Penney Stef - Czułość wilków(2).doc

(1564 KB) Pobierz
STEF PENNEY

stef penney

CZUŁOŚĆ WILKÓW

Z języka angielskiego przełożyła Bogumiła Nawrot

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rodzicom

ZNIKNIĘCIE

Ostatni raz widziałam Laurenta Jammeta w sklepie Scotta. Stał z martwym wilkiem przerzuconym przez ramię. Poszłam po igły, a on zgłosił się po nagrodę. Scott nalegał, by przynoszono mu całe zewłoki, bo raz okantował go pewien Jankes, który jednego dnia przyniósł same uszy i odebrał nagrodę, jakiś czas później dostarczył łapy, by zainkasować kolejnego dolara, a na koniec zgłosił się z ogonem. Ponieważ była zima, kolejno okazywane fragmenty zwierzęcia wyglądały na całkiem świeże, ale oszustwo, ku niezadowoleniu Scotta, stało się tajemnicą poliszynela. Pierwsze więc, co ujrzałam po wejściu do sklepu, to łeb wilka. Z wykrzywionego grymasem pyska zwisał jęzor. Mimo woli się wzdrygnęłam. Scott wrzasnął na Jammeta, ten zaś przeprosił mnie gorąco; nie dało się na niego gniewać, taki był czarujący, a na dodatek kulał. Zewłok zabrano na zaplecze i kiedy kręciłam się po sklepie, mężczyźni zaczęli się sprzeczać o zjedzoną przez mole skórę wiszącą w drzwiach. Zdaje się, że Jammet żartobliwie zaproponował, by Scott zastąpił ją nową. Pod nią widniał napis: Canis lupus (samiec), pierwszy wilk schwytany w mieście Caulfield, 11 lutego 1860 roku”. Te słowa dużo mówią o Johnie Scotcie, pozującym na człowieka wykształconego. Miał wysokie mniemanie o sobie i przyjmował pobożne życzenia za prawdę. Albowiem z całą pewnością nie był to pierwszy schwytany tutaj wilk i właściwie nie istnieje coś takiego, jak miasto Caulfield, chociaż on gorąco by tego pragnął, bo wtedy powołano by radę miejską, a on mógłby zostać burmistrzem.

- Poza tym to samica, do tego bardzo mała. Samce mają ciemniejszy kołnierz i są większe.

Jammet wiedział, co mówi, bo schwytał więcej wilków niż ktokolwiek ze znanych mi osób. Uśmiechnął się, by dać do zrozumienia, że nie chce nikogo obrazić. Scott z byle powodu czuł się jednak urażony, więc i teraz się obruszył.

- Wnoszę z tego, że pamięta pan lepiej ode mnie, panie Jammet?

Jammet wzruszył ramionami. Ponieważ nie mieszkał tutaj w 1860 roku i ponieważ, w przeciwieństwie do nas wszystkich, był Francuzem, musiał się mieć na baczności. Właśnie wtedy podeszłam do lady.

- Według mnie była to samica, panie Scott. Człowiek, który przyniósł zwierzę, powiedział, że wilczki wyły przez całą noc. Wyraźnie to pamiętam.

I to, jak Scott powiesił zewłok za tylne łapy przed sklepem, by każdy mógł się na niego gapić. Nigdy wcześniej nie widziałam wilka i byłam zaskoczona, że jest taki mały. Wisiał z nosem skierowanym ku ziemi, z oczami zamkniętymi jakby ze wstydu. Mężczyźni pokpiwali z zewłoka, a dzieciaki chichotały, podpuszczając się nawzajem, które z nich się odważy wsadzić mu rękę do pyska. Stawały obok niego dla hecy.

Scott zwrócił na mnie swoje malutkie, niebieskie oczka, trudno powiedzieć, czy dotknięty do żywego tym, że wzięłam stronę obcokrajowca, czy też zwyczajnie oburzony.

-                     I proszę sobie przypomnieć, co go spotkało. - Doktor Wade, mężczyzna, który przyniósł łup, utonął następnej wiosny. Scott wyraźnie dawał do zrozumienia, że ten fakt dobitnie potwierdza, iż doktor Wade nie był ekspertem w tych sprawach.

-                     No, cóż... - Jammet wzruszył ramionami i mrugnął do mnie. Ależ bezczelność!

Sama nie wiem, jak to się stało - chyba Scott pierwszy o tym napomknął - że zaczęliśmy dyskutować o tamtych biedaczkach; zawsze tak się kończyły wszelkie rozmowy o wilkach. Chociaż na świecie jest dużo nieszczęśliwych niewiast (sama znam ich wiele), w naszych stronach mianem biedaczek określano zawsze tylko dwie dziewczyny: siostry Seton, które wiele lat temu zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach. Przez kilka minut trwała przyjemna i jałowa wymiana zdań, niespodziewanie przerwana dźwiękiem dzwonka, kiedy do sklepu weszła pani Knox. Udaliśmy pochłoniętych guzikami leżącymi na ladzie. Laurent Jammet wziął swojego dolara, ukłonił się mnie i pani Knox, po czym wyszedł. Dzwonek, zawieszony na metalowej sprężynie, brzęczał jeszcze długo po jego wyjściu.

Nie było w tym wszystkim nic szczególnego. Wtedy widziałam go po raz ostatni.

Laurent Jammet był naszym najbliższym sąsiadem. Ale mimo to jego życie stanowiło dla nas zagadkę. Intrygowało mnie, jak poluje na wilki ze swoją chorą nogą, aż ktoś mi powiedział, że używa jako przynęty jeleniego mięsa nafaszerowanego strychniną. Cała sztuka polega na tym, w jaki sposób podążać śladem zwierzęcia, nim padnie. Chociaż według mnie nie można czegoś takiego nazwać polowaniem. Wiem, że wilki nauczyły się trzymać poza zasięgiem kul z winchestera, więc nie mogą być zupełnie głupie. Widocznie jednak nie są na tyle mądre, by nauczyć się nie ufać darmowemu poczęstunkowi. Poza tym cóż jest godnego podziwu w podążaniu za stworzeniem skazanym na zagładę? Ale nie tylko z tego względu Jammet był człowiekiem nietuzinkowym: ciekawość budziły jego długie wyprawy w dalekie strony; odwiedziny śniadych, małomównych nieznajomych; i przypadki zdumiewającej rozrzutności, co kłóciło się z wyglądem jego nędznej chałupy. Wiedzieliśmy, że Jammet przybył z Queebecu. Wiedzieliśmy, że jest katolikiem, chociaż nie chodził często do kościoła ani do spowiedzi (co prawda mógł to robić podczas swoich długich nieobecności). Wobec wszystkich uprzejmy i zawsze pogodny, nie miał bliskich przyjaciół i zachowywał pewien dystans. Był również - nie boję się tego powiedzieć - przystojny ze swymi niemal czarnymi włosami i oczami, a rysy jego twarzy sprawiały wrażenie, jakby dopiero co przestał się uśmiechać albo za chwilę miał się uśmiechnąć. Wszystkie kobiety traktował jednakowo szarmancko, ale jakoś nie wzbudzał zazdrości ani u nich, ani u ich mężów. Nie był żonaty i nie zdradzał skłonności do zmiany tego stanu rzeczy. Przekonałam się jednak, że niektórzy mężczyźni są szczęśliwsi, kiedy żyją samotnie, szczególnie gdy są bałaganiarzami i nie prowadzą uregulowanego trybu życia.

Zdarzają się ludzie, budzący swego rodzaju niewinną zazdrość. Zaliczał się do nich Jammet, bo był leniwy i beztroski, pozornie szedł przez życie, nie zaharowując się. Uważałam go za szczęściarza, ponieważ zdawał się nie przejmować tym, od czego nam wszystkim przybywa siwych włosów. Nie był siwy, ale wiele przeżył, chociaż na ogół rzadko opowiadał o swojej przeszłości. Zapewne wyobrażał sobie również, że ma przed sobą przyszłość, ale się mylił. Liczył sobie może ze czterdzieści lat. I nigdy nie będzie ich miał więcej.

Jest czwartkowy ranek w połowie listopada, jakieś dwa tygodnie po tamtym spotkaniu w sklepie. Wychodzę z domu w okropnym nastroju, idę, starannie szykując przemowę. Najprawdopodobniej powtarzam ją sobie na głos - to jedno z wielu dziwnych przyzwyczajeń, których łatwo nabierają osoby żyjące na odludziu. Droga - właściwie szereg zagłębień pozostawionych przez kopyta zwierząt i koła wozów - biegnie wzdłuż rzeki, w tym miejscu tworzącej kilka niskich wodospadów. Kępy mchów pod brzozami błyszczą szmaragdowo w promieniach słońca. Opadłe liście, ścięte nocnym przymrozkiem, chrzęszczą pod moimi nogami, szepcząc o nadchodzącej zimie. Niebo jest tak błękitne, że aż bolą oczy. Idę szybko, nie kryjąc gniewu, z wysoko podniesioną głową. Prawdopodobnie sprawiam przez to wrażenie radosnej.

Chata Jammeta stoi w pewnej odległości od rzeki, pośród bujnych chwastów zastępujących ogród. Upływ czasu sprawił, że ściany z nieokorowanych bali wyblakły, przybierając szary kolor, więc chata bardziej przypomina żywe stworzenie niż budowlę”. Pochodzi z minionej epoki: rolę drzwi pełni koźla skóra rozciągnięta na drewnianej ramie, w oknach zamiast szyb jest natłuszczony pergamin. Zimą musi być w niej okropnie zimno. Kobiety z Dove River nieczęsto się tu pojawiają, sama nie zaglądałam tu od miesięcy, ale przeszukałam już wszystkie inne miejsca.

Z komina nie unosi się dym świadczący o tym, że ktoś jest w środku, ale drzwi są uchylone; na koźlej skórze widać plamy pozostawione przez uwalane ziemią ręce. Wołam, a potem pukam w ścianę. Nikt mi nie odpowiada, więc zaglądam do środka i kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do półmroku, widzę Jammeta. Jest w domu i jak zwykle o tej porze dnia śpi na swoim łóżku. Zamierzam odejść, uznawszy, że nie ma sensu go budzić, ale powodowana złością zostaję. Ostatecznie nie po to szlam taki kawał drogi, by wrócić z niczym.

- Panie Jammet? - Mam wrażenie, że mój głos jest irytująco radosny. - Panie Jammet, przepraszam, że pana niepokoję, ale muszę zapytać...

Laurent Jammet śpi w najlepsze. Wokół szyi ma czerwony fular, który zawiązuje na polowanie, żeby inni myśliwi nie wzięli go za niedźwiedzia i go nie zastrzelili. Jedna noga w brudnej skarpetce wystaje poza łóżko. Czerwony fular leży na stole... Chwytam się framugi drzwi. Jeszcze przed chwilą wszystko wyglądało normalnie, nagle zaszła radykalna zmiana: muchy krążą, szykując się do uczty; Jammet nie ma na szyi czerwonego fularu, nie może mieć, bo fular leży na stole, a to oznacza...

- O, nie - mówię i aż się wzdragam na dźwięk własnego głosu w panującej w chacie ciszy. - Nie.

Trzymam się drzwi, żeby nie uciec, chociaż w chwilę później uświadamiam sobie, że nie jestem zdolna do najmniejszego ruchu, nawet gdyby miało od tego zależeć moje życie.

Czerwona smuga wokół jego szyi to krew, która wypłynęła z rany i wsiąkła w materac. Oddycham głośno, jakbym biegła. W tej chwili najważniejszą rzeczą na świecie jest framuga drzwi. Gdyby nie ona, nie wiem, co bym zrobiła.

Fular nie spełnił swojej roli. Nie uchronił Jammeta przed śmiercią.

Wcale nie twierdzę, że jestem wyjątkowo odważna; prawdę mówiąc, już dawno temu przestałam wierzyć w jakiekolwiek swoje wyjątkowe zalety. Jestem jednak zdumiona, że rozglądam się po chacie z takim opanowaniem. Pierwsza myśl, jaka mi przychodzi do głowy, to że Jammet sam odebrał sobie życie. Ale niczego nie trzyma w dłoniach, a koło posłania nie widać żadnej broni. Jedna ręka zwisa mu z łóżka. Nawet mi nie przyszło do głowy, żeby się bać. Nie mam cienia wątpliwości, że ten, co to zrobił, nie ukrywa się w pobliżu - w chacie nie ma żywej duszy. Nawet człowiek na łóżku jest bez życia. To tylko cielesna powłoka mężczyzny, znanego z pogody ducha, bałaganiarstwa, wprawy w strzelaniu, rozrzutności i pewnej rezerwy.

Jest jeszcze coś, czego nie mogę nie dostrzec, bo jego twarz jest lekko odwrócona tyłem. Nie chcę tego dopuścić do świadomości, ale na próżno. To potwierdzenie faktu, z którym już niechętnie się pogodziłam - śmierć Laurenta Jammeta bynajmniej nie stanowi kolejnej z wielu historii, na zawsze pozostających zagadkami. To nie wypadek ani samobójstwo. Został oskalpowany.

W końcu, chociaż prawdopodobnie minęło zaledwie kilka sekund, wychodzę i zamykam za sobą drzwi. Od razu czuję się lepiej. Chociaż do wieczora i jeszcze przez kilka następnych dni boli mnie prawa ręka, bo tak kurczowo uczepiłam się drewnianej framugi drzwi, jakbym próbowała ją zagniatać niczym ciasto.

Mieszkamy w Dove River, na północnym brzegu zatoki Georgian. Razem z mężem wyemigrowaliśmy z gór Szkocji kilkanaście lat temu, jak tylu innych. W ciągu zaledwie kilku lat półtora miliona ludzi przybyło do Ameryki Północnej, ale chociaż to taka pokaźna liczba, chociaż tak się tłoczyliśmy w ładowniach statków, iż trudno było sobie wyobrazić, że w Nowym Świecie będzie dość miejsca dla wszystkich przybyszów, rozlaliśmy się z nabrzeży Halifaksu i Montrealu jak dopływy rzeki i rozjechaliśmy się w różne strony. Pustkowia nas wchłonęły, wciąż spragnione nowych ludzi. Karczowaliśmy lasy, a swoim siedzibom nadawaliśmy nazwy od ptaków i innych zwierząt z tych stron albo obdarzaliśmy je nazwami rodzinnych miejscowości przez sentyment do ojczyzny, chociaż ona potraktowała nas po macoszemu. To tylko dowód, że z niczym nie potrafimy się rozstać. Wszystko zabieramy ze sobą, czy tego chcemy, czy nie.

Kilkanaście lat temu rozciągała się tu puszcza. Na północ od nas znajdują się złe ziemie, podmokłe lub kamieniste, gdzie nie chcą rosnąć nawet wierzby i sosny. Ale nad rzeką gleby są urodzajne, okoliczne lasy mają kolor ciemnozielony, prawie czarny, przesycona ostrym zapachem cisza zdaje się głęboka i nieskończona jak niebo w górze. Na ten widok wybuchnęłam płaczem. Kiedy kariolka, która nas tu przywiozła, odjechała z turkotem, nie mogłam odpędzić od siebie myśli, że bez względu na to, jak głośno będę krzyczeć, odpowie mi jedynie wiatr. Jeśli jednak chcieliśmy znaleźć ciszę i spokój, to nam się to udało. Mój mąż spokojnie czekał, aż przejdzie mi atak histerii, a potem oświadczył z poważną miną:

- Nie ma tu nic większego od Boga.

Całkiem prawdopodobne. Jeśli ktoś wierzy w takie rzeczy.

Z czasem przywykłam do ciszy i tak przejrzystego powietrza, że wszystko zdawało się tu mieć ostrzejsze kontury i wyrazistsze barwy niż w rodzinnych stronach. Nawet to polubiłam. I nadałam temu miejscu nazwę, ponieważ nikt nie słyszał, by już się jakoś nazywało. Dove River.

Ja też jestem sentymentalna.

Po nas przybyli kolejni. Potem John Scott wybudował w pobliżu ujścia rzeki młyn zbożowy. Ponieważ wydał na niego kawał grosza i ponieważ rozciągał się stamtąd taki ładny widok na zatokę, postanowił w nim zamieszkać. I tak zaczęła się moda na osiedlanie się nad wodą, niezrozumiała dla tych z nas, którzy zamieszkali w górze rzeki, by uciec przed szalejącymi sztormami, kiedy zatoka zdaje się przemieniać w groźny ocean, pragnący wydrzeć z powrotem ziemię, tak bezczelnie przez nas zasiedloną. Ale Caulfield (kolejny przykład sentymentalizmu; Scott pochodzi z Dumfriesshire), w przeciwieństwie do Dove River, szybko się rozrosło z uwagi na obfitość płaskich terenów i stosunkowo rzadszy las oraz dlatego, że Scott otworzył sklep, który czynił życie na tym odludziu znacznie łatwiejszym. Teraz mieszka tam ponad sto osób - osobliwa mieszanina Szkotów i Jankesów. No i Laurent Jammet, chociaż on to już nie. Prawdopodobnie nigdy by tutaj nie osiadł, gdyby nie wziął kawałka ziemi, którego nikt nie chciał.

Cztery lata temu kupił gospodarstwo w sąsiedztwie naszego. Przez jakiś czas ziemia leżała odłogiem. Jej poprzedni właściciel, doktor Wade, Szkot, przybył do Dove River w poszukiwaniu taniej ziemi z dala od tych, którzy wiecznie go osądzali - miał w Toronto zamożną siostrę i szwagra. Ludzie mówili na niego „doktor”, chociaż jak się okazało, wcale nie był lekarzem, tylko kulturalnym dżentelmenem, który nie znalazł w Nowym Świecie miejsca, gdzie doceniono by jego rozliczne, lecz nieokreślone talenty. Niestety, Dove River nie stanowiło pod tym względem wyjątku, jakiego szukał. Jak przekonało się wielu ludzi, uprawa roli to wolny, ale niezawodny sposób na utratę majątku, zdrowia i ducha. Praca była zbyt ciężka jak na człowieka w jego wieku, poza tym nie miał do niej serca. Plony okazały się kiepskie, świnie uciekły do lasu, dach chaty spłonął. Pewnego razu doktor Wade poślizgnął się na skale, tworzącej naturalne molo przed jego chatą, i jakiś czas później znaleziono jego zwłoki w miejscu, gdzie woda tworzyła głęboki wir poniżej urwiska Koński Łeb (nazwanego tak, z niebanalnym kanadyjskim brakiem wyobraźni, ze względu na podobieństwo do końskiego łba). Zdaniem niektórych było to szczęśliwe wybawienie od wszystkich jego ziemskich trosk. Inni uważali to za tragedię - mały, lokalny dramat, jakich wiele się tu rozgrywa. Ja widziałam to inaczej. Wade pił, jak większość mężczyzn. Pewnego wieczoru, gdy zabrakło mu pieniędzy, a whisky się skończyła, kiedy nie miał już nic do roboty na tym świecie, udał się nad rzekę i spoglądał na wartko płynącą zimną, czarną wodę. Wyobrażam sobie, że spojrzał na niebo, po raz ostatni posłuchał drwiącego, obojętnego głosu lasu, poczuł zew wezbranej wody i zdał się na jej nieskończoną łaskę.

Później zaczęto szeptać w okolicy, że ta ziemia przynosi pecha. Była jednak tania, Jammet zaś nie należał do przejmujących się plotkami, chociaż może powinien. Dawniej był traperem, zatrudnionym przez Kompanię, ale wpadł pod czółno, kiedy przeciągał je przez jakieś bystrza. W wyniku wypadku okulał i Kompania wypłaciła mu odszkodowanie. Sprawiał wrażenie zadowolonego z tego, co mu się przytrafiło, bo dzięki temu dostał dość pieniędzy, by kupić na własność kawałek ziemi. Lubił opowiadać, jaki jest leniwy, i rzeczywiście nie wykonywał prac polowych, których większość gospodarzy nie mogła uniknąć. Sprzedał większą część ziemi Wade'a i żył z drobnego handlu oraz nagród za wilki. Każdej wiosny z północnego zachodu przybywali w czółnach, wypełnionych towarem, ciemnoskórzy mężczyźni. Uważali, że świetnie prowadzi się z nim interesy.

Pół godziny później pukam do drzwi największego domu w Caulfield. Prostuję palce prawej dłoni, czekając na reakcję, bo zesztywniały mi i przypominają szpony.

Pan Knox ma niezdrową, szarą cerę, która przywodzi na myśl sole na niestrawność; jest wysoki i chudy, ma ostre rysy twarzy i sprawia wrażenie, jakby zamierzał raz na zawsze rozprawić się z niegodziwcami - bardzo przydatna cecha u sędziego pokoju. Nagle czuję się tak pusta w środku, jakbym od tygodnia nic nie jadła.

- Ach, pani Ross... Cóż za niespodziewana wizyta...

Prawdę powiedziawszy, wygląda przede wszystkim na wielce zaniepokojonego moim widokiem. Może na wszystkich tak patrzy, ale odnoszę wrażenie, że wie o mnie więcej, niżbym sobie tego życzyła, i dlatego nie widzi we mnie odpowiedniego towarzystwa dla swoich córek.

- Panie Knox... Obawiam się, że nie przynoszę dobrej wieści.

Wydarzył się... okropny wypadek.

Wyczuwając wielką sensację, po chwili pojawia się pani Knox; mówię im, co widziałam w chacie nad rzeką. Pani Knox zaciska palce na złotym krzyżyku, który ma na szyi. Jej mąż przyjmuje wiadomość ze spokojem, ale w pewnej chwili się odwraca, a kiedy znów na mnie patrzy, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zrobił to, by przybrać odpowiedni wyraz twarzy - poważny, surowy, oficjalny i tak dalej. Pani Knox siedzi obok mnie i gładzi moją dłoń, a ja staram się z całych sił, żeby nie wyrwać ręki.

- I pomyśleć, że ostatni raz widziałam go wtedy w sklepie. Wyglądał tak...

Kiwam potakująco głową, przypomniawszy sobie, jak nagle na jej widok wszyscy umilkliśmy, jakbyśmy coś zbroili. Powtórzywszy kilkakrotnie, jak bardzo mi współczuje, i udzieliwszy mi rady na skołatane nerwy, wychodzi pospiesznie, by w odpowiedni sposób (czyli bardziej szczegółowo, niż zrobiłaby to w obecności męża) poinformować o wszystkim dwie córki. Knox wysyła umyślnego do Fort Edgar, by Kompania przysłała tu swoich ludzi. Zostawia mnie, żebym mogła podziwiać widok, a po powrocie oznajmia, że wezwał Johna Scotta (który poza tym, że jest właścicielem sklepu i młyna zbożowego, ma również kilka magazynów i sporo ziemi), by razem z nim udał się do chaty i zabezpieczył ją przed „nieproszonymi gośćmi” do czasu przybycia przedstawicieli Kompanii. Właśnie takich słów użył i wyczuwam w nich pewną przyganę. Nie, żeby miał do mnie pretensje o to, że znalazłam zwłoki, ale na pewno żałuje, że żona zwykłego farmera skalała miejsce zbrodni, nim on zdołał popisać się swoimi ponadprzeciętnymi umiejętnościami. Ale wyczuwam w nim jeszcze coś poza dezaprobatą - podniecenie. Dostrzega szansę zabłyśnięcia w dramacie znacznie bardziej porywającym niż większość wydarzeń rozgrywających się na tym odludziu - przeprowadzi śledztwo. Podejrzewam, że zabiera ze sobą Scotta, by wyglądało to bardziej oficjalnie i by mieć świadka swego geniuszu. Poza tym Scott z uwagi na swój wiek i majątek doda splendoru jego osobie. Nie chodzi mu na pewno o jego inteligencję - Scott jest żywym dowodem na to, że ludzie bogaci niekoniecznie są lepsi albo mądrzejsi od nas.

Jedziemy w górę rzeki dwukółką Knoxa. Jammet mieszkał niedaleko od nas, więc muszą mnie zabrać, a ponieważ najpierw dotarliśmy do chaty Francuza, proponuję, że pójdę z nimi. Knox marszczy brwi z ojcowską troską.

- Musi być pani wyczerpana po dokonaniu takiego wstrząsającego odkrycia. Nalegam, by udała się pani do domu i odpoczęła.

- I bez pani zobaczymy to, co pani widziała - dodaje Scott. I więcej, daje do zrozumienia.

Odwracam się od Scotta - z niektórymi ludźmi nie ma sensu się sprzeczać - i spoglądam na surowy profil pana Knoxa. Uświadamiam sobie, że sędzia czuje się dotknięty tym, że moja kobieca natura dopuszcza myśl o ponownym obejrzeniu takich okropieństw. Czuję jednak, jak narasta we mnie niezgoda na jego arbitralne założenie, że on i tylko on wyciągnie właściwe wnioski. A może zwyczajnie nie lubię, jak mi się mówi, co mam robić. Oświadczam, że mogę im powiedzieć, czy coś się zmieniło, odkąd ostatni raz tu byłam, i muszą mi przyznać rację. W przeciwnym razie chyba musieliby mnie zaciągnąć siłą do mojego domu i zamknąć mnie w nim na klucz.

Jesienna aura jest łagodna, ale kiedy Knox otwiera drzwi, czuć słaby zapach rozkładających się zwłok. Nie poczułam go poprzednio. Sędzia wchodzi do środka, oddychając przez usta, i przykłada palce do ręki Jammeta. Widzę, jak się waha, gdzie go dotknąć. Oświadcza, że trup jest już zimny. Mężczyźni mówią przyciszonymi głosami, niemal szeptem. Rozumiem ich - głośna rozmowa świadczyłaby o braku szacunku w obliczu śmierci. Scott wyciąga kajet i zapisuje w nim słowa Knoxa, opisującego ułożenie zwłok, temperaturę pieca, rozmieszczenie przedmiotów w izbie. Potem przez pewien czas Knox stoi bezczynnie, chociaż udaje, że całkowicie panuje nad sytuacją. Z zainteresowaniem się temu przyglądam. Na zakurzonej podłodze widać ślady butów, ale nigdzie nie ma żadnego przedmiotu, który by tu nie pasował, nie mówiąc już o broni. Jedyną wskazówką co do sprawcy zbrodni jest ta okropna rana na głowie Jammeta. To z pewnością jakiś wyjęty spod prawa Indianin, oświadcza Knox. Scott się z nim zgadza: żaden biały nie jest zdolny do takiego barbarzyńskiego czynu. Przypominam sobie spuchniętą, sinofioletową twarz jego żony zeszłej zimy. Kobieta utrzymywała, że się poślizgnęła na oblodzonej drodze, chociaż wszyscy znali prawdę.

Mężczyźni udają się na górę, do drugiej izby. Zgaduję, gdzie są, na podstawie skrzypienia desek pod ich nogami i pyłu, który wylatuje szparami i jest widoczny pod światło. Opada na ciało Jammeta, pokrywa jego policzek niczym płatki śniegu. Drobinki spadają również na jego otwarte oczy. Nie mogę oderwać od tego wzroku. Mam ochotę podejść i zetrzeć je, ostro zwrócić uwagę mężczyznom, że zacierają ślady, ale nic nie robię. Nie mogę się zdobyć na to by dotknąć zmarłego.

-                     Od wielu dni nikt nie wchodził na górę, warstwa kurzu była nienaruszona - oświadcza Knox, kiedy zeszli na dół i strzepują kurz ze spodni chusteczkami do nosa. Sędzia przyniósł z góry czyste prześcieradło. Rozkłada je, wzbijając w powietrze więcej kurzu, którego drobinki wirują w izbie niczym rój pszczół. Okrywa zwłoki na łóżku.

-                     Dzięki temu nie zlecą się muchy - mówi, zadowolony z siebie, chociaż każdy głupi wie, że to nieprawda.

Uznawszy, że nie możemy - a raczej oni nie mogą - zrobić nic więcej, wychodzimy. Knox zabezpiecza drzwi kawałkiem drutu i odrobiną laku. Przyznaję, acz niechętnie, że robi to na mnie wrażenie.

 

Wraz z nastaniem chłodów Andrew Knox boleśnie uświadamia sobie swój wiek. Już od kilku lat każdej jesieni zaczynają go boleć stawy i dokuczają mu przez całą zimę, bez względu na to, iloma warstwami flaneli i wełny je owinie. Musi chodzić ostrożnie, by wytrzymać rozdzierający ból kości biodrowych. Każdej kolejnej jesieni ból pojawia się odrobinę wcześniej.

Ale dziś ogarnęło go dziwne znużenie. Tłumaczy sobie, że to zrozumiałe - zabójstwo wstrząsa każdym. Lecz to coś więcej. W dziejach obu osad nigdy jeszcze nikogo nie zamordowano. Przyjechaliśmy tutaj, by uciec od tego wszystkiego, myśli; mieliśmy to zostawić za sobą, wyprowadzając się z miasta. A tu coś takiego... Brutalne, ohydne zabójstwo, jak te z południa Stanów. Naturalnie w ciągu kilku ostatnich lat parę osób zmarło ze starości, w wyniku chorób czy nieszczęśliwych wypadków, nie wspominając tych dwóch biedaczek... Ale nikomu nie poderżnięto gardła, kiedy zupełnie bezbronny leżał w łóżku. Nie daje mu spokoju to, że ofiara była bez butów, w samych skarpetkach.

Po obiedzie czyta notatki Scotta, starając się nie stracić cierpliwości: „Piec ma metr wysokości i pół metra głębokości, jest lekko ciepły w dotyku”. Przypuszcza, że może się to przydać. Zakładając, że w chwili śmierci ofiary w palenisku buzował ogień, trzeba trzydziestu sześciu godzin, by zgasł. A więc do zbrodni mogło dojść poprzedniego dnia. Chyba że ogień już zaczął zagasać, kiedy Jammeta spotkał tragiczny koniec. W takim razie zbrodni dokonano by w nocy. Niewykluczone jednak, że stało się to poprzedniej nocy. Podczas dzisiejszych oględzin domu niewiele ustalili. Nie znaleźli śladów walki, krew była tylko na łóżku, na którym widocznie leżał w chwili, kiedy go zaatakowano. Zastanawiali się na głos, czy ktoś czegoś szukał w izbie, ale panował w niej taki bałagan - jak zwykle, według słów pani Ross - że nie dało się ustalić tego bez cienia wątpliwości. Scott głośno się upierał, że musiał to zrobić tubylec: żaden biały nie byłby zdolny do takiego barbarzyńskiego czynu. Knox nie jest tego taki pewny. Kilka lat temu wezwano Knoxa na farmę nieopodal Coppermine po szczególnie pożałowania godnym incydencie. W niektórych okolicach popularny jest zwyczaj upokarzania pana młodego w noc poślubną. Nosi nazwę „charivari” i służy do łagodnego okazania dezaprobaty, kiedy leciwy mężczyzna bierze za żonę znacznie młodszą od siebie kobietę. Tym razem posuniętego w latach pana młodego wytarzano w smole i pierzu, a następnie powieszono za nogi na drzewie przed jego własnym domem. Okoliczna młodzież maszerowała w maskach, waląc w garnki i dmąc w gwizdki.

Psikus. Młodzieńczy wygłup.

Ale nie wiedzieć czemu mężczyzna zmarł. Knox wiedział o przynajmniej jednym młodzieńcu, który ponad wszelką wątpliwość był zamieszany w tę sprawę, ale nikt nie chciał nic powiedzieć, chociaż wszyscy bardzo żałowali tego, co się stało. Czyżby żartownisie przesadzili? Scott nie widział wytarzanej w smole i pierzu twarzy mężczyzny; drutów, które poprzecinały skórę na spuchniętych w kostkach nogach. Andrew Knox nie potrafi wykluczyć z kręgu podejrzanych całej rasy ludzi rzekomo niezdolnych do okrucieństwa.

Dotarły do niego jakieś odgłosy zza okna. Za murami jego domu mogą szaleć złe moce. Może ktoś był na tyle przebiegły, że oskalpował swoją ofiarę, by rzucić podejrzenia na ludzi o innym kolorze skóry. Błagam, Panie Boże, niech to nie będzie nikt z Caulfield. Zresztą któż miałby pragnąć śmierci Jammeta? Z całą pewnością nie chodziło o przywłaszczenie sobie nędznego dobytku ofiary. Czyżby Francuz ukrywał jakieś skarby? Czyżby miał wrogów wśród tych, z którymi handlował? Może chodziło o jakiś nieuregulowany dług?

Wzdycha, niezadowolony z siebie. Był taki pewien, że po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin