Sekretne rozkosze czyli rzecz o stronach mocy.doc

(97 KB) Pobierz
SEKRETNE ROZKOSZE, CZYLI RZECZ O STRONACH MOCY

SEKRETNE ROZKOSZE, CZYLI RZECZ O STRONACH MOCY

 

Ulica Pokątna pławiła się sennie w gorących promieniach letniego słońca. Tłum, wypełniający zwykle każdy cal wolnej przestrzeni, powoli rzednął – zbliżało się południe i nikt nie miał ochoty wałęsać się po ulicy w godzinie największego skwaru.
Remus Lupin zastanawiał się leniwie, ile jeszcze minie czasu, nim rozgotowany niemiłosiernie mózg wypłynie mu nieelegancko przez uszy. Kroczył wytrwale – choć bardziej przypominało to pełznięcie – od jednego krańca ulicy do drugiego, obracał się pomalutku na pięcie i szedł w drugą stronę, a potem znowu w tamtą. Słoneczko, uradowane najwyraźniej, że pozostał mu ktoś do towarzystwa, przyprażało go czule z góry i z boku, i od strony rozgrzanych chodników, i odbijając się obłąkańczo od sklepowych witryn. Gdyby miał jeszcze energię, by zanalizować swoje samopoczucie, przyrównałby się być może do wilkołaczego steku, skwierczącego na patelni wyjątkowo bezdusznego ludożercy. Chwilowo jednak wszelkie myśli o samoanalizie były mu równie odległe jak pomysł samolizania się na środku ulicy Pokątnej. Wędrował po prostu tam i nazad w upalne południe, próbując nie zgubić własnej różdżki, kontemplował krople potu spływające mu po skroni – czy to już mózg się wylewa? – i nawet nie zastanawiał się, czy to miło, czy niemiło być znów potrzebnym Zakonowi. Było gorąco. Tak nieprawdopodobnie gorąco... Niech mu ktoś kupi loda...
Profesor Flitwick, który z samego rana wyskoczył był z jego kominka jak chochlik kornwalijski, nie przewidział niestety takich utrudnień w szpiegowskiej misji. Nie zostawił zatem biednemu Remusowi nawet złamanego knuta na zakup środków wspomagających – jeno tajemniczo brzmiące instrukcje. „Kochany chłopiec” miał się oto udać natychmiast na Pokątną i pokręcić się tam, ot, tak, mimochodem, nie żeby coś, tylko tak, ten tego, na wszelki przypadek, mieć oczy szeroko otwarte i niczego nie przegapić. Zapytywany wprost, malutki nauczyciel za nic nie chciał zdradzić żadnych konkretów, aż wreszcie wyznał tajemniczo, że mają się w tamtych okolicach pojawić bliżej niesprecyzowane ciemne typy, na które należy mieć oko, bo a nuż, a różdżka, strzeżonego Merlin strzeże. Jednym słowem – niczego nie wyjaśnił, poczynił wiele tajemniczych aluzji i posłał Remusa na, jak się miało okazać, prażenie i zatracenie. Dzielny Gryfon pełnił swoją wartę, pocił się od stóp do głów z różdżką włącznie i powoli zaczynał wpadać w depresję. Jak dotąd, żadnych ciemnych typów nie stwierdzono. Być może byłoby inaczej, gdyby lepiące się do podłoża nogi Lupina zgodziły się zboczyć w stronę Nokturnu, do którego cienistych i błogo półmrocznych zaułków wyrywała się jego dusza. Niestety – prawe, gryfońskie serce zachowało dość przytomności, by uparcie trzymać się trasy, wyznaczonej przez, bądź co bądź, zwierzchnika w zakonnej hierarchii. Miała być Pokątna, drepczemy więc Pokątną, co oznacza, że nie będzie żadnych skoków w bok na kochany, ciemny, zimny, mroczny, powłóczysty, wiejący Nokturn... Merlinieeee...
Ktoś pojawił się w polu widzenia.
- Witaj, Bill - zdołał wychrypieć czarodziej.
– Oooo... Remus - mruknął Weasley jakoś mało entuzjastycznie.
– Ja...
– To cześć... I pa.
- ... Już pa?
– No... A co? – Bill Weasley z wyraźnym zniecierpliwieniem przestępował z nogi na nogę. Chyba nie miał ochoty na pogawędkę. Brązowe oczy Remusa, wyzierające nieprzytomnie ze spoconego oblicza, wpatrzyły się błagalnie w młodszego mężczyznę. Bill jednakowoż nie zdradzał żadnych oznak bycia poszukiwanym przez byłego profesora podejrzanym. Zawadiacki, rudy kucyk, kolczyk sterczący z ucha na przekór światu i skwarowi jak hardy ogon bazyliszka, ciasno opinająca tors mugolska koszulka bez rękawów, wszystko to plasowało właściciela daleko na szarym końcu listy potencjalnych obiektów niepokoju Zakonu Feniksa. Zwłaszcza, że był jednym z jego wysoko cenionych członków. Remus pozwolił sobie na głębokie westchnienie. Nie, żeby misja była ponad jego siły, ale chyba miał prawo wyrazić swoje uczucia? W taki upał żaden pozostający przy zdrowych zmysłach Śmierciożerca nie pałętałby się po Pokątnej. Nie w samo południe. A już na pewno nie w zbrodniczych celach. Zbrodnicze cele, jak sądził, wymagają niewątpliwie więcej energii niż niewinne, albo przynajmniej szczytne, co nie zawsze, niestety, jest tożsame... Ciężki los Zakonnika Feniksa...

Bill, jakkolwiek gorąco pragnął oddalić się jak najprędzej w sobie tylko znanych sekretnych celach, z coraz większym zaniepokojeniem obserwował minę starszego kolegi.
– Eee... Remusie... Czy wszystko z tobą w porządku?

Z Remusem zdecydowanie było coś nie w porządku. A nawet wiele nie w porządku. Lasujący się mózg próbował skupić na ważności swej misji w ogóle oraz na rozmaitych wspomagających koncentrację szczegółach. Zakon Feniksa. Feniks jest ptakiem. Ptak wielkości łabędzia. Duży ptak. Ptak, który się spala. O, nie! Niechcący zawędrował w wyjątkowo niebezpieczne rejony myśli. Tylko nie o spalaniu... Słońce dogrzewało od serca, całkiem jakby chciało w jeden dzień wynagrodzić Anglii te eony zaniedbania, a przynajmniej tak to sobie interpretowały znękane lupinowe zmysły. Czuł, że za moment wzorem Fawkesa dokona tu samospalenia. Z tym, że wilkołaki nie odradzają się z popiołów...
– W porządku? - powtórzył Bill.
Remus uniósł rozognioną twarz i spojrzał Weasleyowi prosto w oczy.
– Czuję gorąco – zwierzył się konfidencjonalnie.
– Jest gorąco – zauważył nie bez racji młodszy czarodziej. Lupin pokiwał smętnie głową.
– Otóż to... Gdzie nasz słynny, angielski klimat, kiedy go potrzebujemy?
– A kto go potrzebuje?! – zdumiał się Bill, wystawiając z lubością do słońca twarz i barki.
– Ja? – wyszemrał Lupin niemal przepraszająco. Jego rozmówca wzruszył ramionami.
– Cóż, skoro jesteś pewien, że wszystko jest w porządku... Do zobaczenia, Remusie.
I znikł w głębi ulicy, gdzieś w okolicach sklepu z kociołkami.
Remus pozostał na posterunku.
Ciężki los Zakonnika Feniksa....
Gorąco...
Duży Ptak Całopalny.
Pokątni Śmierciożercy na Pokątnej.
Stała czujność.
Czujny Ptak Śmierciożerczy.
Pokątny Feniks Całopalny.
Stała czujność.

– Pan Lupin! – przechodzącej kobiecie okrzyk zdumienia wydarł się spod serca absolutnie wbrew pragnieniu pozostania niezauważoną. Spokojny, cichy mężczyzna prezentował sobą nader frapujący widok. Z jakąś przerażającą determinacją szedł bardzo powoli wzdłuż ulicy, jakby walcząc z wiążącą go do podłoża wrogą klątwą. Twarz miał rozpaloną, spoconą, oczy płonęły mu niezdrowym blaskiem, choć jednocześnie miał wyraźne kłopoty ze skupieniem spojrzenia w jednym punkcie. Poruszał ustami, jakby szeptał jakieś rozpaczliwe inkantacje, jednak różdżka, zaciskana w spoconych palcach, zwisała bezwładnie w dół.
Spojrzał na nią bezprzytomnie.
– Oni tu są. Śmierciożercy. Ale my też. Feniksy. Stała czujność - wyszeptał.
Zmilczała, zszokowana. Najwyraźniej komuś tu zaszkodziło to pierwsze od wielu dni uderzenie letniego ciepełka.
Patrzył na nią przez długą chwilę, desperacko wysilając pamięć.
– Madame Rosmerta.
GRRRRRRRRRRR!
Faceci.
Owszem, nie ulegało wątpliwości, że była bardzo podobna do swojej matki. I nie ulegało wątpliwości, że stojący przed nią okaz męskiej ślepoty był chwilowo niesprawny umysłowo. Ale dlaczego wszyscy notorycznie mylili pięćdziesięcioparoletnią, korpulentną wiedźmę z jej niespełna trzydziestoletnią, może- nie- wysmukłą- ale- też– nie- kolubryną- córką?!
- Mademoiselle Regina – poprawiła z naciskiem. – W zasadzie to przeszliśmy kiedyś na „ty”. Więc może być Regina.
– Aaa. – Remus najwyraźniej nie zamierzał się upierać przy utożsamianiu jej z jej matką. – Jak miło spotkać jakąś życzliwą duszę... Okropna pogoda, prawda?
Faceci.
Pogoda była piękna, a ona nie miała czasu, żeby z nim gawędzić. Jak by się go pozbyć...
– Co porabiasz w tych stronach? - indagował.
Faceci.
Taki miiiiiiły, beznadzieeeeeejny i czepialski.
Co by mu tu...
Ach.
Wzrok kobiety padł na szyld Madame Malkin.
– Jestem na zakupach. Kupuję ubrania – oznajmiła z naciskiem.
Lupin zamrugał. Potem cofnął się o krok.
– Aaa...
– No, bo widzisz... – zaczęła, podchodząc bliżej z maksymalnie maniackim błyskiem w oku – przecież nie będę zamawiać szat szytych na miarę. Chyba nie jestem jeszcze aż taka obfita, co?!
– Aaa...
– Mam czym oddychać. To fakt. No, nie bójmy się tego słowa między starymi przyjaciółmi, mam biust. – Obdarzyła go olśniewającym uśmiechem. Lupin cofnął się o kolejny krok.
– Aaa...
– Właśnie. I chyba mam prawo zaopatrywać się w normalnych sklepach z gotową odzieżą? Jest takich kilka na Pokątnej. Nie wszyscy lubią te pretensjonalne modele od madame. Ja tam już wolę coś prostego, choćby i spod różdżki wielopowielającej. A tymczasem co?! Co?!
– Aaa...
- Taki przykładowy producent damskich ubrań spogląda na, dajmy na to, ogół części żeńskiej londyńczyków obdarzonych magią. Jednym słowem, ogół londyńskich wiedźm. Cóż on widzi? Sylfidy. Wiotkie, eteryczne stworzenia wzrostu nieco ponad półtora metra, o maleńkich stópkach, talii niedożywionej osy i subtelnie niezaznaczonym biuście. Wyłącznie. Jakież to ma konsekwencje dla reszty świata, zapytasz?
– Aaa...
- Ów producent damskich ubrań, jaki on asortyment zaproponuje nabywcom, hurtownikom, konsumentom? Ubiór dla sylfid. Dla wiotkich, eterycznych stworzeń wzrostu nieco ponad półtora metra, o maleńkich stópkach, talii niedożywionej osy i subtelnie niezaznaczonym biuście. Kto jest więc w stanie kupić coś na swój rozmiar? Sylfidy. Wiotkie, eteryczne stworzenia, wzrostu nieco ponad półtora metra, o maleńkich stópkach, talii niedożywionej osy i subtelnie niezaznaczonym biuście. No nie patrz tak na moje cholerne krągłe kształty, Remusie. Wiem, że są cholerne i krągłe. Rozejrzyj się wśród wiedźm. ILE TAM WIDZISZ CHOLERNYCH SYLFID?! Niewiele. A co widzisz?! NAS. Normalne kobiety, mające na czym siedzieć i czym oddychać. Już choćby z racji niewątpliwej przewagi ilościowej widać nas lepiej niż cholerne sylfidy. I co z tego?! Przez jakże godną ubolewania wybiórczość w postrzeganiu świata garstki zaślepionych sylfidami dyktatorów mody zwyczajnie nie mamy się w co ubrać. Hmmm.… A może im właśnie o to chodzi? A to zboczeńcy…
- Aaa...
Remus cofnął się jeszcze o krok. Następnie pokiwał głową na tyle gorliwie, na ile pozwalał mu status smażonego wilka. Następnie znikł. Łajające go dżentelmeńskie sumienie uciszył powołaniem się na szczytne cele tropienia ciemnych typów, do których dziedziczka Trzech Mioteł nijak nie mogła należeć. Słoneczko, poruszone jego oddaniem dla misji, ze zdwojoną siłą wzięło go w objęcia. Zaś Mademoiselle Regina, zadowolona z pozbycia się niewygodnej przeszkody, ruszyła nonszalanckim krokiem w okolicę sklepu z kociołkami.

Bycie po Jasnej Stronie Mocy wymagało poświęceń. Na przykład przebywania w samo południe w pełnym blasku słońca w czarodziejskim centrum miasta. Lupin skupiał się na utrzymaniu mózgu w mózgoczaszce, wyliczaniu właściwości magicznych Fawkesa i jego tajemnych związków z różdżką Harry’ego oraz na cichym zazdroszczeniu przedstawicielom Ciemnej Strony Mocy. Oni sobie mogli, ci cichociemni. Mogli sobie nosić kaptury i siedzieć w nich kiedy dusza zapragnie, a na przykład dusza Remusa bardzo pragnęła, a ciało jego jeszcze bardziej, skryć się pod jakimś nakryciem głowy. Ale nie – ci dobrzy byli dobrzy. Oni mieli obowiązek chodzić z odkrytą twarzą i eksponować swoje czyste intencje oraz szczere spojrzenie. Niezależnie od warunków pogodowych. Merlinie, Merlisiu... A tamci sobie mogli. Mogli sobie działać nocą, kiedy gwiazdki na niebie migocą, a słońce bawi w ciepłych krajach na antypodach, czyli tam, gdzie jego miejsce. Mogli się przemykać ciemnymi zaułkami, w wiejącym chłodem mroku, mogli mieć lodowate dłonie, lodowate spojrzenia i zlodowaciałe serca. A otóż kiedy się było po tej remusowej, właściwej stronie, należało mieć pełnokrwiste, dwukomorowe, dwuprzedsionkowe serce, a i to najlepiej na dłoni i otwarte dla każdego. I należało się z nim obnosić w pełnym świetle dnia, publicznie i środkiem jezdni najlepiej, a jak kogoś Błędny Rycerz przejedzie, to przynajmniej zginie w blasku cnót wszelakich.
Marna pociecha, stwierdził Remus.
Zdecydowanie marna pociecha.
I kto to wymyślił, że w samo południe na Pokątnej pojawią się jakieś podejrzane osoby? Cóż miałyby tu do roboty?! Stanąć na przeciwległych końcach ulicy, wymierzyć w siebie różdżki i patrzeć, komu wyjdzie ładniejszy odcień Avady? Merlinie! Chciał do domu. Chciał do swojego kochanego, chłodnego mieszkanka z zimnym piciem zachomikowanym w spiżarni.
Życie wojownika dobra to udręka.

Tajemnicza, mroczna, podejrzana, ciemna i ogólnie budząca niedobre przeczucia postać przyglądała mu się zza rogu, przeklinając aksamitnym szeptem kadrę nauczycielską Hogwartu, z którą rano gawędził na zebraniu. A zwłaszcza przeklinał tę jeszcze niezidentyfikowaną osobę, która nasłała to wilkołacze trzy czwarte nieszczęścia na jego zapowiedzianą trasę przechadzki. Niepotrzebnie się wyrwał z Pokątną na spotkaniu nauczycieli. Wystarczyłoby, gdyby posłał tym durniom mrożące herbatę w szklankach spojrzenie i wyjaśnił grzecznie, że swój wolny dzień zamierza spędzić oddając się mrocznym, śmierciożerczym rozkoszom, które są wszakże jego osobistą sprawą i nie powinny nikogo interesować. To nie, zachciało mu się odzywać ludzkim głosem. I proszę, ustawili na Pokątnej tego pożal się Merlinie szpicla od siedmiu boleści. Szpicla boleściwego, jeśli wierzyć aparycji. A w przypadku Lupina zazwyczaj wszelkie uczucia lądowały bezpośrednio na twarzy, z pominięciem jakichkolwiek prób opanowania, choćby dla zachowania godności. Żenada. Cóż. Severus Snape nie zamierzał się przejmować faktem, iż w godzinach południowych na ulicy Pokątnej rozgotuje się jakiś wilkołak. Jeśli jacyś twardogłowi durnie w Zakonie nie mają do niego zaufania, to ich problem. On im na pewno nie pozwoli macać swoich spieczonych cruciatami boków, żeby podnieść swoją wiarygodność. A Lupin niech się piecze na zdrowie. I chorobę. Długą a przewlekłą.

Lupin czuł, że się piecze. Wilkołaki zdecydowanie nie były stworzone do takich warunków pogodowych. Nie to, co feniksy. Feniksy, dzielne ptaszki, mogły się palić i przypalać, i dopalać i odpalać, i zapalać, MERLINIE, jak tu gorąco, uffffff...

Mroczny a podejrzany typ spokojnie przeszedł wzdłuż ulicy i zniknął gdzieś w okolicach sklepu z kociołkami. Mętniejący wzrok byłego nauczyciela OPCM-u jakoś nie zdołał się skupić na jego osobie. Lupin trwał na posterunku...

Bill przemknął się chybcikiem przez Dziurawy Kocioł, machając tylko niezobowiązująco kilku znajomym, żeby przypadkiem nie wzbudzić podejrzeń. Tego by mu tylko brakowało. Jego plany na dzień dzisiejszy zakładały szybkie i całkowite wtopienie się w londyński tłum – żadnych zwierzeń ani broń Merlinie tłumaczeń w pubie. Niestety – owo wtopienie się nie było takie proste, jak powinno być w przypadku wielomilionowego miasta i wystrojonego ściśle – prawie - po mugolsku młodzieńca. Nie wtedy, gdy po wyjściu z Dziurawego Kotła na porażająco pozbawioną magii ulicę odzywała się w Billu utajona zwykle i drzemiąca jako ten smok z łaskotkami dziedziczna choroba Weasleyów.
– O Merrrrrrrlinie, jak tu fajnie! – ucieszył się. – Siedzi człowiek w tych bankowych kryptach jak zmumifikowany za życia i młodość marnuje, a tu tymczasem Mugole stawiają na ulicach... hmm. – Powstrzymał gwałtowną żądzę obmacania interesującego przedmiotu, a najlepiej zaniesienia pod płaszczem do domu i rozkręcenia w garażu taty. Oczywiście, odniósłby z powrotem, zanim ktoś by zauważył, zresztą, tyle tego mają... I to pikało! Bill pożałował gorąco, że jednak nie ma na sobie płaszcza. Możliwie najobszerniejszego. Miał wielką ochotę odpikać fascynującemu urządzeniu, jednak i ten odruch powstrzymał. Był świadom, w przeciwieństwie do wielu sobie rówieśnych czarodziejów, że mugolskie wynalazki wbrew pozorom nie żyją własnym życiem i nawiązywanie z nimi dialogu nie miałoby większego sensu. Zwłaszcza na środku ulicy. Nawet, jeśli sami Mugole niekiedy to robili. Bill nakazał sobie oczyścić umysł ze zbędnych dywagacji i trzymać się wytyczonego celu. Ruszył dalej, od czasu do czasu rzucając przyjazne spojrzenia różnym wykwitom cywilizacji. Rozplątywanie nitka po nitce egipskich klątw nie dawało jednak tej czystej, pierwotnej, obłąkańczej radości rozbebeszania bardziej... solidnych obiektów. Zwłaszcza, jeśli potem można było je złożyć z powrotem i zobaczyć, co wyjdzie. W przypadku klątw ta część zabawy była niestety wykluczona. W przypadku Billa było to nawet zaznaczone dużymi literami w kontrakcie z Gringottem. Wzdychając smutnie, młodzieniec stanął przy przejściu dla pieszych, opierając się miłośnie o słup sygnalizacji świetlnej. Może należało przemyśleć swoje życie zawodowe od nowa?

Regina przeszła przez Dziurawy Kocioł spokojnie i powoli, całą sobą emanując wrażenie, że ma w mugolskim Londynie jakąś ważną sprawę do załatwienia, z pogaduszkami należy więc zaczekać na jej powrót. Tylko kilka niedbałych uśmiechów, skinięć i już mogła wyjść na zewnątrz. Tu było jeszcze bardziej gorąco niż na Pokątnej. Nie zwracała jednak na to uwagi. W końcu miała stąd już całkiem niedaleko... Szła spokojnie i niespiesznie. Opartego o słup sygnalizacji świetlnej młodzieńca minęła bez jednego spojrzenia. Ech, ci Mugole. Słupki z trójkątami, słupki z kółeczkami, słupki z kolorowymi światełkami, słupki z tabliczkami, a i tak wiadomo, o co chodzi. Gości z Trzech Mioteł można było przynajmniej wyfikać do domu przez kominek, kiedy zatracali pionizację postawy. Nie musieli wracać, czepiając się słupków. Ech. Skręciła w boczną uliczkę, weszła na piętro cichej kamieniczki. Powitały ją ciemne drzwi z wizytówką, głoszącą oszczędnie nazwisko „Sanders”. Czarownica odruchowo wyciągnęła różdżkę i natychmiast skarciła się w myśli. Wygrzebała z torebki klucze i z powracającym za każdym razem uczuciem dumy otworzyła trzy czysto mugolskie zamki, groźnie ziejące małymi otworkami. Tak to się robi po tej stronie Dziurawego Kotła...

Severus Snape przemaszerował przez czarodziejski pub tak, jak to Severus Snape zwykł czynić. Nie parł przez środek, szedł wręcz przy samej ścianie, ale i tak miało się wrażenie, że jest właścicielem całego tego przybytku i każdego może wedle własnego widzimisię wyrzucić z wilkołaczym biletem. Jednocześnie z wymownych jego spojrzeń można było bez trudu odczytać, że gdyby rzeczywiście był właścicielem, rychło puściłby z dymem całe to odrażające gniazdo i wybudowałby coś mniej raniącego jego zmysł estetyczny. Większość gości wolała się nawet nie domyślać, cóż by to było. Tym niemniej, w efekcie przeszedł jak zwykle niezaczepiony przez nikogo, budząc wprawdzie setki domysłów, jakie znowu śmierciożercze plany ma zamiar uskuteczniać wśród niewinnych Mugoli, ale też z góry zniechęcając do szpiegowania tychże planów. Summa summarum, czarodzieje w Dziurawym Kotle mieli o czym plotkować, Snape miał zaś wolną drogę i wszyscy byli zadowoleni.

Bill Weasley był wyjątkowo zadowolony. Udało mu się oderwać od świateł i przyczaić w bramie wystarczająco wcześnie, żeby dostrzec szczupłą sylwetkę Mistrza Eliksirów, wyłaniającą się z pubu. Snape zdawał się być całkowicie odporny na wszechpanujący upał i równie wszechpanującą tendencję do zdejmowania z siebie tylu sztuk odzieży, ile tylko się dało bez popadania w ekshibicjonizm. Jedyny jego ukłon w stronę lata i wtapiania się w tłum Mugoli stanowiło zdjęcie surduta, który niósł przewieszony przez ramię, i rozpięcie kilku guzików koszuli. Weasley nie miał jednak w planach kontemplowania ubioru profesora. Nie tym razem. Jeśli ma mu się udać, musi zachować najwyższą ostrożność. Nikt nie potrafi się pilnować tak, jak Snape. Ale w końcu na pewno nie spodziewał się, że ktoś będzie na niego czekał przed Dziurawym Kotłem. Musi się udać!
Było to dosyć trudne, bo nie mógł na siebie zwracać uwagi Mugoli, przepadając w bramach i chowając się za tablicami. Jednocześnie jednak jego obiekt również nie mógł się zbyt często rozglądać – szedł po prostu w swoją stronę z lekko opuszczoną głową, jakby pogrążony w myślach, zapewne obserwując spod oka całą okolicę. Bill jednak uparcie trzymał się za jego plecami. Nie zamierzał dać się złapać – nie teraz, kiedy był tak blisko. Tak blisko... Kiedy zobaczył wielki, rozświetlony napis nad mugolskim sklepem, do którego wszedł Snape, przeszył go dreszcz oczekiwania. Jakże żałował, że sam nie może się tam wśliznąć, zobaczyć tych wszystkich wspaniałych rzeczy, podotykać ich może... Ale cierpliwości, cierpliwości. Profesor to załatwi. Przycupnięty niby to niewinnie wśród Mugoli na przystanku Weasley pozwolił sobie na przewrotny uśmieszek, który poszerzył się, gdy Mistrz Eliksirów wyszedł z powrotem na ulicę z szeleszczącą zachęcająco, błogo niemagiczną siatką. Uśmiech Billa osiągnął rozpiętość skrzydeł pikującego jastrzębia. Życie jest pięęęęękne...

Na ulicy Pokątnej Remus Lupin przeżywał kryzys moralny. Był dobrym człowiekiem. Miał swoje wady, to nie ulegało wątpliwości, ale był dobrym człowiekiem. W przerwach zaś był dobrym wilkołakiem. Znaczy, na tyle, na ile wilkołak może być dobry. W zasadzie, jeśli się go tylko zawczasu wypełni po brzegi eliksirem tojadowym, może być wręcz najlepsiejszym czworonożnym przyjacielem człowieka, jak łóżko co najmniej. O, właśnie. Przez całe życie tak bardzo się starał być najlepsiejszym przyjacielem człowieka. I czy doprawdy zasłużył sobie na to, co go teraz spotykało?! Nie dosyć, że cierpiał, nie dosyć, że w milczeniu, to jeszcze bez sensu. Czy naprawdę taki los przeznaczony był wszystkim rycerzom Jasnej Strony Mocy? Remus Lupin był niewątpliwie jednym z najjaśniejszych pośród jasnych rycerzy. Jednakowoż chwilowo ciężar własnej przewagi moralnej nad resztą czarodziejskiej społeczności i wszechogarniająca światłość – wzbogacona o efekty grzewcze – lekko go przytłaczały. Ciemna Strona Mocy... Ciemna strona księżyca... Błogosławieni ocienieni... To było nie w porządku, naprawdę. Był miły. Był poczciwy. Był na każde zafiukanie. I co miał z tego? Porażenie słoneczne. Żeby został nim przynajmniej zrażony na polu chwały, wobec przeważających sił wroga i Avad tryskających ze śmierciożerczych różdżek jak woda z fontanny. To nie. On daje się udręczać na bezsensownej misji. Bo czy ktoś kiedyś widział podejrzanego Śmierciożercę, knującego podejrzane matactwa w biały dzień na środku Pokątnej?! Remus Lupin na swój cichy, niezłomny i chwilowo spalony słońcem sposób podjął decyzję. Dosyć tego. A otóż życie było jak feniks. Tak, ten sam. Zdarzało się, że wszystko zostawało spalone, spopielone, spłonięte, jeno zgliszcza ziały żałosną ruiną. Zdarzało się nawet najjaśniejszym wojownikom jasnej strony Mocy. Ale nie wolno było desperować! Trzeba się było podnieść ze zgliszczy, odrodzić z popiołów, a nawet, jeśli się odrodziło niezupełnie tym samym ptakiem/człowiekiem/wilkołakiem, którym się było, zanim okrutny świat spalił pióra na feniksie, to też nie należało desperować. Trzeba było zaakceptować siebie. Nowego siebie. Siebie z bagażem doświadczeń. Całopaleń. Siebie z wiedzą, jak złudna bywa nieomylność Tych Dobrych. Z tą myślą zupełnie nowy Lupin oderwał spocony grzbiet od ściany budynku, strząsnął z czoła pozlepiane kosmyki i z premedytacją zszedł ze swego rycerskiego posterunku. Ruszył najkrótszą drogą do swojego mieszkania, aby grzecznie i z szacunkiem zawiadomić profesora Flitwicka, że nic niepokojącego nie zaobserwował, a następnie wziąć kąpiel i zmyć z siebie wszelkie ślady porażenia słonecznego, moralnych rozterek i rozważań nad feniksem Fawkesem.

Stanąwszy przed drzwiami opatrzonymi nazwiskiem „Sanders”, Severus Snape nie zawracał sobie głowy różdżką, ani też nie sięgał po klucze. Których nie miał. Po prostu umieścił palec wskazujący w samym środku przycisku dzwonka i nie puścił, dopóki zarumieniona i rozradowana Regina nie wpuściła go do mieszkania.
– O, już jesteś? Cudownie! Oooo! Pokaż! No pokaż!
Spojrzał na nią zimno.
– Cierpliwość jest cnotą...
– Gdybym chciała żyć w cnocie, poszłabym do zakonu! – odparowała, zacierając radośnie ręce. Powstrzymał cisnące mu się na usta uwagi o feniksach i innych alegoriach, zamiast tego pokazał jej to, czego chciała, przyprawiając ją o niestosowny chichot.
– Ooooo... Hihihi...
– Odrobinę powagi, kobieto.
– Ale to tutaj wygląda jak taki dementorek spulchniony.
– Twoim zdaniem tak wygląda dementor?
– No, może jak się go spulchni... A co, tobie pewnie tylko Sam-Wiesz-Kto w głowie?
– Na pewno nie spulchniony...

Stało się. Był tutaj. Stał przed drzwiami, opatrzonymi nazwiskiem, które wprawdzie niewiele mu mówiło, ale w świecie nieczarodziejskim miało być może jakieś głębokie znaczenie kulturowe. Znając poczucie humoru Reginy, mógł to być wynalazca mugolskiego odpowiednika piwa kremowego. A znając brak poczucia humoru profesora Snape’a, mógł to być wynalazca mugolskiego odpowiednika eliksiru na usuwanie zajadów. Ejże! Precz z takimi myślami. Dla dobra planu należało raczej założyć z całą wiarą i ufnością, że profesor Snape posiada różne ludzkie uczucia. No, ale czas był najwyższy podjąć działanie. Śmiało i otwarcie. Bądź co bądź, miał w rękach wystarczająco dużo atutów. Załomocze do drzwi, wedrze się i... Ale będzie fajnie! No, raz goblinowi dniówka.

Severus Snape bywał niekiedy nazywany nietoperzem – rzecz jasna, jedynie z bezpiecznej odległości przeciwległego krańca zamku. Oczywiście, nauczyciel nie musi wcale bardzo się starać, aby zasłużyć sobie na taki przydomek. Wystarczy, że mrok idzie za nim i niesie tren jego szat. Nie potrzebuje pokazywać się w kompromitującej pozycji z głową w dół, a nogami pod sufitem, latać po nocach, niedowidzieć i wszystkiego się czepiać. Tym niemniej – pewne cechy wspólne ze swoim zwierzęcym imiennikiem posiadał. Między innymi doskonałą – nawet wedle standardów czarodziejskich – jakość posiadanych zmysłów i para-zmysłów. Dlatego też, kiedy w mieszkaniu rozległo się cichuteńkie, trwożliwe skrobanie w drzwi, natychmiast je usłyszał i odpowiednio zareagował. Z różdżką postawioną w stan przedavadowy nacisnął delikatnie klamkę – akurat w tym samym momencie, kiedy Bill, łajając się w duchu za strachliwość niegodną łamacza kodów, ruszył do szturmu. W efekcie młodzieniec wpadł z impetem przez uchylone drzwi i zatrzymał się dopiero na przeciwległej ścianie. Snape zaś błyskawicznie zarejestrował znajomy, sterczący kolczyk i jeszcze bardziej znajomy rudy kucyk przybysza. Opuścił różdżkę do pozycji cruciosywnej i utkwił spokojne, zwodniczo łagodne spojrzenie w plecach nieproszonego gościa.

Bill Weasley poczuł mugolski zegar ścienny wbijający się w policzek, czyjeś przerażająco pozbawione emocji spojrzenie wbijające się w plecy oraz czyjąś różdżkę, niewątpliwie- gdzieś- tam- już –prawie -ociekającą- cruciatusem- wbijającym- się- gdzie- popadnie. Wiedział dobrze, że w tym mieszkaniu są tylko dwie osoby. Wiedział jeszcze lepiej, że tylko jedna z nich miewa aż nazbyt często Cruciatusy na końcu różdżki i języka. Należało kontratakować, nim nastąpi atak. Potem będzie już za późno…
Błyskawicznie odwrócił się na pięcie.
– Wiem wszystko! – rzucił z grubej rury.
– Duży postęp od czasów szkolnych – zauważył z uznaniem Snape. Bill nie pozwolił zbić się z pantałyku byle bezróżdżkowym sarkazmem. No, może nie takim byle, ale bezróżdżkowym na pewno.
– Wiem wszystko o was – rzekł z naciskiem. Mistrz Eliksirów uniósł jedną brew.
– Czyżby?
– Wiem, co tu robicie! – upierał się młodzieniec.
– Ho, ho...
– Widziałem pana w tym... – zniżył głos w bałwochwalczym podziwie – mugolskim sklepie.
Snape opuścił uniesioną brew.
– Wypożyczalni – poprawił oschle.
– Hę?
– Tam się pożycza rzeczy. A potem trzeba je oddać – wyjaśnił z wyższością profesor. Bill na moment zaniemówił w podziwie.
– To znaczy... One są... Używane? Przez Mugoli?!
– Niestety – wyrzekł Snape z niesmakiem – raczej nie da się ich zdezynfekować zawczasu...
– To nie szkodzi! – zapalił się Weasley. – No, bo w końcu... Sprawdzone!
Mistrz Eliksirów skrzywił się niechętnie.
– Nie wiem jak ty, chłopcze, ale ja wolałbym jednak zachować minimum higieny w każdej dziedzinie życia.
Przez myśli młodzieńca przemknął jakiś komentarz o minimach, stłamszony bezlitośnie przez instynkt samozachowawczy. Tymczasem otworzyły się drzwi do salonu i do obu panów dołączyła zaskoczona Regina.
– Co tu się dzieje?
– Pan Weasley właśnie wychodzi – wycedził Snape.
– O nie nie nie! – zaprzeczył dzielnie Bill.
Brew profesora powędrowała w górę.
– Nie?
– Wiem, co tu robicie – powtórzył młodzieniec desperacko.
– Iii?
– I ja też chcę! – w mgnieniu oka przeszedł od planu „A” jak „Atak Frontalny” do planu „B” jak „BłagamBłagamProszę”. – Błagam, błagam, proszę! Będę grzeczny. I nikomu nie powiem.
– I tak nic nikomu nie powiesz – rzekł Mistrz Eliksirów bez szczególnego nacisku na żadną frazę – ot, ze spokojną pewnością w głosie.
– Nie powiem, nic nigdy nikomu, ale proszę, pozwólcie mi zostać. Błagam. Chociaż raz! Ja... Nigdy czegoś takiego nie robiłem. – Tego na pewno nie zamierzał mówić, ale stało się.
Tym razem brwi obojga gospodarzy uniosły się pod same czoła.
– W twoim wieku? Billie, Billie, wstydź się... - zachichotała czarownica.
– Syn Arthura Weasleya! - zgorszył się nauczyciel.
Bill stał przed nimi niepomiernie zawstydzony, jako te siedem legendarnych nieszczęść egipskiego Gringotta. Wciąż chciał jednak osiągnąć to, co zamierzał.
– No ja wiem. Nie złożyło się nigdy... Proszę, nawet nie zauważycie, że tu jestem!
Snape prychnął.
Regina parsknęła śmiechem.
– No, nie wiem – powiedziała.
– Za to ja wiem, że nie – burknął profesor.
– Oj, bądź człowiekiem. Dajmy mu raz szansę - czarownica szybko zmiękła.
– Raz mu damy, a za tydzień będzie tu tłum jak do terapii grupowej - nie zgadzał się Snape.
– On nikomu nie powie.
– Skąd ta pewność?
– Bo wtedy go zabijesz, powoli i boleśnie.
Snape uniósł brew.
– To i tak będzie za późno.
– Ale on nie zaryzykuje.
– To Gryfon jest.
– Ale inteligentny.
– Nie nadużywaj oksymoronów nadaremno.
– Oj, no nie bądź takim gryfofobem.
– To nie fobia. To gryfowstręt. Jestem zły. Jestem lennikiem Ciemnej Strony Mocy. Mogę mieć nawet pufkowstręt, jeśli zechcę.
– A nie masz?
– Mam.
– To poprzestańmy dziś na pufkowstręcie i dajmy Gryfonowi szansę.
– Mnie tam nigdy nikt nie dał szansy.
– Bo jesteś zły i wredny. Wybrałeś niewłaściwą stronę Mocy. A on jest milutki.
– Też coś. Dobrze, niech zostanie. Będę się miał na kim wyżywać.
– Ja ci już nie wystarczam?
– Na tobie się jeszcze nie próbowałem wyżywać.
– Bill, ty weź lepiej uciekaj?!
Bill wodził spojrzeniem od Reginy do Severusa Snape’a i zapytywał sam siebie, w jakie też tarapaty się wpakował.
– Nie znałem was od tej strony... – wyszemrał nieśmiało. Obydwoje wlepili w niego wzrok.
– Tej strony nie ma – oznajmił z naciskiem Mistrz Eliksirów.
– Hę?
– To tak jak z księżycem – wyjaśniła niecierpliwie Regina.
– Aale... Księżyc ma drugą stronę? - szepnął Bill.
– Czy ktoś kiedyś widział drugą stronę księżyca?!
– Mugole...
Spojrzeli na niego z politowaniem.
– I dlatego są Mugolami. Też coś, latać na księżyc. Już on ma swoje powody, że nie pokazuje drugiej strony - pouczyła kobieta.
– Weasley – wyrzekł Snape – to, co dzieje się w tym mieszkaniu, nie dzieje się. Druga strona księżyca. Czy to jasne?
– A, jasne, panie profesorze, jasne jak... Jasna Strona Mocy.
Czarownica uśmiechnęła się z aprobatą. Mistrz Eliksirów zaś ponownie skrzywił się z pogardą.
– Ostatecznie możesz dziś zostać, Weasley, ale nie nadużywaj z łaski swojej tej nazwy w tym mieszkaniu.
– A czemu ma nie nadużywać?! – obruszyła się Regina. – I tak to my wygrywamy!
Spojrzał lodowatym wzrokiem.
– Jeszcze zobaczymy...
– Eee... Hę? – odważył się zapytać Bill. Popatrzyli na niego, leciutko zakłopotani.
– Aaa, bo widzisz, my w zeszłym tygodniu oglądaliśmy część pierwszą. Ale nie martw się, wszystko ci opowiemy – zapewniła beztrosko kobieta. Snape wyjął jej coś z ręki i podał młodemu czarodziejowi. Ten wziął to w dłonie w pełnym rewerencji milczeniu, nie zdołał jednak długo utrzymać ciszy.
– O jejejejej, „Imperium kontratakuje”, suuuuper! A czemu na okładce jest pofałdkowany Sam-Wiesz-Kto w kapturze?
Profesor posłał towarzyszce zwycięskie spojrzenie.
– Bo tym razem to nasi będą górą...

Usadowili się w salonie, wśród mugolskiego sprzętu audiowizualnego – o dziwo, Bill dał się posadzić w fotelu bez macania wszystkiego dookoła i odkręcania śrubek. Zbyt był pochłonięty referowaną przez towarzyszy historią.
– I latają do gwiazd? A po co?
– Bo tam mieszkają.
– A nie mogą na Ziemi?
– Mają dużo planet i na każdej ktoś mieszka. I odwiedzają się nawzajem.
– To miło.
– I napadają, podbijają, niewolą...
– A fe.
– Prawda?
– Wy profani, nie rozumiecie polityki Ciemnej Strony Mocy. – Mistrz Eliksirów spojrzał na nich z wyżyn kanapy. – Galaktyka była pogrążona w chaosie. Republika kisiła się w swoim własnym sosie. Słabowici, tchórzliwi Jedi nie byli w stanie dłużej utrzymywać porządku. Był najwyższy czas, żeby lordowie Sith wkroczyli i wzięli sprawy w swoje ręce.
– Eee... – zakłopotał się Bill.
– Rycerze Jedi to Jasna Strona Mocy. Czyli nasi – wyjaśniła Regina. – I my wygrywamy! – dodała z dumą.
– A lordowie Sith to Ciemna Strona Mocy. Czyli My. I my kontratakujemy – odparował Snape.
– Aaa – ucieszył się młodzieniec. – Czyli w poprzednim odcinku wygrali nasi, a teraz wasi będą się starali odegrać?
Ten wybór strony w konflikcie wywołał jeszcze jedno prychnięcie profesora.
– Mniej więcej, Weasley. Ostatnio pewien stylizujący się na Piasta Kołodzieja młody heros – inteligencja i zrozumienie spraw związanych z mocą mniej więcej na poziomie wczesnopotterowym – zdołał uratować wszechświat przy pomocy robota o wyglądzie skrzynki na listy i swojego niemalże inteligentnego przyjaciela.
– Niemalże?! Niemalże?! Dam ja ci niemalże! – naskoczyła na niego Regina z impetem legionu imperialnego co najmniej. – Han jest inteligentny! I w ogóle!
– W ogóle, czyli przystojny i w odróżnieniu od wyżej wymienionego Wybawcy Świata I Nadziei Obdarzonych Mocą, posiada odrobinę charakteru – wyjaśnił Billowi Snape. – Ale z tą inteligencją, polemizowałbym jednak. Powinien był najpierw załatwić swoje sprawy z tym przerośniętym gumochłonem, a potem bawić się w wybawianie wybawcy świata. Jeszcze może mieć przez to kłopoty.
– Przerośnięty gumochłon? – zaciekawił się Weasley.
– To taki podły mafiozo, któremu biedny Han jest winny pieniądze. Taki trochę Malfoy, tyle, że przerośnięty gumochłon – odparła czarownica.
– O.
– Z ogonem.
– A.A. A co on ma za sprawy z mafiozem, ten Han?
– No, wiesz. Takie... Nokturnowe.
– Aaaa.
– No, właśnie.
– Aha. Czyli ten Han z tym tamtym młodym razem sobie ten tego?
– Nie, nie, Han ten tego z księżniczką! Ona się czesze jak baranica, ale przynajmniej ma charakter.
Snape uniósł brew.
– Ten tego, czyli ratują świat – wyjaśnił Reginie. – To Gryfon jest...
– A. Więc tak, oni sobie razem ten tego.
– A księżniczka? - dopytywał się Bill.
– A księżniczka, cóż, jest. I fatalnie się czesze. Ale to może jej przejdzie.
– Wątpię – mruknął Snape.
– A wątp sobie, ty nawet wątpisz, że Luke tego twojego Vadera wyłuska z puszki, posieka mieczykiem i nakarmi nim Chewbaccę! - prychnęła.
– Wątpię. Albowiem mam niedobre przeczucia...
– Gorsze niż wyłuskanie z puszki i nakarmienie nim Chewbakki?!
Mistrz Eliksirów spojrzał na nią ponuro.
– Stawiam sto galeonów – rzekł grobowo – że jeszcze go nawrócą.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin