Verne Juliusz - Przygody Trzech Rossyan.rtf

(364 KB) Pobierz

Jules Verne

Przygody trzech Rossyan

i

trzech Anglików

w południowej Afryce

SPIS TREŚCI

Rozdział I Nad brzegami rzeki Pomarańczowej              2

Rozdział II  Przedstawienie urzędowe.              7

Rozdział III  Przenosiny              11

Rozdział IV Kilka słów odnoszących się do metra.              16

Rozdział V Wieś Hottentotów              20

Rozdział VI Poznanie się bliższe.              24

Rozdział VII  Pierwsza podstawa tryangulacyi.              29

Rozdział VIII  Południk dwudziesty czwarty.              36

Rozdział IX Kraal              39

Rozdział X Prąd.              47

Rozdział XIV  Wojna.              71

Rozdział XV Jeden stopień dalej.              76

Rozdział XVI Rozmaite przygody.              82

Rozdział XVII  W pustyni.              87

Rozdział XVIII  Brak wody.              93

Rozdział XIX Mierzyć lub zginąć.              100

Rozdział XX  Dziesięć dni oblężenia.              105

Rozdział XXI  Fiat lux.              111

Rozdział XXII  Nowe zniknięcie Polandra.              117

Rozdział XXIII  Wodospady Zambezy.              124

 

Rozdział I
Nad brzegami rzeki Pomarańczowej

Wdniu 27 Stycznia 1854 roku, dwóch ludzi, wygodnie rozciągniętych u stóp brzozy płaczącej, prowadziło rozmowę. U stóp ich toczyły się szerokie nurty rzeki Pomarańczowej. Wodozbiór ten, zwany przez Hollendrów wielką rzeką, a przez Hottentotów Garrjepem, może śmiało współzawodniczyć z trzema wielkiemi arterjami afrykańskiego lądu: Nilem, Zambezą i Nigrem. Nie zbywa jej, równie jak tamtym, ani na wodospadach, ani na prądach gwałtownych i wylewach. Znakomici podróżnicy, jak Thompson, Alexander i Burchell, których imiona dobrze są znane nad brzegami tej rzeki, sławią czystość jej wód i czarowny wdzięk jej wybrzeży.

W miejscu, gdzie nasi wędrowcy spoczywają, rzeka Pomarańczowa zbliża się ku łańcuchowi gór księcia Jorku. Okolica tutaj prześliczna: nieprzebyte skaliste ściany, potężne masy nastroszonych głazów, mnóstwo pni drzewnych skamieniałych, olbrzymie lasy dziewicze, nietknięte dotąd niszczącą siekierą europejskiego przybysza – wszystko to razem, ujęte w ramę błękitniejących zdala gór Garrjepu, wspaniały przedstawia widok.

W górze, rzeka zgnieciona skalistemi brzegami, niedozwalającemi ciasnemu łożysku objąć ogromnej masy wód – wre, kipi, szaleje, aż wreszcie, straciwszy nagle pod sobą grunt, rzuca się z wysokości czterystu stóp z przerażającym grzmotem w przepaść. Powyżej wodospadu szeroko rozlane nurty rozbijają się o podwodne głazy, a dalej opływają mnóstwo kęp zielenią okrytych. Poniżej czarna, niezgłębiona otchłań, w którą bez przerwy spadają wody z hukiem, przewyższającym turkot gromów szalonej burzy. Z przepaści tej wypadają kłęby pary, a w kropelkach ich świetlne promienie słoneczne rozszczepiając się, tworzą wieczystą tęczę.

Z pomiędzy dwóch podróżnych, których tu niezawodnie zapędziła chęć zbadania tych tajemniczych krain Afryki południowej, jeden prawie nie zważał na roztoczone przed nim wdzięki przyrody. Byłto myśliwiec – piękny okaz walecznego plemienia o bystrem oku i muskularnej budowie, prowadzącego życie koczujące śród nieprzebytych puszcz południowej Afryki.

Anglicy zowią je Bushmanami1. Plemiona te koczują w północno-zachodniej stronie Przylądka, a właściwie osady i miasta Kapu. Nie mają one stałych siedzib, życie im spływa na ciągłem błąkaniu się w krainach leżących pomiędzy rzeką Pomarańczową a wschodniemi górami. Bushmani prowadzą wieczną wojnę z osadnikami, którzy ich wyparli z żyznej rodzinnej ziemi i zapędzili w te jałowe okolice, gdzie głaz zastępuje roślinność. Mszcząc się za to, plądrują i palą ich fermy, niszczą zbiory i zabierają cały dobytek.

Bushman, o którym mówimy, miał około lat czterdziestu; odznaczały go, wysoki wzrost i silna muskularna budowa; ciało jego nawet podczas spoczynku, zdradzało energię. Twarz spalona słońcem, siła i łatwość ruchów, przypominały sławionych piórem Coopera myśliwców kanadyjskich; nie posiadał jednakże zimnej krwi  „Sokolego Oka”, którego powieściarz amerykański w  „Ostatnim Mohikanie” uwiecznił; zmiana cery za każdem silniejszem wzruszeniem wewnętrznem, dowodziła tego dobitnie.

Bushman nie był dzikim, jak pokrewne mu plemiona Sagnasów. Syn Anglika i niewiasty krajowej – metys ten zyskał raczej, aniżeli stracił na ciągłem obcowaniu z Europejczykami. Ubiór jego pół-europejski, pół-hottentocki, składał się z szkarłatnej koszuli wełnianej, a kaftana i spodni ze skóry antylopy, z kamaszy, na które żbik swej odzieży dostarczył. Na szyi miał zawieszoną torbę z nożem, fajką i tytuniem; barania czapka pokrywała mu głowę; pas skórzany surowcowy otaczał mu kibić; ręce powyżej pięści zdobiły bransolety misternie wyrzezane z kości słoniowej; nakoniec z ramion zwieszał mu się płaszcz sporządzony ze skóry lamparciej i spływający aż do kolan. U stóp jego spoczywał pies rasy krajowej.

Bushman, co chwila pociągając dym i puszczając go kłębami, dawał widocznie oznaki niecierpliwości.

– Uspokój się, uspokój Mokumie – rzekł do niego towarzysz w języku angielskim, który Bushman dobrze posiadał. – Nie zdarzyło mi się jeszcze widzieć tak niecierpliwego człowieka jak ty, gdy nie polujesz. Zastanówże się, zacny mój towarzyszu, że położenia naszego nie jesteśmy w stanie zmienić; ci, na których czekamy, prędzej czy póżniej przybyć muszą, jeżeli nie dziś, to jutro.

Towarzysz myśliwca był człowiekiem młodym, zaledwie 25 lat liczącym, a zupełnie odmiennym od Mokuma. Każdy ruch jego odznaczał się spokojem i flegmą. Dojść było spojrzeć, ażeby poznać że to Anglik. Ubiór zbyt miejski świadczył wymownie, że włóczenie się po lasach nie było jego rzemiosłem. Miał minę mieszczucha zbłąkanego w pustyni, coś nakształt buchaltera, tak że oko mimowolnie szukało pióra po za uchem, które wiecznie tkwi tam u wszystkich kasyerów, buchalterów, rachmistrzów i tym podobnych okazów z licznej rodziny pracujących w bankach i komtoarach.

W istocie, młodzian ten nie był podróżnikiem, a tem mniej kancelistą, ale za to uczonym astronomem, którego wysłano do Kapu dla pracowania w tamecznem obserwatoryum, oddającem od wielu lat, jak wiadomo, prawdziwe usługi nauce.

Uczony ten, przesiedlony nagle w pustynie afrykańskie, oddalony o kilkaset mil angielskich od miasta Kapu, z trudnością powstrzymywał niecierpliwośc swego towarzysza.

– Panie Emery — rzekł Mokum czystą angielszczyzną – od ośmiu już dni napróżno oczekujemy zapowiedzianych gości na punkcie zbornym, nad rzeką Pomarańczową, przy wodospadzie Morgheda. Jeszcze się też żadnemu z mej rodziny nie przytrafiło, ażeby na jednem i temże samem miejscu pozostawał przez tydzień; pamiętaj pan, że jesteśmy plemieniem koczowniczem, i że nam się ziemia pali pod nogami, gdy tak bezczynnie siedzimy.

– Mój kochany Mokumie, pamiętaj znowu ty o tem, że ci, na których czekamy, przybywają z Anglii, a więc, że można im jakiś tydzień sfolgować. Trzebaż wziąć w rachubę rozległość oceanu, trudności jakich doznają płynąc w górę rzeki Pomarańczowej statkiem parowym, słowem tysiączne przeszkody, połączone z podobnem przedsięwzięciem. Polecono nam, ażebyśmy przygotowali wszystko do wyprawy, mającej na celu zapuszczenie się w głąb południowej Afryki, a następnie oczekiwali przy wodospadzie Morgheda, mego uczonego kolegi pułkownika Everesta, z obserwatoryum w Cambridge. Otóż jesteśmy w miejscu naznaczonem, przy katarakcie. Czego chcesz więcej, mój zacny Nemrodzie?

Zdaje się, że myśliwiec pragnął czegoś więcej, bo palce jego raz wraz konwulsyjnie dotykały sztućca wybornej dziwerówki, której kule stożkowe zatrzymywały w odległości dziewięciuset jardów pędzącego żbika lub antylopę; pokazuje się, że Bushman wzgardził kołczanem i strzałami zatrutemi swych ojców, a przenosił nad nie broń europejską.

– Czy nie mylisz się tylko, panie Emery? Czy w istocie naznaczono ci w tem miejscu i w końcu stycznia spotkanie?

– Nieinaczej, mój przyjacielu, oto list pana Airy, dyrektora obserwatoryum w Greenwich, który cię przekona, że się wcale nie mylę.

Strzelec wziął list, obracał go na wszystkie strony, ale znać nieobznajmiony z wynalazkiem Fenicyan, oddał go napowrót Williamowi, mówiąc:

– Powiedzże mi pan, co nabazgrano na tym świstku papieru?

Młody uczony, obdarzony zadziwiającą cierpliwością, powtórzył co najmniej po raz dwudziesty treść listu. W ostatnich dniach zeszłego roku otrzymał on pismo, zapowiadające prędkie przybycie pułkownika Everesta i komisyi naukowej międzynarodowej do południowej Afryki. O celu, w jakim ją wysyłano na kończynę najdalszą stałego lądu afrykańskiego, list nie wspominał. P. Airy o tem zamilczał. Stosownie do otrzymanych instrukcyj, Emery udał się do Lattakou, stacyi angielskiej, posuniętej najdalej na północ w krainie Hottentotów. Przygotował tam wozy, zapasy żywności, słowem wszystko, czego w pustyni mogła potrzebować karawana. Później, znając z rozgłosu Mokuma, strzelca krajowca, który towarzyszył Andersonowi w wycieczkach myśliwskich, przedsiębranych na zachodzie Afryki, i był przewodnikiem nieustraszonego Dawida Livingstone, kiedy ten udawał się po raz pierwszy na wyszukanie jeziora Ngami i obejrzenia wodospadów Zambezy – William ofiarował mu dowództwo karawany.

Po zrobieniu przygotowań, Bushman, znający wybornie krainę do której się karawana miała udać, podjął się doprowadzić Emerego do miejsca, gdzie naznaczono spotkanie. Tu miała się z niemi połączyć komisya naukowa. Rzeczoną komisyą wyprawiono na fregacie  „Eagle”, należącej do marynarki królewskiej; miała ona zarzucić kotwicę przy ujściu rzeki Pomarańczowej, na wysokości Przylądku Voltas, i wyprawić małą szalupę parową w górę tej rzeki, aż do wodospadu Morgheda, a tam wysadzić uczonych na ląd. William i Mokum przybyli tutaj wozem, który pozostawili w głębi doliny. Wóz ten miał przywieźć oczekiwanych gości i ich rzeczy do Lattakou, w razie gdyby nie chcieli nałożyć kilku mil drogi dla ominięcia wodospadu i odbyć podróży rzeką Pomarańczową i jej dopływami aż do rzeczonej stacyi.

Wysłuchawszy relacyi i tym razem ulokowawszy ją sobie dobrze w głowie, Bushman posunął się aż na krawędź otchłani, w głąb której spieniona rzeka rzuca się z łoskotem. Astronom posunął się za nim. Miejsce to, górujące nad biegiem wód, pozwalało objąć okiem kilkumilową przestrzeń w dół wodospadu.

Przez kilka minut obadwa śledzili pilnie powierzchnię rzeki, która o ćwierć mili poniżej przybierała znowu postać gładkiego zwierciadła. Na osamotnionych jej falach nie widać było ani łodzi europejskiej, ani czółen krajowców.

Była godzina trzecia z południa; w miesiącu styczniu, który tutaj zupełnie odpowiada naszemu lipcowi, upał był nie do zniesienia. Pod dwudziestym dziewiątym równoleżnikiem szerokości południowej, promienie słońca padające prawie pionowo, palą nieznośnie. Upał dochodził w cieniu do stu pięciu stopni Farenhejta2, łagodził go jedynie słaby wietrzyk zachodni; gdyby nie to, byłby nie do wytrzymania dla każdego innego człowieka, wyjąwszy Bushmana. Ale i młody uczony, budowy zawiędłej, jakoby z samych nerwów i kości złożonej, wcale nie cierpiał. A zresztą gęste sklepienie gałęzistych drzew, zwieszających się aż ponad otchłań, nie dopuszczały promieniom słonecznym przypiekać naszych podróżników. Pora to najgorętsza w całym dniu; podczas niej wszelkie stworzenie kryje się przed skwarem – ptak w gałęziach drzew, zwierz w gęstych zaroślach, i gdyby nie huk wodospadu, panowałaby tutaj głucha cisza.

Po dziesięciu minutach daremnego śledzenia, nic nie dostrzegłszy, Mokum gwałtownie uderzył nogą w ziemię, a zwróciwszy się do Williama, z niecierpliwością zawołał:

– A jeżeli nie przybędą? to cóż?

– Ależ przybędą, mój dzielny myśliwcze! Są to astronomowie, a więc ludzie nadzwyczaj słowni i punktualni, jak gwiazda przechodząca przez południk. Cóż wreszcie możesz im zarzucić: powiedzieli, że przybędą w końcu stycznia. Dziś dwudziesty siódmy, a zatem mają jeszcze cztery dni czasu.

– A jeżeli te cztery dni miną, a oni nie przybędą?

– W takim razie będziemy mieli wyborną sposobność nauczenia się cierpliwości; postanowiłem bowiem na nich czekać, dopóki nie przybędą, lub dokąd nie otrzymam pewnej wiadomości, że zaniechali przybycia.

– Na Boga! pan gotówbyś czekać cierpliwie, aż ta rzeka przestanie spadać w otchłań – krzyknął Bushman gwałtownie.

– Nie, mój celny strzelcze – odparł Emery z flegmą – trzeba się zawsze rządzić rozsądkiem. Otóż cóż nam mówi rozsądek?  „Gdyby pułkownik Everest i jego towarzysze, strudzeni uciążliwą podróżą, pozbawieni najpierwszych potrzeb, zbłąkani w tej samotnej okolicy, nie zastali nas w miejscu naznaczonem, zasłużylibyśmy na wielką naganę. Gdyby ulegli jakiemu nieszczęściu, odpowiedzialność spadłaby na nas. Musimy więc zostać na stanowisku, dopóki obowiązek nam to nakazuje. Zresztą cóż nam tu brakuje? Wóz nasz oczekuje w głębi doliny i daje nam bardzo wygodny nocleg; zapasów mamy poddostatkiem; okolica tak piękna, tak cudowna. Dla mnie jestto życie zupełnie nowe. Jakież to szczęście spędzić kilka dni zdala od teleskopów i sekstansów, pośród cienia tych przepysznych lasów, nad brzegami tej wspaniałej rzeki: a tobie, mój Mokumie, cóż brakuje: zwierzyny skrzydlatej i czworonogiej nieprzebrane mnóstwo uwija się w koło; broń twoja nie próżnuje i codziennie dostarcza nam przysmaków. Idź więc i poluj, zabijaj zwierzynę i czas, morduj daniele lub bawoły. Ja sobie tymczasem będę tutaj spoczywał i wyglądał naszych gości – a ty w pole! żebyś przypadkiem nie zapomniał chodzić.

Myśliwcowi snać trafiła do przekonania rada astronoma, bo powstał z ziemi i postanowił przejrzeć okoliczne zarośla. Dzielny strzelec, nawykły do błądzenia po lasach południowo-afrykańskich, nie lękał się ani lwa, ani pantery, lub lamparta; gwizdnął na psa zwanego Top, podobnego z sierści do hyeny a pochodzącego z pustyni Kalahari, z rasy, z której niegdyś Balabasowie utworzyli swoje psy gończe, i skierował się ku zaroślom. Roztropne zwierzę zdawało się podzielać niecierpliwość pana, gdyż w skok zerwało się z miejsca, a radosnem szczekaniem zdawało się potakiwać zamiarom pana. Wkrótce i myśliwy i pies znikli w gąszczu, którego rozległe obszary zaległy wzgórza po za wodospadem.

William Emery, pozostawszy sam, rozciągnął się pod wierzbę, a w błogiem oczekiwaniu snu, który mu duszące powietrze obiecywało sprowadzić, a tymczasem rozmyślał o swem obecnem położeniu. Oddalony od osad, znajdował się nad mało znanemi brzegami rzeki Pomarańczowej. Oczekiwał Europejczyków, współrodaków, którzy opuścili ojczyznę dla rzucenia się w wir przygód, nieodłącznych od dalekiej podróży. Ale jakiż był cel tej wyprawy? jakież zdania naukowe postanowiono rozwiązać w tych pustyniach południowej Afryki? jakie spostrzeżenia miano zbierać pod trzydziestym stopniem szerokości południowej? Tego wszystkiego nie wyjaśniał bynajmniej list szanownego Airy, dyrektora obserwatoryum w Greenwich. A że jego, Williama Emery, jako uczonego, obeznanego z tutejszym klimatem, wezwano do współdziałania, więc widocznie szło o jakieś prace naukowe i wiadomości jego były niezbędne uczonej komisyi trzech połączonych królestw.

Podczas, gdy młody astronom rozmyślał nad temi kwestyami i zadawał sobie tysiące pytań, na które odpowiedzi znaleźć nie mógł, upał przygniatał ołowiem jego powieki i nakoniec, nie wiedząc kiedy, usnął głęboko. Gdy się obudził, słońce już zapadło za wzgórza zachodnie, których łagodne, siniejące kontury wyraźnie rysowały się na szkarłatnem niebie wieczornem. Kurczenie się żołądka zapowiadało mu, że się zbliża godzina wieczerzy; w istocie była już godzina szósta – czas, w którym zwykle odwiedzano wóz prowiantami napełniony.

Prawie w tej chwili wystrzał rozległ się wśród zarośli, okrywających stoki wzgórz i dochodzących do piętnastu stóp wysokości. Zaraz potem wybiegł z nich Top, a tuż za nim ukazał się myśliwiec.

Mokum wlókł za rogi zwierza, którego powalił celny strzał jego strzelby.

– Prędzej, prędzej, kochany szafarzu – zawołał William Emery. Cóż nam przynosisz na wieczerzę?

– Koziorożca – odrzekł strzelec, rzucając u stóp astronoma piękne zwierzę, którego potężne rogi zakrzywiały się łukiem.

Była to antylopa, znana pod imieniem kozła skalnego, znajdującego się licznie w tych okolicach Afryki południowej. Piękne to zwierzę cisawej barwy, ma grzbiet pokryty bujnym jedwabistym włosem, podbrzusze śnieżnej białości, centkami kasztanowatemi upstrzone. Mięso jego wybornego smaku, miało stanowić główną potrawę dzisiejszej wieczerzy.

Myśliwy związał nogi kozła, założył je na drąg, a obadwaj z astronomem, wziąwszy go na ramiona i opuściwszy brzegi wodospadu, w pół godziny potem doszli do swego obozowiska, kędy czekał na nich wóz, strzeżony przez dwóch ochjesmańskich przewodników.

Rozdział II
Przedstawienie urzędowe.

Przez trzy dni następne Mokum i Emery nie opuszczali miejsca zbornego; w czasie gdy pierwszy, ulegając nawyczkom myśliwskim, uganiał się po przyległych wodospadowi okolicach, za płową zwierzyną i dziczyzną wszelkiego rodzaju, młody astronom wciąż zwracał uwagę na rzekę. Widok tej przecudnej krainy, tak dzikiej a tak uroczej, wprawiał go w zachwycenie i duszę przepełniał przyjemnemi wrażeniami. Matematyk ten, bez odpoczynku pochylony nad stolikiem przy robieniu zawikłanych obliczeń, przepędzający noce z okiem przykutem do szkła lunety, liczący godzinami sekundy przechodzenia gwiazd przez południk, polujący na chwilę w której jedna chowa się za drugą – nagle znalazł się w objęciach dziewiczej przyrody, pod ciemnym lazurem niebios, pod liściastemi sklepieniami pierwotnych lasów, śród wzgórz fantastycznie zatoczonych dokoła wodospadu Morgheda. Nieznane uczucie poezyi owionęło tego zapleśniałego ducha, który, otrząsnąwszy pęta matematycznych obliczań, lubował się wdziękiem pustych i nieznanych Europejczykom obszarów. Wrażenia te osładzały mu nudę oczekiwania, a duch i ciało rosły w siły na łonie przyrody. Właśnie położenie to, całkiem dla niego nowe, wytłumaczyć potrafi tę niezachwianą cierpliwość, której towarzysz jego zrozumieć nie zdołał. Ztąd też, gdy myśliwiec zżymał się i szerzył nieustannie skargi – uczony odpowiadał mu z słodkim spokojem, który jednakże nie zdołał ułagodzić nerwowej natury Mokuma.

Nakoniec nadszedł 31 stycznia, ostateczny termin spotkania się, naznaczony listem p. Airy. Gdyby uczeni nie pojawili się, Emery byłby w niemałym kłopocie. Spóźnienie bowiem mogło przedłużyć się do nieskończoności, a dopókiż miał pozostawać w takim razie na swojem stanowisku.

– Przyszła mi pewna myśl – odezwał się w tym dniu Mokum. – Jak mniemasz, panie Williamie, czy nie byłoby stosownem udać się w dół rzeki na ich spotkanie? Wszak nie mają innej drogi, jak koryto rzeki Pomarańczowej. Ponieważ więc płyną w górę rzeki, więc jest niepodobieństwem, abyśmy się z nimi rozminęli, idąc w dół.

– Przewyborna myśl, pogromco koziorożców! Idźmyż więc wdół. a w najgorszym razie wrócimy tutaj doliną południową; ale czy znasz dobrze dolny bieg rzeki?

– Ba! przebywałem ją dwukrotnie aż do samego ujścia i znam jej cały bieg, jak moją kieszeń, od przylądka Voltas, aż do połączenia się z nią Harta, na granicy rzeczypospolitej transvallskiej.

– Czy od wodospadu aż do ujścia cała jest żeglowną?

– Wyjąwszy, że na pięć lub sześć mil przed ujściem przy schyłku pory suchej, wody ma bardzo mało; tworzy się tam wtenczas rodzaj mielizny, o którą biją wściekle od zachodu fale oceanu.

– Mniejsza o to; w czasie kiedy ją nasi przyjaciele przebywali, wody jeszcze było poddostatkiem, a zatem nie istnieje żaden powód, któryby im nie dozwolił przybyć na czas – i przybędą.

Bushman nie odrzekł słowa, zarzucił strzelbę na ramię, gwiznął na psa i, poprzedzając towarzysza, ruszył wązką ścieżką, która spuszczając się z wyżyny wodospadu o czterysta kroków poniżej, zbiegała na brzeg rzeki.

Było to około godziny dziewiątej zrana; dwaj badacze, których tem mianem godzi się obdarzyć, szli lewym brzegiem rzeki w kierunku ujścia. Ścieżka ta nie miała najmniejszego podobieństwa ze zwykłemi nadbrzeżnemi drogami, jakie służą do holowania statków w górę. Urwiste i strome brzegi gęsta pokrywała roślinność; girlandy cynanchum filiforme, wspominanego przez Burchella, przeskakując z drzewa na drzewo, rozciągały gęstą sieć na drodze wędrowników. Nóż Bushmana wciąż szerzył zniszczenie, wycinając w tym żywym murze zieleni przejście.

William Emery pełną piersią wciągał balsamiczny oddech lasów, a szczególnie przenikającą woń, którą niezliczone kwiaty diosmów wkoło rozsiewały.

Wędrówka więc, jak widzimy, nie mogła odbywać się śpiesznie. Szczęściem, miejscami brzegi były obnażone, a tam obaj podróżni przyśpieszali kroku, wynagradzając czas stracony na przebywanie gąszczów.

Do godziny jedenastej przebyli zaledwie cztery mile angielskie; w odległości tej łoskot wodospadu zaledwie słyszeć się dawał, bo powiew zachodni niósł go w przeciwną stronę, tem łatwiej zato mogli uchwycić uchem szmery dochodzące z dołu rzeki.

William Emery i myśliwiec, zatrzymawszy się wtem miejscu, mogli przejrzeć, przynajmniej na trzy mile w dół, łożysko rzeki, wrzynające się tutaj głęboko, o brzegach urwistych, które kredowem wzgórzem wybiegały blizko na dwieście stóp ponad zwierciadło wód.

– Zaczekajmy w tem miejscu – odezwał się astronom – i odpocznijmy; nie mam stalowych nóg twoich, Mokumie, bo jestem bardziej przyzwyczajony do przebiegania okiem przestrzeni niebieskich, aniżeli do mierzenia nogami ziemskich odległości. Ztąd możemy co najmniej przejrzeć trzy mile biegu rzeki, a jeżeliby tylko statek parowy ukazał się na ostatecznym zakręcie, łatwo go dostrzedz będziemy mogli.

Młody astronom oparł się o pień wilczo-mleczu drzewnego, którego wierzchołek strzelał na czterdzieści stóp w górę; ztąd wzrok jego sięgał daleko. Strzelec, nieprzyzwyczajony do siedzenia, w ciągłym był ruchu, nie zważając wcale na Topa, który, uwijając się do koła, płoszył chmury dzikiego ptactwa.

Nie upłynęło pół godziny, gdy William dostrzegł, że Bushman, stojący w oddaleniu stu kroków, robił dziwne poruszenia, dając poznać, że coś zauważył. Czyżby dostrzegł statek, tak niecierpliwie wyglądany?

Natychmiast, zerwawszy się ze mchu, na którym chwilę spoczywał, pośpieszył ku myśliwcowi.

– Czy widzisz co, Mokumie? – zapytał z niespokojnością.

– Dotąd nie widzę nic, ale mniemam żem coś usłyszał. Ucho moje, nawykłe do odgłosów przyrody, zda mi się pochwyciło jakiś niezwykły szmer w dole rzeki.

Poczem, zaleciwszy cichość astronomowi, położył się na ziemi, przytknął do niej ucho i słuchał z wytężoną uwagą.

Po kilku minutach podniósł się, a wstrząsłszy głową, rzekł:

– To nic, pomyliłem się; odgłos, jaki słyszałem, jest poświstem wiatru igrającym z liśćmi, albo też szumem wody rozbijającej się o głazy łożyska… a jednak… – I znowu wytężył słuch, lecz i tym razem nadaremnie.

– Mokumie – zauważył uczony – jeżeli łoskot który słyszałeś, pochodzi od machiny parostatku, to aby go rozróżnić, należy zejść na dół i przyłożyć ucho do powierzchni wody.

– Masz pan słuszność; kilkakrotnie już wytropiłem tym sposobem płynącego konia rzecznego.

I z niezwykłą lekkością zbiegł na brzeg wody, wszedł w nią po kolana, a schyliwszy się, przyłożył ucho do jej powierzchni.

– Słyszę, wyraźnie słyszę! – tam w dole rzeki, w znacznej odległości, słychać jakieś uderzenia, bijące gwałtownie w wodę – pluskanie jednotonne w jej głębi.

– To skrzydła szruby parowej, mój drogi – zawołał z radością William.

– A więc ci, na których tyle dni czekamy, są już niedaleko.

Emery, znający dobrze bystrość słuchu syna puszcz, nie wątpił bynajmniej o prawdziwości słów jego. Myśliwy wrócił na dawne stanowisko, a obadwaj w niemem oczekiwaniu wytężali wzrok ku zachodowi, wyglądając niecierpliwie, rychło potwierdzi się to, co im słuch zapowiadał.

Pomimo cierpliwego usposobienia, młody uczony przepędził następne pół godziny w wielkiej niespokojności; czas mu się dłużył, co chwila zdawało mu się, że dostrzega kontury statku, prześlizgującego się po zwierciadle rzeki, lecz zawsze się mylił. Nareszcie z dumania wyrwał go donośny głos strzelca, wołającego:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin