łyszczyńskiego, straconego za ateizm.

Nawet trupom nie dawano spokoju.

W Doruchowie, gdzie w 1774 roku dokonano mordu sądowego na 14 kobietach oskarżonych o czary, od ich zwęglonych ciał odrąbano głowy i wrzucono je do dołu.

Również po ścięciu Łyszczyńskiego jego trupa spalono, popioły zaś puszczono na wiatr.

ARTUR CECUŁA

Zgłoś jeśli naruszono regulamin