Verne Juliusz - W Płomieniach Indyjskiego Buntu.rtf

(568 KB) Pobierz
La maison a vapeur Dom parowy

Juliusz Verne

W płomieniach indyjskiego buntu

Powieść podróżnicza w 2 tomach

99 ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe

Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925

SPIS TREŚCI

Tom I              3

Rozdział I              3

CENA ZA GŁOWĘ.              3

Rozdział II              9

PUŁKOWNIK MUNRO.              9

Rozdział III              16

BUNT SIPAJÓW.              16

Rozdział IV              23

W GŁĘBI JASKIŃ ELLORY.              23

Rozdział V              29

OLBRZYM STALOWY.              29

Rozdział VI              34

PIERWSZE ETAPY.              34

Rozdział VII              40

PIELGRZYMI NAD RZEKĄ PHALGOU.              40

Rozdział VIII              47

KILKA GODZIN W BENARES.              47

Rozdział IX              54

ALLAHABAD.              54

Rozdział X              60

VIA DOLOROSA.              60

Rozdział XI              65

ZMIANA MUSSONU.              65

Rozdział XII              72

WŚRÓD FALI OGNIA.              72

Rozdział XIII              78

BOHATERSKIE CZYNY KAPITANA HODA.              78

Rozdział XIV              84

JEDEN PRZECIW TRZEM.              84

Rozdział XV              91

PAAL TANDIT.              91

Rozdział XVI              95

BŁĘDNY OGNIK.              95

Tom II              100

Rozdział I              100

NASZE SANATORJUM.              100

Rozdział II              104

MATEUSZ VAN GUITT.              104

Rozdział III              110

KRAAL.              110

Rozdział IV              115

KRÓLOWA TARRYANI.              115

Rozdział V              125

NOCNY NAPAD.              125

Rozdział VI              132

POŻEGNANIE Z MATEUSZEM VAN GUITT.              132

Rozdział VII              137

PRZEPŁYNIĘCIE BETWY.              137

Rozdział VIII              145

HOD PRZECIW BANKSOWI.              145

Rozdział IX              150

STU PRZECIW JEDNEMU.              150

Rozdział X              156

JEZIORO PUTURIA.              156

Rozdział XI              164

OKO W OKO.              164

Rozdział XII              171

PRZED PASZCZĄ DZIAŁA.              171

Rozdział XIII              177

STALOWY OLBRZYM.              177

Rozdział XIII              182

PIĘĆDZIESIĄTY TYGRYS KAPITANA HODA.              182

 

Tom I

Rozdział I

CENA ZA GŁOWĘ.

Dwa tysiące funtów szterlingów nagrody otrzyma, kto dostawi żywego lub umarłego jednego z poprzednich przywódców bundu Sipajów, który znajduje się obecnie w okręgu bombajskim, mianowicie naboba Dandu-Pant, znanego pod imieniem…”

Tak brzmiało urzędowe obwieszczenie, które dnia 6. marca 1876 zostało w Aurungabad wieczorem publicznie ogłoszone.

Ostatniego słowa, osławionego nazwiska, które jedni tak bardzo przeklinali, jak je inni potajemnie podziwiali, brakowało na afiszu, przylepionym niedawno na murze zapadłego bungalowu przy brzegu rzeki Doudha.

Nazwiska tego jednak brakowało poprostu dlatego, że jakiś fakir, którego nikt przy brzegu nie zauważył, oddarł dolną część afiszu, na której tłustemi czcionkami było wydrukowane to imię. Równocześnie znikło nazwisko generalnego guwernera prezydentury Bombaju, kontrasygnatura podpisu wicekróla Indyj.

Co mogło powodować tym fakirem? Czyby się spodziewał, że z podarciem obwieszczenia powstaniec z r. 1857 ujdzie sądowej pogoni i grożącego mu zasądzenia? Czyżby mógł wierzyć, że osobistości tak sławnej razem z rozrzuconemi szczątkami papieru nie będzie już można znaleść?

Byłoby to niemądre.

Na ścianach domów, pałaców, świątyń i hoteli w Aurungabad znajdowały się takie same afisze w olbrzymiej ilości. Prócz tego publiczny wywoływacz przechodził przez ulice miasta i głośno odczytywał obwieszczenie guwernera. Mieszkańcy i najmniejszej dziupli na prowincji już wiedzieli, że przyrzeczono prawdziwy majątek za ujęcie i dostawienie Dandu-Panta. Przed upływem dwunastu godzin musiałoby jego napróżno wydarte nazwisko w całej prowincji być w ustach wszystkich. Jeśli wiadomości były prawdziwe, jeśli nabob szukał rzeczywiście w tej części Hindostanu schronienia, to musiał przecież bez wątpienia, prędzej czy później wpaść w czyjeś ręce, bo przecież leżało jego ujęcie w interesie wszystkich.

Jakiem więc uczuciem był. powodowany ów fakir, jeżeli podarł jeden egzemplarz tysiąckrotnie już rozpowszechnionego obwieszczenia?

Najprawdopodobniej uczuciem gniewu, może wewnętrznej pogardy, bo poruszył przytem łopatkami i udał się potem bez oznaki troski do najludniejszej, a przytem najbiedniejszej części miasta.

„Dekkan” nazywają większą, część wschodniego półwyspu indyjskiego pomiędzy zachodniemi a wschodniemi górami Ghats. Zazwyczaj oznacza się tą nazwą także całą południową część Indyj, po tej części Gangesu. Dekkan, którego imię w sanskrycie oznacza południe, składa się z wielu prowincyj, prezydentur Madras i Bombaj. Jedną z najważniejszych pomiędzy niemi jest Aurungabad, której stolica kiedyś uchodziła za stolicę całego Dekkanu.

W XVII. stuleciu ustanowił słynny cesarz mongolski Aurung-Zeb swój dwór według porządku tego miasta, które już w najdawniejszych dziejach Hindostanu jest znane pod nazwiskiem Kirkhi. Liczyło ono wtedy sto tysięcy mieszkańców, około pięćdziesiąt tysięcy pod władzą angielską, którzy zarządzają nią zamiast „nizama” z Hajderabadu. Jest ono jednak jedną z najbardziej zdrowotnych miejscowości półwyspu, a straszna cholera azjatycka i febra, która zdziesiątkowała ludność w Indjach, oszczędziły ją.

Aurungabad przechowało wspaniałe szczątki dawnej świetności. Pałac Wielkiego Moguła wzniesiony na prawym brzegu Doudmy, pomnik sułtanki-oblubienicy Schah-Jahan, ojca Aurung-Zeb, meczet naśladowany podług Padja-d’Agra, który wznosi swoje cztery minarety na około kopuły kształtnie zaokrąglonej, inne pomniki artystycznie zbudowane i bogato ozdobione świadczą o wielkości i potędze jednego z najznakomitszych zdobywców Hindostanu, który wzniósł to królestwo, przyłączywszy do niego Kabul i Assam, do niezrównanej potęgi i dobrobytu. Chociaż ludność od owego czasu w Aurungabad znacznie się zmniejszyła, jak mówiliśmy wyżej, to jednakowoż jeden człowiek mógł łatwo ukryć się pośród tych typów tak różnorodnych, z których się składało to miasto.

Żebrak ten prawdziwy, czy udany zmięszany z pospólstwem, nie odróżniał się od niego niczem. Podobnych jemu w Indjach jest obfitość wielka. Tworzą oni z tak zwanymi „Sayed” zakon religijnych żebraków, którzy proszą o jałmużnę przechodniów pieszo czy konno, a jeżeli nie uzyskają jej dobrowolnie, to umieją ją wymóc podstępem. Nie wzgardzą oni rolą męczenników z własnej woli i doznają wielkiego poważania u klas niższych ludu indyjskiego.

Fakir, o którym mowa, byłto człowiek wzrostu wysokiego, a jeżeli przeszedł czterdziestkę, to nie o więcej jak o rok lub dwa. Twarz jego przypominała piękny typ maharattów, szczególnie blaskiem czarnych jego oczu zawsze ożywionych, ale pięknych rysów jego rasy trudno byłoby dopatrzyć się pod śladami ospy, która poryła mu twarz. Człowiek ten jeszcze w sile wieku, był gibki a silny. Znak szczególniejszy: brakowało mu jednego palca u lewej ręki. Włosy miał farbowane na czerwono, chodził prawie na pół nagi, bez obuwia, na głowie turban, ledwie okryty lichą kolorową koszulą wełnianą, paskiem przepasaną. Na piersiach jego widać było symbol dwóch pierwiastków mitologji indyjskiej, tworzącego i niszczącego, głowę Iwa czwartego wcielenia Wisznu, troje oczu i symboliczny trójząb srogiego Sziwy.

W Aurungabad po ulicach, a szczególnie po tych lichszych zaułkach, gdzie przemieszkują tłumy kosmopolityczne niskich warstw widoczne było wielkie wzruszenie, łatwo dające się wytłumaczyć. Tam to tłumy roiły się przed ruderami, które im służyły za mieszkania. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy Europejczycy czy krajowcy, żołnierze z regimentów królewskich czy regimentów krajowców, żebracy różnego rodzaju, wieśniacy okoliczni, wszystko to spotykało się, gwarzyło, giestykulowało, dowodziło, rozmyślając nad możebnością pozyskania nagrody, obiecanej przez rząd. I przed kołem loteryjnem, które wyciąga wielkie losy na dwa tysiące funtów szterlingów, wzruszenie nie byłoby większe. Można nawet dodać, że tym razem nikogo nie było, któryby nie miał szansy wyciągnięcia dobrego numeru, którym była głowa Dandu-Panta. Szczególniejszego wprawdzie potrzeba było szczęścia i szczególnej też odwagi, by ująć naboba.

Fakir widocznie sam jeden pomiędzy wszystkimi, którego nie wabiła nadzieja pozyskania nagrody, przesuwał się pomiędzy tłumami, zatrzymywał czasem, nadsłuchując co mówiono, jak człowiek, który mógłby z tego coś skorzystać. Ale nie mięszał się wcale do gadaniny ani jednych ani drugich, a jeżeli usta jego milczały, to za to uszy i oczy wcale nie wypoczywały.

– Dwa tysiące za odkrycie naboba! – wołał jeden, wznosząc zaciśnięte pięści ku niebu.

– Nie za odkrycie, ale za pochwycenie, – odrzekł inny, – to wielka różnica.

– W istocie to człowiek, który nie łatwo da się pochwycić, a pochwycony bronić się będzie zajadle.

– A czyż nie mówiono tu kiedyś, że umarł na febrę w Nepalu?

– Nic w tem nie ma prawdy! Chytry Dandu-Pant chciał ogłosić się za umarłego, by tem bezpieczniej mógł żyć!

– Chodziły nawet pogłoski, jakoby go pogrzebano w jego obozie na granicy.

– Fałszywe grzebanie, żeby zwieść.

Fakir słuchał bez najmniejszego znaku wzruszenia opowiadania tego ostatniego zdarzenia. Jednakowoż czoło jego zmarszczyło się mimowolnie, gdy usłyszał Hindusa najbardziej ożywionego w grupie, do której się przyłączył, opowiadającego następujące szczegóły, szczegóły tak dokładne, że niepodobna, by były nieprawdziwe:

– To jest pewne, – mówił Hindus, – że bogacz w r. 1859 schronił się z bratem swoim Balao Rao i exradżą z Gondy, Debi-Bux-Singh, na polu u podnóża gór Nepalu. Tam natarci zbliska przez wojsko angielskie, wszyscy trzej postanowili przejść granicę indochińską. Otóż nim ją przeszli, nabob i dwaj jego towarzysze, ażeby lepiej uwierzytelnić pogłoskę o swej śmierci, urządzili sami obrzęd pogrzebowy, ale na pogrzebie tym pochowano jedynie palec lewej ręki każdego, które obcięli sobie podczas żałobnego obrządku.

– Skądże ty to wiesz? – zapytał jeden ze słuchaczy Hindusa, który opowiadał z taką pewnością.

– Byłem obecny przy pogrzebie, – odrzekł Hindus. – Żołnierze Dandu-Panta wzięli mnie w niewodę, z której dopiero po sześciu miesiącach ledwo zdołałem uciec.

Podczas kiedy Hindus opowiadał tak stanowczo, fakir nie spuszczał go z oka. Błyskawicą zaiskrzyły mu się oczy, schował przezornie rękę skaleczoną pod wełniane łachmany, które pokrywały mu pierś. Słuchał nie mówiąc ani słowa, ale wargi jego drżały odkrywając zaciśnięte zęby.

– A więc ty znasz naboba? – pytano byłego niewolnika Dandu-Panta.

– Tak jest, – odrzekł Hindus.

– I poznałbyś go niezawodnie, gdyby przypadek zbliżył was do siebie?

– Tak dobrze, jak poznaję sam siebie.

– Ah, to masz szansę do zarobienia dwu tysięcy funtów, – odparł jeden ze słuchaczy ze źle ukrytą zawiścią.

– Może… – odpowiedział Hindus, – jeżeli prawda, że bogacz był o tyle nierozsądnym narażać się, zbliżając się aż do prowincji Bombaj. co jednakże zdaje mi się nieprawdopodobnem.

– A cóżby on tu robił?

– Chce próbować niezawodnie wywołać nowe powstanie, – powiedział jeden z grupy, – jeżeli nie wśród Sipajów, to może między mieszkańcami wsi wnętrza kraju.

– Ponieważ jeżeli rząd zapewnia o obecności jego w prowincji, – odparł jeden z rozmawiających, należący do kategorji ludzi, którzy wierzą, że władza nigdy mylić się nie może, – to zapewne musiał być dobrze poinformowanym pod tym względem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin