Biggle Lloyd - Pomnik.pdf

(1075 KB) Pobierz
Biggle Lloyd-Pomnik
Lloyd Biggle Jr - Pomnik
Lloyd Biggle Jr
Pomnik
Przełożył: Marek Cegieła
1
Całkiem nagle do Obriena dotarło, że umiera.
Leżał w kołyszącym się lekko hamaku z łyka drzewa tykwowego, niemalże w zasięgu pyłu wodnego,
wzbijanego przez fale załamujące się na cyplu. Pieszczotliwe ciepło słońca docierało doń poprzez strzępiaste, purpurowe
liście drzew sao. Kapryśne podmuchy wonnego wiatru niosły z cypla pokrzykiwania dzieci łowiących harpunami marnie.
Pod ręką wisiała tykwa z napojem. Słodkie, dźwięczne tony dziewczęcego głosu wznosiły się melodią bardzo, bardzo starej
pieśni, a drżący, brzękliwy akompaniament nabuli przydawał zadumie Obriena słodko-gorzkiej nostalgii. Pieśń tę śpiewała
niegdyś jego pierwsza żona, ale było to tak dawno, że teraz czas ten zdawał się być poza zasięgiem pamięci.
Świadomość bliskiej śmierci zimnym prądem przemknęła mu przez myśl i obudziła z półdrzemki,
przemieniając senne zadowolenie w lodowato trzeźwe czuwanie.
Umierał.
Śladem nagłej fali paniki przyszedł ból, w czasie którego leżał spokojnie z zamkniętymi oczami i rękami
zaciśniętymi na brzuchu. Na czoło wystąpił mu pot i spływał, wsiąkając w jaskrawą tkaninę hamaka. Ból minął. Obrien
poderwał się i pogroził pięścią drwiącej pustce zielonkawo-błękitnego nieba.
- Na co czekacie, do cholery!? Na co czekacie!?
Pieśń urwała się nagle. Nabul głucho uderzył o ziemie, a jego struny brzęknęły dysonansem, gdy Dalia, która tę
pieśń śpiewała, podniosła się i pośpieszyła do Obriena. Ten zaś siedział na brzegu hamaka i rozglądał się dokoła.
Wielobarwne rośliny otaczały go kurtyną rozpasanej urody, a ich połyskliwe, zwisające kwiaty sennie zapraszały do
wypoczynku i rozmyślań.
Obrien opadł na hamak i wówczas poczuł pierwsze, przeszywające ukłucie powracającego bólu. Z determinacją
ześlizgnął się z hamaka na równe nogi i odsunął na bok kwiaty. Dalia niespokojnie dreptała wokół niego; na jej twarzy
malowały się nie wypowiedziane pytania. Pośpiesznie zbliżył się praprawnuk Obriena, Fornri. Obrien popatrzył na nich
życzliwie i nagle zrozumiał, dlaczego Dalia śpiewała tę starą pieśń miłosną. Za rok, dwa złączą się w tańcu zaręczynowym.
Zastanawiał się, czy wystarczy mu życia, by mógł im dać swe błogosławieństwo.
Reszta młodzieży podniosła się z ziemi i przyglądała wszystkiemu z wyraźną troską. Młodzi ludzie często go
odwiedzali, muzyką rozpraszając nudę, która ciążyła starcowi. Nie zrozumieją, jeśli im powie, że już więcej nie potrzebuje
rozrywki, bo umiera. Atak bólu nie mijał, ale Obrien opanował gwałtowną chęć chwycenia się za brzuch, co i tak by nie
pomogło.
- Do Starszego - powiedział krótko.
Na ich twarzach odmalowała się konsternacja.
- To długa i męcząca podróż - Fornri grał na zwłokę. - Może rano...
- Do Starszego - powtórzył Obrien i odwrócił się do nich tyłem.
Dolatywały go ich słowa. Nie przypuszczali, że starzec może słyszeć tak dobrze jak oni.
- Jeśli pójdziecie tylko kawałek - Dalia mówiła drżącym głosem - a potem zawrócicie, może zaśnie i zapomni.
Nastąpiła cisza, po której Fornri przemówił z głębokim niepokojem w głosie.
- Nie. On jest Langri. Jeśli pragnie odwiedzić Starszego, musimy go zawieźć.
Obrien zostawił ich z tym dylematem i niepewnym krokiem ruszył w dół skarpy ku plaży. Ledwie tam się
pojawił, nadbiegły dzieci rozbryzgując wodę.
- Langri! Langri! - wołały.
W podnieceniu tłoczyły się wokół niego, pokazywały złowione marnie w oczekiwaniu pochwały, wywijały
harpunami, śmiały się i pokrzykiwały. Marni był płaskim, szerokim, przypominającym gada stworzeniem, z mnóstwem
odnóży i małą główką na śmiesznie długiej szyi. Miał nieprzyjemny wygląd i nie nadawał się do jedzenia, ale był bezcenny
jako przynęta. Na tej planecie dzieci wcześniej uczyły się pływać niż chodzić, gdyż w morzu nie było niczego, co mogło
im wyrządzić krzywdę, a kiedy umiały już trzymać harpun, zaczynały łowić marnie - ich zabawa była nieodłącznym
elementem tamtejszej gospodarki.
Obrien zatrzymał się, by podziwiać co większe okazy, a w końcu gestem wskazał leżącą na plaży myśliwską
dłubankę.
- Do Starszego - powiedział.
- Hej! Do Starszego! Hej! Do Starszego!
Dzieci popędziły do łodzi, ściągnęły ją na wodę i zaczęły zawzięcie walczyć o miejsce. Wówczas nadszedł
Fornri, energicznie opanował bijatykę, przywrócił spokój i wyznaczył siedmiu chłopców do wiosłowania. Łódź wciągnięto
z powrotem na plażę, aby ułatwić wejście Obrienowi. Ból zelżał, więc Obrien nie przyjął pomocy, z którą zaofiarował się
Fornri; z wysiłkiem podszedł do łodzi z drugiej strony i wskoczył do niej jak tubylec. Kiedy łódź ruszyła, otaczające ją
dzieci zaczęły pryskać na nią wodą, pływając dookoła i nurkując pod jej dnem, póki wioślarze nie nabrali szybkości.
Zostawili za sobą Dalię, która stała na wzgórku z ręką uniesioną w pożegnaniu.
Zanurzając wiosła, chłopcy śpiewali głośno - była to pieśń poważna, bo i też ich zadanie było poważne. Langri
pragnął widzieć się ze Starszym, więc ich świętym obowiązkiem było się śpieszyć.
A Obrien oparł się plecami o burtę i znużonym wzrokiem obserwował pianę tańczącą pod bocznym pływakiem
łodzi; umierał bowiem.
Martwiła go nie zbliżająca się śmierć, lecz świadomość, że powinien wcześniej zdać sobie z tego sprawę.
Śmierć była nieuchronna od chwili narodzin, a Cerne Obrien miał za sobą szmat życia. Chwilami zastanawiał się, ile
1 / 72
420555752.002.png
Lloyd Biggle Jr - Pomnik
właściwie ma lat, gdyż w tym sennym świecie, gdzie noce były wilgotne, a dni ciepłe i słoneczne, gdzie nie było pór, roku,
a miarą wieku człowieka była mądrość, niełatwo dało się wyczuć pulsowanie czasu.
Ale Obrien nie potrzebował kalendarza, by wiedzieć, że jest stary. Samotna chata, którą zbudował na uroczym
wzniesieniu nad cyplem, stała się ośrodkiem gminy w miarę jak jego synowie, wnuki i prawnuki sprowadzali tam swe
żony. Wieś ta nazywała się Langru, a jej płomiennowłosych mieszkańców sławiono już w legendach i pieśniach. I choć
tylko niewielu jego potomków odziedziczyło po nim rude włosy, wszystkich uważano za ludzi ognia. Dziewczęta chętnie
wybierały wśród nich mężów, a najdzielniejsi młodzieńcy starali się o względy cór ognia. Wielu spośród nich osiedlało się,
wbrew tradycji, w rodzinnej wsi żony.
Dla człowieka, który doczekał się pięciopokoleniowej rodziny, musiał nadejść czas rozliczania się z życiem.
Każdego ranka Obrien budził się ze sztywnymi członkami, opuchniętymi od nocnej wilgoci. Poruszał się powoli i łatwo
męczył, a jego niegdyś ognistorude włosy stały się rdzawosiwe. Od kilku lat chorował - początkowo okresowe gniecenie w
żołądku przerodziło się w stałe, dokuczliwe podrażnienie, następnie w długotrwałe ataki ostrego bólu, ostatnio zaś w
prawdziwe męczarnie. Było to już unicestwiające dotknięcie śmierci, która zbliżała się tak wolno, że nie zauważył jej
nadejścia.
Życie dało mu więcej szczęścia niż oczekiwał, znacznie więcej niż sobie zasłużył; powinien móc zatem patrzeć
w oczy śmierci bez strachu czy żalu. Jednak jego marzenie, które zrodziło się, zanim ostatecznie ułożył sobie życie wśród
tych ludzi, nic spełniło się jeszcze i wiedział z absolutną, przerażającą pewnością, że gdyby teraz umarł, ten cudowny świat
byłby skazany na całkowitą ruinę, a piękny, szlachetny, pełen miłości lud uległby zagładzie. Po prostu wiedział.
Był świadom tego prawie od chwili, gdy rozbił się przy lądowaniu. Przeświadczenie to sprawiało, że gdy był
jeszcze młody, bez mała odchodził od zmysłów. Dyskutował sam ze sobą, roztrząsając tę sprawę podczas długich, nocnych
spacerów po plaży. Godzinami krążył po swej chacie w mglistej ciemności, obmyślając całą strategię, aż w końcu, dzięki
natchnieniu, szczęściu i wytrwałości, znalazł rozwiązanie, które musiał mieć. W bezkresnym kosmosie był jedynym
człowiekiem, który mógł ocalić ten ukochany przezeń świat wraz z zamieszkującymi go ludźmi, tak bliskimi jego sercu. I
dokona tego. Uporczywie powtarzał sobie w pamięci wszystkie nieodzowne kroki i wszystkie kontrposunięcia na każdy
możliwy ruch przeciwnika, aż gotów był do działania z chwilą, gdy świat ten zostanie oficjalnie odkryty.
Odkrycie ciągle jednak nie następowało i wyglądało na to, że on, Cerne Obrien, postąpił jak głupiec. Cieszył
się, że musi jeszcze na nie czekać. Przyjemnie było tak wylegiwać się w hamaku z tykwą sfermentowanego soku pod ręką i
odgrywać rolę prawdziwej wyroczni, darzonej szacunkiem, a nawet czczonej, Za młodu przemierzył jedyny kontynent na
tej planecie wzdłuż i wszerz, odbywał dalekie podróże morzem. Palił się do przygód, uwielbiał ryzyko, za mc miał
wszelkie niebezpieczeństwa tego świata, głęboko szanując jego piękno, którym sycił się przy każdej okazji. Z wiekiem
jednak zamiłowanie do ryzyka osłabło, a krajobraz, który mógł podziwiać, nie opuszczając własnej wsi, miał w sobie tyle
zapierającej dech urody, że niejednemu wystarczyłaby na całe życie.
Był człowiekiem prostym, bez wykształcenia. Nabożna cześć, z jaką tubylcy traktowali jego domniemaną
mądrość, budziła w nim popłoch i zakłopotanie. Zwracali się doń ze wszystkimi skomplikowanymi sprawami społecznymi
i gospodarczymi, a że zetknął się przedtem z wieloma różnymi cywilizacjami i sporo zapamiętał z tego, co zobaczył,
efektownymi rozwiązaniami z łatwością zdobył sobie ogromne powodzenie, które go wcale nie cieszyło.
A teraz te wszystkie długie, wspaniałe, niezliczone i cudowne lata znalazły tak gorzki koniec: był w kosmosie
jedynym człowiekiem, który wiedział, jak ocalić ten świat i jego mieszkańców, a nie mógł tego uczynić, bo umierał.
Kilometr za kilometrem płynęli wzdłuż wybrzeża usianego dziesiątkami wsi, których mieszkańcy, poznawszy
Langriego, tłumnie gromadzili się na brzegu, by go pozdrowić. Nadchodził wieczór. Na twarzach chłopców widać już było
zmęczenie. Posapując śpiewali z wysiłkiem, ale niezmordowanie wiosłowali w równym tempie.
Już zmierzch pokrywał morze wokół nich mgiełką i barwił purpurą ląd, kiedy wpłynęli do płytkiej zatoki i
niesieni przybojem dobili do szerokiej, spadzistej plaży, usianej licznymi łodziami. Chłopcy wyskoczyli na brzeg,
wyciągnęli łódź daleko na piasek i wyczerpani zwalili się na plażę, by po chwili poderwać się na równe nogi, promieniejąc
dumą. Wieczorem będzie uczta, a oni wezmą w niej udział jako honorowi goście. Czyż nie przywieźli Langriego?
Wszystkie wsie leżały na stokach wzgórz od strony morza. Domy w nich otaczały koliście centralny plac w
kształcie owalu, skąd o zmierzchu, z płonących ognisk, na których przygotowywano posiłki, unosiły się w niebo
pióropusze wonnego dymu. Przejście Obriena główną drogą wsi było wręcz triumfalnym pochodem. Z należytym
szacunkiem podążali za nim uroczyście dorośli i pełne nabożnej czci dzieci. Obrien minął stojącą na środku placu ogromną
tykwę, która służyła do sygnalizacji, a następnie ruszył zboczem pod górę, w kierunku szczytu wzgórza, gdzie znajdowała
się chata Starszego. Ten oczekiwał Obriena z uśmiechem na pomarszczonej twarzy. Miejscowym zwyczajem jedną rękę
uniósł w powitalnym geście, drugą zaś przyłożył do piersi, opierając dłoń na ramieniu. Obrien przystanął na dziesięć
kroków przed nim i odpowiedział na powitanie w ten sam sposób. Reszta przyglądała się temu w milczeniu.
- Pozdrawiam cię - rzekł Obrien.
- Twoje pozdrowienia są nam tak miłe, jak ty sam - odparł Starszy.
Obrien postąpił naprzód i zetknęli się dłońmi, co nie leżało w miejscowym zwyczaju, ale witał się w ten sposób
z kilkoma starcami, których znał prawie całe życie.
- Kazałem przygotować ucztę w nadziei, że przybędziesz - powiedział Starszy.
- Przybyłem w nadziei, że będzie uczta - odparł Obrien.
W ten sposób formalnościom stało się zadość i wieśniacy rozeszli się, półgłosem wyrażając aprobatę. Starszy
ujął Obriena za ramię i poprowadził do zagajnika na szczycie wzgórza, gdzie wisiały hamaki. Stanęli naprzeciw siebie.
- Minęło wiele dni - stwierdził Starszy.
- Zbyt wiele - zgodził się Obrien.
Starszy był wysoki, szczupły i silny jak dawniej, ale włosy jego były już srebrzystobiałe. Przeżyte lata
wyżłobiły bruzdy na jego twarzy, pogłębiając je z czasem i przyćmiewając blask oczu. On też był stary i również jak
Obrien spodziewał się śmierci.
- To długa droga - rzekł Starszy - a na jej końcu miękki hamak, pełna tykwa i cała wieś przyjaciół. Spocznij
sobie!
Usadowili się w hamakach głowami do siebie, a jakaś dziewczyna przyniosła im tykwy z napojem. W milczeniu
pili niespiesznie małymi łykami w z wolna zapadających nad wsią ciemnościach.
2 / 72
420555752.003.png
Lloyd Biggle Jr - Pomnik
- Langri już nie jest podróżnikiem - zauważył w końcu Starszy.
- Langri podróżuje, gdy trzeba.
- Pomówmy więc o tym.
- Później. Jak zjemy. Albo jutro. Jutro byłoby lepiej.
- A więc jutro - zgodził się Starszy i podsunął tykwę Obrienowi.
W dole wieś przygotowywała się do uczty. Rozpalono nowe ogniska, które rozświetlały plac, a najlepsi we wsi
kucharze znosili mięso kolufa, uprzednio długo suszone, wędzone, solone i marynowane specjalnie na taką okazję jak
wizyta Langriego. Koluf był prawdziwym morskim potworem - jeden z ledwością mieścił się w myśliwskiej łodzi. Obrien
często zastanawiał się, ilu też przodków obecnych mieszkańców planety postradało życie, zanim znaleziono sposób
łowienia tego zwierzęcia o śmiertelnie trującym mięsie i nim udało się je tak preparować, by było jadalne. Kiedy już to
osiągnięto, mięso kolufa okazało się wyśmienite wprost nie do opisania. Obrien próbował tysięcy potraw z kolufa - każdy
kucharz miał swój własny sposób przygotowywania i przyrządzania mięsa - a jedna była smakowitsza od drugiej.
Również na odległej plaży ogniska strzeliły wysokim płomieniem i wkrótce Obrien usłyszał dudnienie nabów.
Były to instrumenty strunowe podobne do nabuli i jak one zbudowane z tykwy, ale o wiele większe, sterczały wysoko
ponad głowami grających na nich muzyków.
Dudnienie nabów nie słabło. Po chwili dołączył swe donośne dźwięki raln - rodzaj bębna z tykwy - a potem
dało się słyszeć pobrzękiwanie nabuli. Rozpoczęły się już tańce, gdyż w czasie takich uroczystości młodych tubylców
nigdy nie trzeba było do tego namawiać. Z pochodniami w rękach otoczyli kręgiem muzyków, by zaraz potem wić się
korowodem przez wieś, spraszając honorowych gości. Powiewy nocnej bryzy mieszały apetyczne zapachy zbliżającej się
uczty z ostrą, cierpką wonią morza, falującego niezmordowanie tuż za wejściem do zatoki. Kiedy korowód tańczących
nabrał rozpędu i ruszył po wsi, do uszu Starszego i Obriena doleciały mieszające się ze sobą słowa hymnu pochwalnego i
jakiejś pieśni.
Obrien czuł się wyczerpany i gdyby mu czas pozwolił, najchętniej by się przespał, lecz kiedy Starszy dotknął
jego ramienia, posłusznie wstał. W otoczeniu radośnie śpiewających tancerzy obaj zeszli na plażę i zajęli honorowe
miejsca.
Poza kucharzami i tancerzami, zebrała się już tam cała wieś. Wokół ognisk stały ogromne platformy ułożone z
podłużnych tykw, służące tancerzom za estrady. Na honorowym miejscu, pośród tańczących wieśniaków, znajdował się
potrójny tron. Jego środkowe siedzenie było wyższe.
Obrien i Starszy zajęli niższe siedzenia tronu, a korowód tancerzy ruszył na powrót do wsi, by sprowadzić
kucharzy. Zbliżali się w kilkuosobowych grupkach, a każdy z nich niósł swoje kulinarne arcydzieło na tacy z tykwy,
wyłożonej kolorowymi liśćmi i ozdobionej kwiatami. Byt mieszkańców planety całkowicie zależał od kaprysów kolufa:
jeśli dał się złowić - jedli do syta, jeśli nie - chodzili głodni. Zawsze jednak, bez względu na ilość mięsa, które mieli do
dyspozycji, w przyrządzaniu go przechodzili samych siebie.
Kucharze ustawili się szeregiem na skraju plaży. Tancerze zaczęli odbierać od nich tace i kolejno, z wielką
ceremonią częstowali Obriena. Brzękliwe dudnienie muzyki nie ustawało, a tancerze elastycznymi ruchami wyginali swe
ciała w jej rytm, to sunąc spokojnie, to znów żywo przeskakując z jednej platformy na drugą.
Obrien oglądał po kolei każdą potrawę, odrywał kawałek mięsa, z namaszczeniem smakował, zastanawiał się
przez chwilę i kręcił głową. Potrawę przekazywano następnie oczekującym wieśniakom, a jej zawiedziony autor znikał.
Jego miejsce na początku szeregu zajmował inny kucharz i tancerze przynosili następne danie do oceny. Obrien próbował,
dyskwalifikował, a potem z uwagą przyglądał się tańcom, dopóki nie pojawiła się następna potrawa.
Wieśniacy łakomym wzrokiem obserwowali Obriena próbującego potrawy za potrawą. Langri nie był
nowicjuszem i wiedzieli, że jeśli któraś z nich zyska sobie jego uznanie, będzie to naprawdę wielki zaszczyt dla kucharza.
Nagle, spróbowawszy odrobiny kolufa, Obrien przechylił z zastanowieniem głowę i oderwał większą porcję.
Ponownie spróbował, uśmiechnął się, z uznaniem pokiwał głową i podsunął kawałek Starszemu, który wziął go do ust,
posmakował i sam uśmiechem wyraził aprobatę. Obrien wziął tacę z mięsem od tancerzy, którzy powrócili do szeregu
oczekujących werdyktu kucharzy, by ogłosić zwycięzcę. Okazała się nim pulchna kobieta w średnim wieku. Nie
posiadającą się ze szczęścia tancerze podprowadzili do tronu. Obrien i Starszy podnieśli się i pomogli jej zająć najwyższe
miejsce, zaś wieśniacy wokół nich entuzjastycznie wyrażali swe uznanie głośnym tupaniem bosych nóg. U tubylców
bowiem, jak u wszystkich szanujących dobre jedzenie ludów, najważniejsze miejsce na każdej uczcie przysługiwało
kucharzowi.
Następnego dnia rano, Obrien i Starszy szli wybrzeżem, aż dotarli do niewielkiego pagórka nad samym
brzegiem. Usiedli na nim pośród mnóstwa słodko pachnących, kołyszących się na wietrze kwiatów. Światło poranka
połyskiwało na pomarszczonej wodzie. Kolorowe żagle flotylli myśliwskiej wyglądały jak kwiat przypięty do horyzontu. Z
sennej wsi wiła się ku niebu pojedyncza strużka dymu. Dzieci płci obojga dokazywały na falach przyboju lub nieśmiało
podchodził)' brzegiem morza, by pogapić się na rozmawiających starców.
- Stary jestem - westchnął Obrien.
- Jesteś najstarszym starcem - skwapliwie zgodził się Starszy.
Obrien uśmiechnął się blado. Dla tubylca "stary" znaczyło "mądry". Starszy powiedział mu więc największy
komplement, a on odczuwał tylko zawód i rozgoryczenie.
- Jestem stary - rzekł - i umieram. Starszy raptownie obrócił się ku niemu i popatrzył nań z niepokojem.
- Nikt nie żyje wiecznie, mój przyjacielu - powiedział Obrien - a my obaj już od dawna oszukujemy śmierć,
unikając jej palącego ognia.
- Ogień śmierci miał zawsze dostatek opału. Niech więc ją oszukują ci, co mogą. Ale ty wspominałeś o jakiejś
potrzebie...
- O waszej potrzebie. Potrzebie całego twojego ludu, który jest również mój.
Starszy pokiwał głową w zadumie.
- Jak zawsze, zamieniamy się w słuch, gdy mówi Langri.
Obrien wstał, zrobił kilka kroków i zatrzymał się patrząc na morze.
- Pamiętasz, że przybyłem z daleka i zostałem z wami, bo statek, który mnie tutaj przywiózł z nieba, nie mógł
już latać. Znalazłem się tu przez przypadek, ponieważ zabłądziłem, a mój statek był bardzo chory.
- Pamiętam.
3 / 72
420555752.004.png
Lloyd Biggle Jr - Pomnik
- Inni też tu dotrą - powiedział Obrien - a potem będzie ich więcej. Ludzi dobrych i złych, ale wszyscy będą
mieli dziwną broń.
- Pamiętam. Byłem przy tym, jak zabiłeś mafa.
- Dziwną broń... - powtórzył Obrien. - Nasz lud będzie bezradny. Ludzie z nieba zabiorą tę ziemię - co tylko
będą chcieli. Wzgórza i lasy, i plaże, a nawet morze - matkę życia. Łodzie będą pływać na wodzie i pod wodą, zatruwając
ją, a koluf - podstawa życia - ucieknie na głębokie wody, gdzie nie dosięgną go rybacy. Nasz lud będzie zmuszony wycofać
się w góry, gdzie brak pożywienia. Obcy przyniosą ze sobą dziwne choroby i całe wsie zapłoną ogniem śmierci. Spustoszą
brzegi mórz, będą pływać w wodzie i polować, ich domy będą wyższe od najwyższych drzew w lesie, a na plażach
znajdzie się więcej przybyszów niż marnli podczas wylęgu. Nie będzie już naszego ludu.
- Jesteś pewien, że to prawda? - powiedział Starszy po chwili milczenia.
- Nie dziś i nie jutro, ale na pewno tak się stanie.
- Jesteśmy naprawdę w wielkiej potrzebie... - powiedział cicho Starszy.
Obrien popatrzył na oszałamiająco piękny, łukowato wygięty brzeg morza i pomyślał: "Taka cudowna,
dziewicza ziemia. Taki piękny, szlachetny, cudowny lud". Człowiek czuje się potwornie bezradny, gdy umiera.
Starszy podniósł się i przez chwilę stali obok siebie w milczeniu: dwaj starcy w blasku słońca, oczekujący
wiecznej ciemności.
Starszy delikatnie położył dłoń na ramieniu Obriena.
- Czy Langri nie może temu zapobiec?
Obrien zrobił kilka kroków w dół stoku i uklęknął w bujnej zieleni. Zaczął wyrywać kwiaty, jeden za drugim, a
kiedy błyszczący, wielobarwny kielich ciemniał w jego dłoni, gniótł go i odrzucał, wyrywając następny.
Starszy podszedł do niego i klęknął obok.
- Czy Langri nie może...
- Myślę, że Langri mógłby temu zapobiec, gdyby ludzie z nieba przybyli dziś lub jutro. Jeśli przybędą później,
Langri nie zapobiegnie, bo Langri umiera.
- Teraz rozumiem. Langri musi nam wskazać drogę.
- Droga jest dziwna i trudna.
- Zrobimy, co trzeba. Będzie nam przyświecać mądrość Langriego.
- Dziwna i trudna - powtórzył Obrien - nasz lud może sobie nie poradzić, albo też droga, którą Langri wybierze,
nie będzie dobra.
- Czego sobie życzy Langri? Obrien wstał z klęczek.
- Przysyłaj do mnie młodych ludzi, po dziesięć osób. Sam będę wybierał. Muszę mieć dla nich wioskę na
osobności. Muszą jeść, chociaż nie będą ani polować, ani zbierać, a obowiązek przygotowywania i dostarczania im
jedzenia musi być uczciwie rozłożony na wszystkie wsie.
- Pierwsi przyjdą do ciebie dziś jeszcze; twoje życzenia będą moimi.
Zetknęli się dłońmi. Obrien odwrócił się i szybko oddalił. Na plaży czekał na niego Fornri z młodymi
wioślarzami. Natychmiast odbili i postawili żagiel, gdyż wiatr sprzyjał powrotnej podróży. Rychło wypłynęli z zatoki.
Obrien obejrzał się i zobaczył, że Starszy stoi jeszcze nieruchomo na tym samym pogórku z uniesionym ramieniem.
2
Cerne Obrien uczestniczył w kosmicznych wędrówkach od dwunastego roku życia, a gdy już wystarczająco
dojadła mu rola członka załogi, zaoszczędził trochę pieniędzy i nabył zużyty statek badawczy z demobilu. Warunkiem
sprzedaży - po cenie złomu - było pocięcie go na żyletki, ale Obrien załatwił sobie trochę zapasów i przekupiwszy
dyspozytora, by nic nie widział, wystartował w Kosmos.
Był tylko prostym, choć dobrym, mechanikiem i nie miał żadnych uprawnień, by na pokładzie statku
kosmicznego mógł dotknąć się czegokolwiek, począwszy od ogniw retro-nowych, ale często obserwował, jak się go
prowadzi i sądził, że zna podstawy pilotażu. Nabytek Obriena miał przewrotny charakter, zupełnie jak jego pilot, ale kiedy
ten użył swego przebogatego słownika przekleństw i kilkakrotnie kopnął w pulpit sterowniczy, wehikuł ustatkował się i
zachowywał porządnie. Zupełnie inaczej rzecz się miała z naprowadzaniem go na właściwy kurs. Prawdopodobnie co
zdolniejszy uczeń szkoły podstawowej wiedział więcej o astronawigacji niż Obrien, którego jedyną pomoc stanowił
przestarzały "Podręcznik astronawigacji dla amatorów". Przez dziewięćdziesiąt procent czasu spędzonego w Kosmosie nie
wiedział, gdzie się znajduje, a przez pozostałe dziesięć miał o swej pozycji tylko mgliste pojęcie, co i tak było bez
znaczenia.
Pragnął zobaczyć obszary leżące poza normalnymi szlakami kosmicznymi i ewentualnie na niewielką skalę
prowadzić nielegalne prace poszukiwawcze, jednakże głównie zależało mu na tym, by być panem siebie i samemu o
wszystkim decydować. Kiedy kończyły mu się zapasy, szukał jakiegoś małego, prywatnego kosmodromu, gdzie nie było
żadnych przedstawicieli władzy, którzy być może zechcieliby zobaczyć jego nie istniejącą licencję pilota. Dobrzy
mechanicy cieszyli się zawsze popytem, więc Obrien lądował niepostrzeżenie nocą, pracował, aż zarobił na uzupełnienie
paliwa i zapasów, a potem wymykał się z powrotem w Kosmos, nie budząc niczyjego zainteresowania.
Niby to zajmował się poszukiwaniami, penetrując dziesiątki zapomnianych lub jeszcze nie odkrytych
asteroidów, księżyców i niewielkich planet. Nie przyznałby się nawet przed samym sobą, że te jego poszukiwania były
tylko pretekstem, pozwalającym mu podziwiać niezwykłe krajobrazy dziewiczych księżyców lub doznawać dreszczu
emocji, gdy pędził na nagim, wirującym asteroidzie w nieskończonym ciągu roziskrzonych świtów i nagłych zachodów
słońca.
Nikt by się bardziej od niego nie zdziwił, kiedy nieoczekiwanie stał się ogromnie bogaty. Nieomal przeoczył
asteroid zbudowany z czystej platyny, ale znajdujące się tam złoża kryształów retronu spowodowały tak gwałtowną reakcję
instrumentów na pokładzie statku, że w końcu zrozumiał co to oznacza. Wracał do cywilizacji z tym wielkim i
niespodziewanym bogactwem, nie mając pojęcia, co z nim zrobi.
Na statku nie znalazł niczego, czym mógłby ekranować potężną radiację retronu z luku ładunkowego. Kiedy
startował, nie znał swej pozycji w kosmosie, a źle funkcjonujące instrumenty pokładowe rychło pogłębiły jego
dezorientację, on sam zaś bezskutecznie walczył o zachowanie resztek paliwa i podtrzymanie pracy zużytych silników.
4 / 72
420555752.005.png
Lloyd Biggle Jr - Pomnik
Ostatecznie wybrał planetę, która, jak sądził, dawała mu największe szansę przeżycia i na nią skierował swój statek. Była
to rzeczywiście jego ostatnia szansa, gdyż niesprawny wskaźnik paliwa wprowadził go w błąd. Właśnie z powodu braku
paliwa rozbił się przy próbie lądowania.
Mieszkańcy planety przyjęli go z otwartym sercem. Stał się bohaterem, kiedy swym laserowym pistoletem
ustrzelił odrażającą, twardoskórą, latającą poczwarę, która nurkowała w morzu i żywcem wyszarpywała mięso z ciała
kolufów. Mafy rozmnożyły się do tego stopnia, że poważnie zagrażały istnieniu głównego źródła pożywienia tubylców.
Obrien wystrzelał wszystkie magazynki, uśmiercając mafy w locie i zabijając im poczwarki i młode w wysokich,
niedostępnych lęgowiskach, co praktycznie doprowadziło do ich całkowitego wytępienia.
W poszukiwaniu bogactw naturalnych przemierzył następnie cały jedyny kontynent planety, znajdując
wyłącznie nieliczne, ubogie złoża węgla i kilku metali. Każdy poważny poszukiwacz wzgardziłby nimi, ale odkryte
przezeń pokłady dostarczyły dość surowca, by tubylcy jednym skokiem znaleźli się w epoce brązu, otrzymawszy metalowe
ostrza, których tak bardzo potrzebowali do uzbrajania harpunów. Potem zainteresował się morzem i wyposażył łodzie
myśliwskie w boczne pływaki, które zwiększały ich stateczność w czasie zaciekłych zmagań z kolufami.
Przestał myśleć o powrocie do cywilizacji. Był teraz Langrim - miał własną rodzinę, rozrastającą się wieś i
nieprawdopodobny prestiż. Mógł zostać Starszym w stosunkowo młodym wieku, ale myśl, by on - obcy - rządził tymi
ludźmi, była mu wstrętna. Odmowa jeszcze zwiększyła szacunek tubylców. Był szczęśliwy.
Miał również zmartwienia. Bogactwa naturalne planety były tak mizerne, że nikogo nie mogły skusić
perspektywą intensywnej eksploatacji. Sama planeta była tak niegościnna dla człowieka, że bez kolufów i rozmaitych
odmian tykwy tubylcy nie mogliby przeżyć. Tylko nielicznych spośród potrzebnych im przedmiotów codziennego użytku
nie dało się wykonać w całości lub choćby częściowo z tykwy, ale mięso uzyskane z połowów kolufa, ledwie im
wystarczało do życia. Na szczęście nie istniał żaden galaktyczny popyt na tykwy. Niestety, planeta miała inne potencjalne
bogactwo, które czyniło ją bezcenną.
Była przepiękna. Jej plaże pokrywał miękki piasek, woda w morzu była ciepła, a klimat zachwycający. Byłaby
wspaniałym miejscem do spędzania urlopów, olbrzymim ośrodkiem wypoczynkowym, gdyż to, co tak bardzo utrudniało
życie tubylcom, na zasadzie paradoksu stałoby się magnesem dla turystów.
Człowiek był istotą obcą w tym świecie; tubylcy musieli być potomkami członków jakiejś zaginionej ekspedycji
kosmicznej lub zapomnianej grupy kolonizatorów, która zabłądziła tu setki lat temu. Poza mięsem kolufa - i to po
długotrwałej obróbce - oraz kilkoma gatunkami korzeni i jagód, fauna i flora tej planety była śmiertelnie trująca dla
człowieka. Na szczęście człowiek był równie trujący dla tamtejszych zwierząt. O ile nie utonął, mógł całkowicie
bezpiecznie pływać w morzu, gdyż nawet najbardziej żarłoczny potwór nie odważyłby się go zaatakować. Połknięcie
kropli ludzkiej krwi czy kawałka ciała człowieka oznaczało dlań niechybną chorobę lub śmierć, a w tym okrutnym świecie
pierwsze szybko pociągało za sobą drugie.
Człowiek drogo płacił za swoje bezpieczeństwo, ponieważ tak niewiele rzeczy mógł spożywać, nie narażając
swego zdrowia czy życia. Jadalne korzenie ucierano na ledwie znośną mąkę. Kilka odmian gorzkich owoców i liści
doskonale nadawało się do przyprawienia mięsa kolufa, a pewna niewielka, mięsista jagoda była wprawdzie bez smaku, ale
zawierała sok, który po sfermentowaniu dawał znakomity napój. I to było wszystko.
Ale gdy człowiek będzie sprowadzał tu żywność, unikał trujących cierni i pokrzyw i zabezpieczy się przed tymi
formami miejscowych bakterii, na które jest podatny, a dobrze zorganizowane uzdrowisko przedsięweźmie konieczne
środki ostrożności, świat ten stanie się wczasowiskiem Kosmosu. Będzie rajem dla mieszkańców niezliczonego mnóstwa
pustynnych, jałowych, pozbawionych powietrza czy wody planet, które swymi bogactwami naturalnymi przyciągały
ogromne rzesze ludzi. Ci, którzy będą mogli na jakiś czas opuścić swe hermetyczne miasta, podziemne labirynty czy też
zasypywane piaskiem osiedla i spędzić tu kilka dni, oddychając bogatą w tlen atmosferą, z nowymi siłami powrócą do
surowych warunków życia.
Na plażach staną luksusowe hotele. Małe hoteliki, pensjonaty, wille do wynajęcia pokryją wzgórza, gdzie
obecnie wspaniałe lasy pysznią się drzewami o bujnym, wielobarwnym listowiu. Milionerzy będą zajadle licytować się w
walce o najlepsze działki pod budowę swych rezydencji na plażach. Brzegi morza zapełnią się urlopowiczami. Zorganizuje
się wycieczkowe rejsy statkami, pasażerowie spacerowych łodzi podwodnych będą poznawali fantastycznie bogate i
dotychczas im nie znane formy podmorskiego życia, a przy zatłoczonych nabrzeżach zacumują łodzie myśliwskie do
wynajęcia, bo chociaż te odrażające potwory morskie są niejadalne, ich łowienie stanie się niezwykłą atrakcją. Dzięki
cudownemu klimatowi interes kwitłby nieprzerwanie bez względu na porę roku. A byłby to interes przynoszący
wielomiliardowe zyski.
Wszystko to oczywiście doprowadzi do zepchnięcia na margines i wyniszczenia tubylców. Choć oficjalnie
istniały prawa, które miały ich chronić, a także działał imponujący Urząd Kolonialny dbający o przestrzeganie tych praw,
jednak Obrien zbyt dobrze wiedział, jak funkcjonuje tego rodzaju biurokratyczna machina rządowa. Tacy drobni wolni
strzelcy, jak on sam, którzy próbowali szybko trochę się wzbogacić, otrzymali surowe mandaty i wyroki więzienia.
Natomiast przedsiębiorstwa dysponujące dużymi pieniędzmi, występowały o zezwolenia, a kiedy zrazu nie udawało im się
ich uzyskać, znajdowały luki w przepisach lub też płaciły odpowiednie łapówki. Następnie ciągnęły łupieżcze zyski w
majestacie prawa, które miało chronić tubylców.
Turystyka morska i masowo uprawiane sporty wodne spowodują ucieczkę kolufów na coraz to dalsze żerowiska
i jeśli tubylcom nie uda się tam dotrzeć albo dokonać radykalnych zmian w sposobie odżywiania się oraz dostosować swej
struktury społecznej i zwyczajów do nowej sytuacji, będą umierali z głodu. Obrien szczerze wątpił, by choć jedna z tych
zmian doszła do skutku. A za sto czy dwieście lat, uczeni, których zawsze martwią dawne tragedie, będą wylewać łzy nad
ich losem: "Rozwinęli wspaniałą cywilizację. Niektóre jej aspekty miały charakter oryginalny, a nawet unikatowy.
Naprawdę wielka szkoda, że uległa zagładzie. Powinno być jakieś prawo, żeby to chronić".
Przybywała młodzież ze wszystkich wiosek. Błyskając wiosłami i śpiewając wesołe piosenki, nadciągały
łodziami wzdłuż wybrzeża dziesięcioosobowe grupy opalonych w słońcu na brąz ślicznych dziewcząt i przystojnych
chłopców, a wszyscy umieli zarówno łowić kolufy, jak i tkać, gdyż w społeczeństwie tym każdy bez względu na płeć
wykonywał pracę, która mu najbardziej odpowiadała.
Byli w wieku beztroskiego szczęścia, w wieku zwanym przez tubylców Porą Radości, ponieważ wtedy to wolno
im było zajmować się śpiewem i tańcami, zalotami, lub też - jeśli tego właśnie pragnęli - nie robieniem w ogóle nic, póki
nie podjęli obowiązków dorosłego życia. Chociaż z namaszczeniem wciągali swe łodzie na plażę przylądka i z należytym
5 / 72
420555752.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin