Sheckley Robert-Pielgrzymka na Ziemię.pdf

(1967 KB) Pobierz
Sheckley Robert-Pielgrzymka na Ziemie
Robert Sheckley
Pielgrzymka na Ziemię
Wybór Lech Jęczmyk
512854003.002.png
The Minimum Man
Z WIADOWCA MINIMUM
Każdy ma swoją pieśń. Piękna dziewczyna jest jak melodia, a dzielny kosmonauta
kroczy przez życie w grzmocie puzonów. Mędrcy zasiadający w Radzie Międzyplanetarnej
przywodzą na myśl doskonale zestrojony zespół instrumentów dętych; są geniusze, których
życie przypomina zawiły kontrapunkt, i inni, których szare bytowanie jest tylko kwileniem
oboju na tle nieubłaganie odmierzającego rytm wielkiego bębna.
Takie myśli snuły się po głowie Antona Perceverala, kiedy wpatrywał się w błękitnawe
żyły na przegubie lewej ręki. W prawej trzymał żyletkę.
Bo jeśli każdy ma swoją pieśń, to jego życie można było porównać do marnie
skomponowanej i jeszcze gorzej wykonywanej symfonii pomyłek.
Jego przyjście na świat i lata szkolne upłynęły pod znakiem nadziei. Młody Perceveral
wyróżnił się w nauce i awansował do małej eksperymentalnej klasy, złożonej tylko z pięciuset
uczniów, gdzie stosowano bardziej zindywidualizowane metody nauczania.
Wkrótce jednak okazało się, że miał widocznie wrodzonego pecha. Prześladowały go
całe serie drobnych wypadków. Przedmioty wykazywały dziwną skłonność łamania się w
jego rękach, czasami też łamały się jego palce w zetknięciu z przedmiotami. Co gorsza lgnęły
do niego wszystkie możliwe i niemożliwe choroby wieku dziecięcego, włącznie z odrą,
świnką algierską, wysypką, wietrzną ospą, zieloną i pomarańczową febrą.
Wszystko to nie wpływało na przyrodzone zdolności Perceverala, ale w zatłoczonym,
żyjącym pod znakiem konkurencji świecie same zdolności nie wystarczają — potrzebny jest
jeszcze łut szczęścia, którego zabrakło Perceveralowi. Przeniesiono go do zwykłej klasy,
gdzie było dziesięć tysięcy uczniów, gdzie zarówno jego kłopoty, jak i możliwość zarażenia
się nową chorobą wzrosły.
Był wysokim, chudym okularnikiem, dobrym i pracowitym. Lekarze określili go jako
typ niezwykle skłonny do ulegania wypadkom, nie potrafili jednak znaleźć przyczyny tego
zjawiska. Ale niezależnie od przyczyn fakt pozostawał faktem. Perceveral był jednym z tych
nieszczęśników, dla których życie najeżone jest trudnościami nie do przebycia.
Większość ludzi przemyka się poprzez dżunglę ludzkiej egzystencji z lekkością pantery.
Ale dla Perceverala dżungla roiła się od wilczych dołów, sideł i pułapek, głębokich przepaści
i nieprzebytych rzek, trujących grzybów i niebezpiecznych zwierząt. Dla niego wszystkie
drogi prowadziły do klęski.
Młody Perceveral przebrnął przez studia pomimo swego niezwykłego talentu do
łamania nóg na schodach, skręcania kostek na krawężnikach, miażdżenia łokci w drzwiach
obrotowych, rozbijania nosa o szklane drzwi i tysięcy innych śmiesznych, smutnych i
bolesnych wypadków spadających na urodzonych pechowców. Mężnie opierając się
hipochondrii próbował wciąż od nowa.
Po uzyskaniu dyplomu wziął się w garść. Z rozmachem wkroczył na wyspę Manhattan
wykuwać swój los. Nie szczędził wysiłków, aby pokonać pecha, by zachować radość życia i
optymizm mimo wszystkie trudności.
Ale pech okazał się godnym przeciwnikiem. Perceveral tracił kolejne posady, jego ślad
znaczyły zepsute dyktafony i podarte kontrakty, zapomniane dokumenty i zagubione dane;
narastające crescendo żeber trzaskających w metro, kostek zwichniętych w rynsztokach i
tłuczonych okularów, korowód chorób, włącznie z zapaleniem wątroby typu J, marsjańską
febrą, wenusjańską febrą, nieśpiączką i febrą łachotliwą.
512854003.003.png
Perceveral wciąż jeszcze opierał się hipochondrii. Marzył o kosmosie, o twardych
pionierach zaludniających Marsa, o nowych osadach na odległych planetach, o szerokich
przestrzeniach, gdzie z dala od febrycznych plastykowych ziemskich dżungli człowiek może
odnaleźć samego siebie. Złożył podanie o pracę do Zarządu Zwiadu Kosmicznego i
Osadnictwa i został załatwiony odmownie. W ten sposób pożegnał się z marzeniami młodości
— od tej pory imał się kolejno różnych zajęć. Poddawane go analizie, sugestii hipnotycznej,
sugestii posthipnotycznej i antysugestii — na próżno.
Wszystko ma swoje granice i każda symfonia ma swój finał. Perceveral stracił wszelką
nadzieję w wieku lat trzydziestu czterech, kiedy po trzech dniach wyrzucono go z pracy,
której szukał przez dwa miesiące. Pomyślał, że jest to ostatni fałszywy akord utworu, którego
w ogóle nie powinno się było rozpoczynać.
W ponurym nastroju przyjął mizerną zapłatę wraz z ostatnim współczującym uściskiem
dłoni od ostatniego pracodawcy i zjechał windą na dół. Niejasne myśli o samobójstwie kłębiły
się już w jego głowie, przybierając kolejno postaci ciężarówek, kurków od gazu, drapaczy
chmur i mostów.
Winda dotarła wreszcie do wielkiego marmurowego korytarza, gdzie policjanci z
oddziału specjalnego kierowali tłumem oczekującym na wyjście na ulicę. Perceveral stanął w
kolejce, bezmyślnie patrząc na licznik zagęszczenia tłumu, którego strzałka dochodziła
prawie do czerwonej linii paniki. Po wyjściu na ulicę dołączył do zwartej grupy idącej w
stronę jego osiedla.
Samobójcze myśli nie opuszczały go ani na chwilę, przybierając coraz konkretniejsze
formy. Przez całą drogę do domu rozważał kolejne możliwe sposoby. Przy swoim bloku
odłączył się od grupy i skręcił w bramę.
Przedzierając się przez tłum dzieci w korytarzach dotarł wreszcie do swojego pokoju.
Wszedł, zamknął drzwi na klucz i wyjął żyletkę z maszynki do golenia. Potem położył się w
ubraniu na łóżku i oparłszy stopy o przeciwległą ścianę przypatrywał się błękitnawym żyłom
na przegubie ręki.
Czy potrafi to zrobić? Czy potrafi to zrobić szybko i zręcznie — bezbłędnie i bez żalu?
Czy też spartoli i tę robotę, pozwalając, by go wyjącego zaciągnęli do szpitala, gdzie będzie
wystawiony na pośmiewisko i plotki personelu?
Kiedy tak rozmyślał, pod jego drzwi wsunięto żółtą kopertę. Był to telegram,
przybywający dokładnie w decydującym momencie. Ten dramatyczny efekt wydał się
Perceveralowi nieco podejrzany. Mimo to odłożył żyletkę i podniósł kopertę.
Nadawcą był Zarząd Zwiadu Kosmicznego i Osadnictwa, potężna organizacja, której
podlegał każdy ruch człowieka Poza granicami Ziemi. Drżącymi rękami otworzył kopertę i
przeczytał, co następuje:
Mr Anton Perceveral
Budynek zastępczy 1993
Okręg 43825, Manhattan 212, N.Y.
Szanowny Panie:
Trzy lata temu ubiegał się Pan u nas o pracę w kosmosie. Z przykrością byliśmy
wówczas zmuszeni odrzucić pańskie podanie. Pozostał pan jednak w naszej kartotece, która
jest systematycznie uzupełniana. Z przyjemnością komunikujemy, że jesteśmy gotowi
zatrudnić Pana od zaraz na stanowisku, które odpowiada Pańskim zdolnościom i
512854003.004.png
kwalifikacjom. Uposażenie wynosi dwadzieścia tysięcy dolarów rocznie plus wszystkie
przywileje pracownika służy państwowej i nieograniczone możliwości awansu. Mamy
nadzieję, że przyjmie Pan naszą propozycję. Prosimy o osobiste skontaktowanie się dla
omówienia szczegółów.
Z poważaniem
William Haskell
Zastępca dyrektora d/s personalnych.
Perceveral złożył starannie telegram i wsunął go z powrotem do koperty. Początkowa
radość ustąpiła miejsca złym przeczuciom.
Jakież to zdolności i kwalifikacje predestynują go doobjęcia posady za dwadzieścia
tysięcy rocznie plus dodatki? Może pomylono go z jakimś innym Antonem Perceveralem?
To raczej nieprawdopodobne. Zarząd nie robi takich omyłek. A jeśli znają jego
nieszczęsną przeszłość, to czego mogą od niego chcieć? Czy jest choć jedna rzecz, której
każdy mężczyzna, kobieta czy nawet dziecko nie potrafi zrobić od niego lepiej?
Perceveral włożył telegram do kieszeni, a żyletkę do pudełka z przyborami do golenia.
Samobójstwo wydało mu się teraz nieco przedwczesne. Najpierw warto się dowiedzieć, czego
chce od niego Haskell.
W siedzibie Zarządu Zwiadu Kosmicznego i Osadnictwa wpuszczono go natychmiast
do prywatnego biura Williama Haskella. Zastępca dyrektora, wysoki mężczyzna o grubych
rysach, przywitał go z podejrzaną wylewnością.
— Proszę bardzo, niech pan siada, panie Perceveral — powiedział Haskell. —
Papieroska? Może coś do picia? Bardzo się cieszę, że pan przyszedł.
— Czy jest pan pewien, że to właśnie o mnie chodzi? — spytał Perceveral.
Haskell zajrzał do teczki leżącej przed nim na biurku.
— Zaraz sprawdzimy. Anton Perceveral, lat trzydzieści cztery, rodzice: Gregory James
Perceveral i Anita Swaans–Perceveral, urodzony w Laketown, stan New Jersey. Zgadza się?
— Tak — powiedział Perceveral. — I ma pan pracę dla mnie?
— Tak.
— Za dwadzieścia tysięcy rocznie plus dodatki?
— Zgadza się.
— ” Czy może mi pan powiedzieć, co to za praca?
— Od tego tutaj jestem — powiedział Haskell radośnie. — Stanowisko zwiadowcy
kosmicznego.
— Słucham?
— Zwiadowcy kosmicznego, czyli pozaziemskiego. Są to ludzie, którzy pierwsi lądują
na nieznanych planetach, pierwsi osadnicy, którzy dostarczają nam najważniejszych danych.
Dla mnie są to Drake’owie i Magellanowie naszego wieku. Chyba zgodzi się pan ze mną, że
to wielka okazja.
Perceveral wstał z twarzą nabiegłą krwią.
— Jeśli pan skończył te żarty, to może ja już pójdę.
— Dlaczego?
— Ja i kosmiczny zwiadowca! — Perceveral roześmiał się gorzko. — Niech pan nie
robi ze mnie balona. Czytuję gazety i wiem, jacy to muszą być ludzie.
— Ciekawe jacy?
512854003.005.png
— Najlepsi synowie Ziemi — powiedział Percereval. — Najlepsze mózgi i najlepsze
ciała. Ludzie o błyskawicznym refleksie, którzy potrafią dać sobie radę w każdej sytuacji,
dostosować się do każdych warunków. Czy nie racji?
— Tak — powiedział Haskell — wszystko to było prawdą w początkowym okresie
naszej działalności. I pozwoliliśmy, aby ten stereotyp utrwalił się w ludzkich umysłach — to
budzi zaufanie. Ale ten typ zwiadowcy jest już od dawna przestarzały. Na takich ludzi czeka
wiele innych możliwości, ale zwiadowcami już być nie mog
— Czyżby pańscy nadludzie nie zdali egzaminu? — spytał uśmiechając się ironicznie
Perceveral.
— Oczywiście że zdali. I nie ma w tym żadnego paradoksu. Osiągnięcia naszych
pierwszych zwiadowców są do dziś niedoścignione. Ci ludzie potrafili wytrzymać na każdej
planecie, gdzie była choćby najmniejsza szansa przeżycia; dzięki swojej odporności i
wytrzymałości pokonywali nieprawdopodobne przeszkody. Potrafili sprostać nadludzkim
wprost wymaganiom. Pierwsi zwiadowcy pozostaną na zawsze symbolem siły i zdolności
przystosowawczych gatunku Homo sapiens.
— Więc dlaczego przestano ich zatrudniać?
— Dlatego, że zmieniła się sytuacja na Ziemi i zmieniły się nasze zadania. Na początku
zwiad kosmiczny był wielką przygodą, eksperymentem, miał znaczenie militarne, prestiżowe.
Ale to należy do przeszłości. Przyrost naturalny przybrał charakter lawinowy. Miliony ludzi
zalały stosunkowo skąpo zaludnione tereny Brazylii, Nowej Gwinei i Australii. Ale wkrótce i
tam zrobiło się ciasno. W wielkich miastach gęstość zaludnienia doszła do granicy
samoczynnych wybuchów paniki, powodując znane zjawisko zamieszek weekendowych, a
liczba ludności wzrastała w dalszym ciągu dzięki postępom geriatrii ogromnemu spadkowi
śmiertelności niemowląt. — Haskell potarł czoło. — W ten sposób powstał zaczarowany
krąg. Ale etyczne problemy wzrostu ludności to nie moja sprawa. Zadaniem naszego Zarządu
było znalezienie nowych terenów osadniczych w możliwie jak najkrótszym czasie. Potrzeba
nam planet, które w odróżnieniu od Wenus czy Marsa mogą szybko stać się
samowystarczalne, które mogłyby pochłonąć miliony ludzi, podczas gdy naukowcy i politycy
na Ziemi zastanawialiby się nad rozwiązaniem problemu. Aby umożliwić jak najszybciej
kolonizację nowych planet, należało skrócić do minimum okres badań wstępnych.
— Wszystko to wiem — powiedział Perceveral — ale wciąż jeszcze nie widzę,
dlaczego nie używacie zwiadowców typu optymalnego.
— To chyba oczywiste. Szukamy miejsc, gdzie mogą się osiedlić i żyć zwykli ludzie.
Nasi optymalni zwiadowcy nie byli wcale zwykłymi ludźmi. Wprost przeciwnie, stanowili
oni jakby odrębny gatunek i nie mogli być miernikiem dla przeciętnych śmiertelników. Są na
przykład szare, monotonne planety, gdzie deszcz pada przez okrągły rok, planety, które
zwykłego człowieka mogą doprowadzić do szaleństwa, gdy tymczasem nasz optymalny
zwiadowca jest zbyt zdrowy, by się przejmować monotonią klimatu. Bakterie zdolne zabić
tysiące ludzi, jego przyprawiają o krótkotrwały ból głowy. Niebezpieczeństwa, które mogą
stać się przyczyną katastrofy całej kolonii, on omija, nie zdając sobie z nich po prostu sprawy.
— Zaczynam rozumieć — powiedział Perceveral.
— Oczywiście najlepszym sposobem byłoby zdobywanie planet etapami. Najpierw
zwiadowca, potem podstawowy zespół badawczy, następnie kolonia eksperymentalna,
składająca się głównie z psychologów i socjologów potem grupy uczonych, mające za
zadanie sprawdzenie wyników poprzednich grup i tak dalej. Niestety nie mamy na to czasu
ani pieniędzy. Nowe tereny potrzebne nam już teraz, a nie za pięćdziesiąt lat. — Haskell
512854003.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin