J. Meissner - Wspomnienia pilota 1 Jak dziś pamiętam.pdf

(1539 KB) Pobierz
Janusz Meissner
Z chomika Valinor
Janusz Meissner
WSPOMNIENIA PILOTA
I. Jak dziś pamiętam
Jak dziś pamiętam, choć to było lat temu czterdzieści, pięćdziesiąt czy nawet
sześćdziesiąt: zaczynał się wiek XX, a wraz z nim moje dzieciństwo i młodość, i pierwszy
„romantyczny” okres rozwoju lotnictwa w Polsce... A ja przecież zostałem pilotem mając lat
osiemnaście i w ciągu następnych lat dwudziestu kilku spędziłem prawie dziesięć tysięcy
godzin za sterami różnych samolotów.
Dziś już zawód pilota nie należy do wyjątkowych; jest udziałem setek tysięcy ludzi.
Wtedy, z początku, było nas bardzo niewielu, a w Polsce zaledwie ponad stu. Z tej pierwszej
setki, oprócz minie, pozostało jeszcze kilku. Dlatego zdaje mi się, że warto utrwalić to, co
pamiętam „jak dziś” o ówczesnych zdarzeniach, o kolegach, o własnej drodze do latania i o
przygodach, jakich doznałem w powietrzu i na ziemi.
Starałem się pisać o tych sprawach tak, jak je wtedy widziałem i przeżywałem: nie z
perspektywy człowieka dojrzałego, lecz bezpośrednio, z bliska, kiedy wszystko jest na
pierwszym planie i kiedy ogląda się to gołym okiem, nie uzbrojonym w sceptyczny filtr
doświadczenia życiowego.
Oczywiście nie było moim zamiarem napisane historii kilkudziesięciu lat lotnictwa
polskiego. Ta książka jest moją własną, osobistą historią w lotnictwie.
Autor
Część pierwsza
Skład wapna Brauna
Brukowaną polnym kamieniem ulicę Żelazną przecinają tory kolejowe. Od czasu do
czasu po obu stronach przejazdu opadają bariery i wtedy na jezdni wzdłuż cuchnących
karbolem rynsztoków zatrzymują się wozy, pozostawiające za sobą ślady wapna, cegieł lub
węgla, a czasem wąskie strużki piasku, kłaczki siana i źdźbła słomy.
Po torach wolno przetacza się parowóz. Sapie i dymi, holując parę wagonów,
zatrzymuje się, jęczą zderzaki, zwrotniczy gwiżdże przeciągle i macha brudną zieloną
chorągiewką: z powrotem! Albo z daleka pędzi, osobowy: łoskot kół na szynach, migają okna
i twarze podróżnych. Albo wlecze się towarowy jak leniwy, ceglasloczerwony wąż. Przystaje,
znów rusza, w kłębach czarnego dymu suną wagony, wagony, wagony, lory, cysterny i jeszcze
wagony, i jeszcze, i jeszcze...
Kolumna wozów przed zamkniętą barierą wydłuża się, konie biją kopytami o bruk,
oddają mocz, woźnice ćmią papierosy, ciżba ludzi tłoczy się u przejścia dla pieszych.
Nareszcie! Bariery wznoszą się w górę jak maszty i „wio! wio-dalej!” - wezbrana
rzeka z hałasem, z turkotem, ze szczękiem żelaza przelewa się przez otwartą tamę.
Na chodnikach przed bramami kamienic, z których wieje chłodem i stęchlizną, bawią
się umorusane żydowskie dzieci. Blade dziewczynki niańczą niemowlęta lub kołyszą je w
koślawych wózkach. Przechodnie - przeważnie Żydzi w czarnych chałatach - śpieszą dokądś
zamyśleni, zaaferowani, przystają nagle po dwóch, po trzech, załatwiają jakieś transakcje,
targując się zawzięcie i żywo gestykulując. Przebiegają terminatorzy od szewców i krawców,
chłopcy na posyłki, ciężkim krokiem idą tragarze z koszami, z pakami i workami na plecach,
wolno, dostojnie kroczy sztywno wyprostowany sprzedawca lodów, niosąc na głowie
pomalowany na niebiesko drewniany cebrzyk ze swym towarem. Od czasu do czasu woła
donośnie po rosyjsku: „Saachar marożennyj!”
Słońce zniża się już nad dachami domów po zachodniej stronie Żelaznej, ale jest
jeszcze dzień. Z otwartych okien wydobywa się mdły zapach cebuli przysmażanej na oleju. Ze
sklepików płyną kolejno wonie: nafty, dziegciu i farby z mydlarni Rosenberga, anyżku,
majeranku, kwaszonej kapusty i sera ze sklepu spożywczego Wiśniewskiej, fiksatuaru z
zakładu fryzjerskiego Pajączka, śledzi od Sternowej, piwa i wódki z restauracji III kategorii
na rogu Chmielnej.
Po przeciwnej stronie ulicy pachnie pyłem wapiennym. Nad otwartymi wrotami w
wysokim parkanie okalającym duży narożny plac z szopami i wagą dla wozów umocowany
jest niebiesko emaliowany szyld:
SKŁAD WAPNA I MATERIAŁÓW BUDOWLANYCH. LUDWIK BRAUN.
Opodal, oddzielony sztachetami, po których pnie się dzikie wino, stoi niewielki
parterowy dom z facjatkami. UL. ŻELAZNA 22.
Pan Ludwik Braun jest wysokim, przystojnym mężczyzną ze skłonnością do tycia.
Minął już siedemdziesiątkę, ale sprawia wrażenie młodszego o łat dziesięć lub dwanaście.
Bujna siwa czupryna, opadające w dół wąsy i niewielka broda przystrzyżoną w tępy szpic,
poważne spojrzenie jasnoniebieskich oczu i krzaczaste brwi nadają mu wygląd solidny i
wzbudzający zaufanie.
Ma na sobie czarną alpakową marynarkę, a na głowie myckę z tego samego materiału.
Siedzi za prostym stołem w kantorku przy bramie wjazdowej i przelicza całodzienny utarg.
Tak, zgadza się.
Spogląda na zegar wiszący nad niedawno zainstalowanym telefonem, który ma numer
715. (W Warszawie jest już prawie tysiąc abonentów telefonicznych!) Zegar wska-. żuje
szóstą. Jeszcze nie wszystkie wozy powróciły do składu, ale jest środa - w tym dniu tygodnia
pan Ludwik trochę wcześniej opuszcza kantor.
Większą część banknotów - oddzielnie zielone trzy-rublówki, oddzielnie błękitne
piątki i różowe dziesiątki - chowa do starego skórzanego portfela; resztę zamyka w
szufladzie.
Gdzie, u Boga Ojca, jest ten Gierwatowski?
Na czarnym blacie małego biurka, przy którym zwykle siedzi pod nieobecność
pryncypała - „Kurier Poranny”.
Naturalnie: wojna z Japonią, pogrom floty rosyjskiej i oblężenie Portu Artura. Tacy
jak Gierwatowski uważają to niemal za okazję do nowego powstania. Głupcy! Mało im
nieszczęść z sześćdziesiątego trzeciego i czwartego! Kto wie, co i tego wyniknie. Po
„krwawej niedzieli” w Petersburgu zaczęło się już i u nas strajki, demonstracje, pochody
pierwszomajowe, rewolucja! Socjały i studenci robią awantury, porywają się z motyką na
słońce, a wszystko skrupi się na spokojnych obywatelach. No, Gierwatowski chyba już się do
tego nie miesza, ale...
- Aha, jesteś pan nareszcie?
Gierwatowski prostuje się po wojskowemu.
- Baran wrócił od Lobodowskiego - melduje. - Na jutro trzy fury lasowanego i dwie
beczki cementu.
- Dobrze. Masz pan tu na wszelki wypadek piętnaście rubli w szufladzie. Ja już idę.
Wydaj pan obrok i dopilnuj furmanów, a jak ci dwaj wrócą z towarowego, zamknij pan kantor
i skład. Zostaw pan klucz Józefowi, a pieniądze przynieś mi pan do domu. No, do widzenia.
- Do widzenia panu - mówi Gierwatowski i podkręca siwego wąsa.
- Tylko zamykaj pan drzwi na klucz, jak wychodzisz na plac i do stajni - mówi pan
Ludwik od progu.
Potem zmierza szybkim krokiem ku furtce, ale w połowie drogi zbacza, aby jeszcze
zajrzeć do stajni. Jest to długi, niski drewniany budynek z ogromnym szpiczastym dachem
krytym papą. Na lewo od wejścia - mały spichlerz z owsem i sieczką oraz strome schody na
strych wypełniony sianem i słomą w snopach. Na prawo dwanaście przegród dla koni.
Dziewięć jest już zajętych. Mocne, starannie dobrane maścią wałachy skubią siano w
oczekiwaniu na obrok. Woźnice czyszczą je szczotkami, poją z wiader, poprawiają ściółkę.
Ciepły, ostry zapach zwierząt, nawozu, moczu, dziegciu i siana.
Baran ustawił wóz pod okapem szopy, wyprzągł zawiesił uprząż na kołkach i teraz,
dopalając skręconego z machorki papierosa, idzie wolno za koniem, który sam trafia na swoje
zwykłe miejsce.
Pan Ludwik bacznie ogląda lśniący grzbiet i zad wałacha, czy przypadkiem nie ma na
nim śladów bata. Nie. Baran zapamiętał sobie to, co usłyszał w ubiegłym tygodniu: „Furman,
który bije konia, nie będzie u mnie służył”.
Franciszek Baran pracuje u Brauna dopiero od wiosny i bynajmniej nie chciałby
stracić tej pracy. Żaden z furmanów nie chciałby jej stracić, choć pryncypał jest surowy i
wymagający. Trzynaście godzin, od szóstej rano do siódmej wieczorem, z godzinną przerwą
w południe. Tak jak gdzie indziej, ale płaca lepsza, a już jeżeli chodzi o konie, to niewiele
takich można znaleźć w Warszawie.
- Baran!
Franciszek staje w progu.
- A co, proszę pana?
- Prawa przednia podkowa ledwie się trzyma. Żebyś mi ją... Coś ty, człowieku! Z
papierosem do stajni?! Chyba masz źle w głowie!
Baran cofa się, rzuca niedopałek na ziemię, zadeptuje żarzącą się iskrę.
- Tak, z prędkości...
- Właśnie. Z prędkości może być pożar. Tę podkowę przybić. I niech pan
Gierwatowski ją obejrzy. No, dobranoc.
Kilka głosów odpowiada: „dobranoc”, konie przestępują z nogi na nogę, rzucają
głowami, podzwaniają łańcuszkami. Duży kot, biały w czarne łaty, usuwa się z-przejścia,
które na przestrzał prowadzi do ogrodu na tyłach domu.
W ogrodzie przekwitają bzy; ich mocna woń snuje się w powietrzu. Zgraja wróbli
obsiadła pnącza dzikiego wina. Hałasują, kłócą się, plotkują, póki - jeszcze nie zapadł
zmierzch. Pan Ludwik wchodzi po kilku stopniach kamiennych schodków na werandę, gdzie
obok przygotowanego krzesła oczekuje go już fryzjer, Alojzy Pajączek. Bowiem pan Ludwik
poddaje się jego zabiegom dwa razy w tygodniu: w niedziele rano przed śniadaniem i w środy
wieczorem przed rodzinną kolacją.
Do kolacji zasiada czternaście osób: pan Ludwik z żoną Anną, ich cztery córki i
czterech zięciów, trzech jeszcze nie żonatych siostrzeńców, którzy wychowali się razem z
dziećmi, oraz starszy syn, Henryk. (Młodszy, Adolf, przebywa na studiach w Zurychu.)
Zawsze istnieje obawa, że zabraknie jednego z dwóch zięciów: Edmunda Neugebauera, męża
najmłodszej, Zofii, albo Stanisława Hennberga, za którego wyszła Maria. Obaj są członkami
Resursy Kupieckiej i prawdę mówiąc przekładają stolik karciany w tym klubie nad smacznie
zastawiony stół u teściów. Przy tym nie lubią się nawzajem i każdy stara się wymanewrować
drugiego. Dobrze jeszcze, jeżeli nie ma ich obydwu: wtedy „na Żelaznej” jest osób
dwanaście; ale czasem zdarza się trzynastka i wówczas pani Anna przez cały czas oczekuje
jakiegoś nieszczęścia. Może na przykład przypalić się polędwica wołowa, może nie stanąć
galareta z karpia albo - nie daj Boże! - rozgotuje się makaron...
Wprawdzie niezawodna Andzia, najstarsza z rodzeństwa, przychodzi zawsze nieco
wcześniej, aby dopilnować wszelkich przygotowań, ale nawet jej obecność i pomoc nie
usunie całkowicie niebezpieczeństwa wywołanego feralną liczbą. Zresztą Andzia ma teraz
dwóch małych synków - Janusza i Tadeusza - oraz własne gospodarstwo, jakże skromne w
porównaniu z trzema pozostałymi siostrami, które zrobiły „dobre partie”.
Jan Wiktor Meissner nie posiadał nic poza swym talentem, kiedy się z nią ożenił przed
siedmiu laty, w 1897. Luta, młodsza od Andzi o rok, była już wtedy od czterech lat mężatką.
Wyszła za swego kuzyna, Gerlacha, także Ludwika, którego dla odróżnienia nazywano
zdrobniale Lu-ciem. To właśnie dzięki niemu Jan Meissner poznał swą przyszłą żonę.
Lucio, współwłaściciel poważnej firmy handlowej, kupił wówczas okazyjnie na
własny rachunek małą fabryczkę ozdobnych okuć metalowych. Polecano mu młodego
zdolnego grawera, z ukończoną akademią sztuk pięknych w Paryżu, Jana Meissnera, który
poprowadził i rozwinął przedsiębiorstwo, urządzając przy nim sztancownię medali. Pewnej
środy Jan Meissner został zaproszony na kolację do państwa Braunów. Gdy zadzwonił do
drzwi, otworzyła mu bardzo ładna panna o lśniących ciemnoblond włosach i dużych,
niebieskich oczach. Stał przez chwilę nieco zaskoczony jej urodą, a potem przedstawił się i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin