XIV - XVI .doc

(84 KB) Pobierz

BETA: ScaryMary   *XIV*


Emmett bez mrugnięcia okiem zgodził się na sponsorowanie Kathy. Pieniądze nigdy nie stanowiły dla nas problemu, kilka tysięcy w tę, czy we w tę, nie robiło nam różnicy. Za to z przerażeniem obserwował, jak na całe dnie znikałam w centrach handlowych, żeby kupować najróżniejsze drobiazgi dla Katherine. Zapewne domyślał się, do czego ta cała sytuacja zmierza, ale nie okazywał tego. Wiedział, że na mnie rzadko kiedy da się wpłynąć. Zresztą, trudno wpływać na niepodjęte decyzje. Tym bardziej, że nic w tym przypadku nie zależało ode mnie. Może to i lepiej? Kiedy w grę wchodziły dzieci, przestawałam myśleć racjonalnie. Byłam gotowa zrobić wszystko, żeby dziecko Kathy miało jak najlepiej w życiu. Zapewne gdyby dziewczyna była bardziej zachłanna i mniej przerażona, wykorzystałaby moją słabość, ale nie robiła tego. Może ludzie nie byli tacy źli, jak mi się wydawało?


To był bardzo ładny dzień. Lato zbliżało się ku końcowi, chociaż słońce wciąż wstawało tuż po piątej nad ranem. Powoli zaczynałam przygotowywać się do pierwszych lekcji z moimi pierwszoklasistami. Usiłowałam skupić się na pracy, ale niezbyt mi to wychodziło. Wciąż zastanawiałam się, co się dzieje z Kathy. Od kilku dni nie odbierała moich telefonów, nie miałam z nią żadnego kontaktu. Na dodatek, dzisiaj nie mogłam do niej pójść, bo dzień był bardzo słoneczny. Wpatrywałam się więc przez okno w korony drzew. Nie było wiatru, więc liście stały, a raczej wisiały, bez ruchu.

Nagle usłyszałam dobrze sobie znane kroki. Chciałam podejść do okna, ale coś kazało mi pozostać przy biurku. Chwilę potem rozległo się pukanie do drzwi, a kroki zaczęły się oddalać, bardzo szybko. Powoli zeszłam na parter. Emmett, zajęty meczem, nawet nie zwróił uwagi na to, że ktoś był pod naszym domem.

Otworzyłam drzwi, pochyliłam się i na progu zobaczyłam duży, wiklinowy koszyk na bieliznę. Był szczelnie wypełniony puszystymi kocykami, które wyraźnie coś szczelnie otulały. Delikatnie je rozchyliłam i zamarłam. Moim oczom ukazała się śliczna twarzyczka śpiącego niemowlęcia. Mogło mieć najwyżej kilka dni, takie było małe. Okrągła buzia, malutkie usteczka, rzadkie rzęsy, kilka kosmyków ciemnych włosków wystających spod malutkiej czapeczki. Gdybym żyła, moje serce zapewne biłoby z ogromną prędkością.

Dokładniej otuliłam się grubym swetrem, który miałam na sobie i najostrożniej jak umiałam, wyjęłam dziecko z koszyka. Maluszek nie zareagował na kontakt z moją zimną skórą, więc pozwoliłam sobie na przytulenie go do piersi. Rozkoszne ciepło, bicie malutkiego serduszka i spokojny oddech sprawiły, że nogi się pode mną ugięły, a moje oczy rozpaczliwie dopominały się o łzy.

- Emmett, chodź tutaj. - szepnęłam. Chwilę potem stał już obok mnie.

- Rosalie? - spytał, patrząc na mnie ze zdziwioną miną.

- Wejdźmy do środka, weź ten koszyk. - powiedziałam, bardzo powoli przesuwając się do wnętrza domu. Usiadłam na jednej z pluszowych kanap i oparłam się o miękką poduszkę. Em posłusznie wniósł kosz, postawił go na stole i zaczął przetrząsać kocyki. - Zeszłam na dół, bo usłyszałam, że ktoś kręci się przed domem. Otworzyłam drzwi i w tym koszu znalazłam dziecko. - pociągnęłam nosem, żeby lepiej poczuć zapach krwi maluszka. - To dziewczynka, tak konkretniej.

- Jest. - powiedział Emmett, z białą kopertą w dłoni. Nie otworzyłjej jednak, tylko usiadł obok mnie i spojrzał mi w oczy. - Nie jestem głupi, wiem, czyje to dziecko. Powiedz mi tylko, Rosalie, ale tak z ręką na sercu, że do niczego tej dziewczyny nie namawiałaś. Że to była jej własna, suwerenna decyzja.

- Tak było. - odparłam bez namysłu, zresztą, wcalę nie kłamałam.

- Rozumiem. To może teraz zobaczmy, co miała nam do przekazania. - wskazał na leżący na stole list.

- Nam?

- Ja chyba też podpadam pod "Państwa Cullen", nie sądzisz?
Przytaknęłam tylko. Jednym ruchem rozerwał kopertę i wyjął z niej kartkę w kratkę. Rozłożył ją i zaczął czytać.

- Drodzy państwo Cullen! Powiedziała pani, że zrobi wszystko, żeby moje dziecko miało jak najlepiej w życiu. Ja nie jestem w stanie sprostać jego wychowaniu, nawet z państwa pomocą. Wiem jednak, jak bardzo pragną państwo dziecka, więc zostawiam pod państwa opieką moją malutką córeczkę i mam nadzieję, że pokochają ją państwo jak własną. Katherine. - skończył i westchnął. Spojrzał na malutką twarzyczkę dziewczynki i westchnął ponownie. W tym momencie bardzo żałowałam, że nie jestem Edwardem i nie wiem, co mój mąż myśli. - Tu są jeszcze jakieś papiery ze szpitala. Kilka pampersów i butelka z mlekiem. Nic więcej. - zamilkł na chwilę. - Zbieraj się. - powiedział nagle.

Spojrzałam na niego zdziwiona.

- Jedziemy do Forks. To jest sprawa całej naszej rodziny. Zresztą, trzeba, żeby Carlisle zbadał tą małą. - ostrożnie wyjął mi dziewczynkę z ramion i ułożył ją w koszyku, otulając szczelnie kocykami. Przyglądałam się jego delikatnym ruchom, patrzyłam, jak starał się nie obudzić dzecka... Naszego dziecka...

Jednym ramieniem podniósł koszyk z naszą córeczką, a drugim objął mnie w pasie. Poszliśmy do garażu. Otworzył przede mną przednie drzwi swojego Hummera, a gdy usiadłam, ostrożnie postawił mi na kolanach przenośne nosidełko naszej córeczki.

Większość drogi pokonaliśmy w milczeniu, Emmett nadnaturalnie uważnie wpatrywał się w drogę, a ja cichutko nuciłam jedną z zapamiętanych jeszcze z dzieciństwa kołysanek. Odważyłam się odezwać dopiero po godzinie jazdy.

- Będzie miała na imię Clarisse, dobrze? - powiedziałam cichutko, zbyt nieśmiało, jak na mnie. Bałam się jego reakcji. Em od razu to wyczuł, bo pogłaskał mnie wierzchem dłoni po policzku.

- Poczekajmy z nadawaniem jej imienia, dobrze? - przytaknęłam, a on zamilkł na kilkadziesiąt sekund. - Ale Clarisse mi się podoba. Pasuje do niej. I jeszcze Madaleine byłoby odpowiednie, może na drugie? - ponownie przytaknęłam. Wziął mnie za rękę i jęknął głośno. - Żeby to wszystko było takie proste... Nie wiem, czy nasza rodzina pozwoli nam zatrzymać Clarisse. Zapewne stwierdzą, że to za duże ryzyko. Albo że mała zasługuje na normalną rodzinę.

- A Isabella to co, nie zagrożenie? - warknęłam rozwścieczona. Moja córka zdecydowanie była mniej niebezpieczna od tej dziewczyny. - A poza tym, to my jesteśmy normalną rodziną. Typową, amerykańską rodziną. Mamy dom, ogród, samochód, skończyliśmy studia, pracujemy.
- Rosalie, nie jesteśmy typowi. Typowi amerykanie nie pijają na obiad krwi. A my tak, nie możesz o tym zapominać. Rose, ja ją... też już ją kocham.

- Nie masz wrażenia, że ona od początku była nasza? Od kiedy tylko poznałam Kathy, czułam, że ona będzie moja.

Emmett nie odpowiedział, ścisnął tylko mocniej moją dłoń i opuszkami palców pogładził Clarisse po małej główce. Tak właściwie, to nie musiał nic mówić...


Na podjeździe przed domem czekali na nas Esme i Carlisle. Esme niemal wyrwała mi koszyk ze śpiącą Clarisse.

- Jest taka malutka. I taka śliczna... - szepnęła, delikatnie odgarniając jeden z kocyków.

- Chcieliśmy zwołać małą naradę rodzinną. - powiedział Emmett. - A tak poza tym, chcieliśmy, żebyś sprawdził, czy mała jest zdrowa. Tylko bez wożenia do szpitala, bardzo cię proszę.

Carlisle tylko przytaknął i zabrał Clarisse od Esme. Emmett poszedł razem z nim do domu.

- Wszyscy są w domu? - spytałam.

- Tak, czekają na nas w jadalni. - objęła mnie ramieniem i poprowadziła prosto do naszej "sali konferencyjnej". - Kochasz ją, prawda?
Przytaknęłam. Przytuliła mnie tylko i usiadła na swoim miejscu za stołem. Zrobiłam to samo. Edward mierzył mnie zabójczym spojrzeniem, Alice wyglądała na lekko zdezorientowaną, a Jasper zachował kamienną twarz.

- Zacznijmy już, dobrze? - zaproponował Edward. - Lepiej skończyć tą farsę, zanim się na dobre zacznie.

- Zaczekajmy na Carlisle'a i Emmetta. - upomniała go matka.

- Farsę?! - wrzasnęłam od razu. Jak on w ogóle śmiał?! - To jak nazwiesz swój związek z tą wariatką? Co, to może nie jest farsa?!

- Bella nie jest małym dzieckiem, które potrzebuje matki. - warknął. - Nie sądzisz, że Clarisse potrzebuje prawdziwej matki?

- A ja to co, jestem z papieru? I gdzie niby jej znajdziesz tą prawdziwą matkę? W domu dziecka? Jesteśmy jej w stanie zapewnić wszystko, co najlepsze. Będzie miała wszystko, czego zapragnie w tym kochających rodziców, dziadków, ciocię, wujka.

- A ty będziesz miała zabaweczkę. - mruknął Ed. - Rosalie, spójrzmy prawdzie w oczy, ty się nie nadajesz na matkę.

Wstałam z krzesła i uderzyłam go w twarz.

- Jak w ogóle śmiałeś powiedzieć coś takiego?!!! - wykrzyknęłam.

- Uspokójcie się natychmiast. - powiedziała Esme, również wstając.

- Wnoszę o odebranie Rosalie prawa głosu. Ze względu na zaangażowanie emocjonalne. - powiedział Edward zlodowaciałym głosem.

- Sprzeciw. - powiedział ze spokojem Jasper. - Kiedy rozmawialiśmy o Belli, tobie nikt głosu nie odbierał. Emmett, Carlisle, długo wam jeszcze to zajmie?

- Nie, już idziemy. - odpowiedział Carlisle. Po chwili obaj pojawili się w jadalni. Emmett trzymał Clarisse na rękach i karmił ją mlekiem. Na ten widok uspokoiłam się nieco. Nie dlatego, że zamierzałam to wykorzystać jako jeden z argumentów w dyskusji, ale dlatego, że był to najpiękniejszy z obrazów, jakie było mi dane w życiu widzieć.

- Możemy zaczynać. - powiedział Emmett. - Ja bym od razu ustalił, co i jak, dopóki Edward i Rosalie nie zaczną znowu drzeć kotów. Mnie nie musicie pytać o zdanie.

- Mnie też. - szepnęła Esme.

- To tylko dziecko, Edwardzie. - powiedział Jasper, wpatrując sięw zaciętą twarz naszego brata. - Nie jest niebezpieczne. Możliwe, że jeśli wychowa się wśród nas, nie będzie też zagrożeniem w przyszłości. Nie zamierzamy jej przecież przemieniać prawda? - spojrzał na mnie pytająco. Energicznie potrząsnęłam głową. Przemienić moją córeczkę?! - To mamy jasność.

- Prawdopodobnie nie mogłaby chodzić do przedszkola ani do podstawówki. Dzieci są dość gadatliwe. - stwierdziła Alice.

- Alice, nawet dzieci nie uwierzą w bajeczkę o wampirach. - przytomnie zwrócił jej uwagę Jasper.

- Może i masz rację. Ale lepiej chuchać na zimne. No i jej trzeba by powiedzieć prawdę. To z kolei powoduje złamanie naszej najważniejszej zasady.

- Już raz to zrobiliśmy. - przypomniałam jej.

- To prawda. - przyznała mi rację. - Zresztą, co ja tu mam do gadania... Carlisle? - spojrzała na naszego ojca, oddając mu głos.

- Myślę, że Rosalie i Emmett są na tyle mądrzy i dojrzali, by mogli sami zdecydować, co zrobią. Ale moim zdaniem, odebranie im teraz Clarisse byłoby czymś niewybaczalnym. To tak, jakbyśmy odebrali ci Bellę, Edwardzie.

- Ja się nie zgadzam. - powiedział Edward. - Powinniście byli od razu odnieść ją do jakiegoś szpitala. Teraz ona myśli o waszych głosach. Ja jestem na nie, jeszcze raz powtarzam. A wy róbcie co chcecie.

- A ja wiem, co powinnyśmy zrobić. - stwierdziła Alice, uśmiechając się od ucha do ucha.

- Co takiego? - zdziwiłam się, oddychając jednocześnie z ulgą.

- Wielkie zakupy! I remont u was w domu! Moja bratanico-siostrzenica potrzebuje ubranek, dużo ubranek, zabawek, własnego łóżeczka i mnóstwa innych rzeczy. Wózka chociażby. I jedzenia. - aż piszczała z radości. Ja też się uśmiechnęłam.

- Widzisz, Claire, jesteś już pełnoprawnym członkiem rodziny, ciocia Alice postanowiła zrobić dla ciebie zakupy. - powiedział Emmett, poklepujący teraz Clarisse po pleckach, ze starym podkoszulkiem przewieszonym przez ramię. Jedną z dużych dłoni podtrzymywał główkę naszej córeczki, szeptał jej do ucha. - Będziesz najlepiej ubraną małą dziewczynką na świecie. I będziesz miała najfajniejszego tatusia i najfajniejszą mamusię. Clarisse Madaleine Cullen, moja mała córeczka. - szepnął.

Podeszłam do nich i objęłam Emmetta ramieniem.

- Nasza. - poprawiłam.

 

 

BETA: ScaryMary   *XV*

- Rosalie, musisz pamiętać o pilnowaniu, żeby zawsze było jej ciepło. - poinstruował mnie Carlisle. - Wprawdzie Claire nie reaguje jakoś specjalnie na nasze zimno, ale musisz być ostrożna, żeby się przypadkiem nie przeziębiła. Gdyby coś się działo, dzwońcie do mnie albo od razu przyjeżdżajcie. Zresztą, i tak przyjedźcie za kilka dni, żebym mógł sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. - przytakiwałam raz za razem, kołysząc Clarisse w ramionach, żeby zasnęła.

- Zakupów nie będziemy chyba musieli robić przez najbliższe dwa lata. - stwierdził Emmett, rozglądając się po salonie, który cały był zastawiony wypakowanymi po brzegi torbami. - Alice nieźle zaszalała.

- Akurat mnie to powstrzyma. - prychnęłam. - Jak tylko wejdą nowe kolekcje, te ubranka trzeba będzie wymienić. Pozostaje nam jeszcze kilka kwestii do omówienia. Emmett, mógłbyś położyć Clarisse spać? - poprosiłam.

- Jasne. - Em delikatnie wziął na ręce naszą córeczkę i poszedł z nią do naszej dawnej sypialni, którą Esme w ekspresowym tempie zaadaptowała na dziecinny pokoik.

Spojrzałam na Carlisle'a. Pozostawało jeszcze kilka ważnych rzeczy, które musiałam z nim skonsultować.

- Będziecie musieli porozmawiać z tą dziewczyną. - zaczął, przeglądając dokumenty ze szpitala. - Są dwie opcje: albo przerabiamy te dokumenty i rejestrujemy Clarisse jako waszą biologiczną córkę. Masz teścia lekarza, dałoby się jakoś wyjaśnić, dlaczego nie potrzebowałaś położnej. A druga opcja jest taka, że Katherine rejestruje Claire jako swoje dziecko, a wy ją adoptujecie.

- Nie chcę jej adoptować. - obruszyłam się. - Kathy stwierdziła, że to ja będę jej matką.

- Rosalie, łatwo da się zbadać, że nie jesteś jej matką. Jesteś jej mamą, to fakt, ale nie matką. Gdyby, nie daj Boże, coś się stało, nie mogłabyś jej nawet oddać krwi.

- No pewnie, że nie będę jej mogła oddać krwi! - zdenerwowałam się. - Bo ja NIE MAM krwi! Czy to czyni ze mnie matkę drugiej kategorii?! Czy bycie dobrym rodzicem polega na zgodności kodów genetycznych?! To mi próbujesz przekazać?!

- Rosalie, uspokój się. Wiesz, o co mi chodzi. Musicie porozmawiać z tą dziewczyną.

- Nie chcę. - zacisnęłam zęby i skrzyżowałam ręce na piersiach. - Nie chciała Claire, zostawiła ją obcym ludziom na progu, nie ma do niej żadnych praw. Co za matka zostawia noworodka na dworze? Skąd mogła wiedzieć, że jesteśmy w domu? W tym momencie jest to już moja córka. Nie będę tej głupiej gówniary pytała o zdanie.

- Gówniara, nie gówniara, jest matką twojej córki. Musisz się z tym pogodzić.

- Pomyślę o tym. - odparłam, mierząc go wzrokiem. - Jest jeszcze druga kwestia: które z nas zajmie się Clarisse. Ja mogę mieć problem ze zwolnieniem się teraz. Za dwa tygodnie jest rozpoczęcie roku.

- Ja z nią zostanę. - powiedział Emmett, wystawiając głowę z pokoju. - Moja mała księżniczka jej sto razy ciekawsza od rzędów cyferek. Już pomijając to, że ktoś ją musi rozpieścić, ja się do tego nadaję idealnie. - roześmiał się. Z jego radosnym śmiechem pomieszało się jednak ironiczne parsknięcie Edwarda.

- I ktoś mi mówił, że to dziecko będzie nieszkodliwe. Jak Em je będzie wychowywał, to mu wyjdzie zołza gorsza nawet od Rose. A to niebezpieczniejsze od bomby atomowej. - powiedział.

- Prosisz się o urwanie głowy, wiesz? - warkął Emmett, wychodząc z pokoju i zmierzając w kierunku sypialni Edwarda. - Obrażasz moją żonę, obrażasz moją córkę. - Edwardy wyszedł na korytarz i oparł się o ścianę. - Zastanawiam się, co tobą kieruje. Jakiś uraz z dzieciństwa? Mamusia cię za mało przytulała, czy jak? Bo jak ja cię przytulę, to może się to dla ciebie źle skończyć.

- Emmett, daj spokój, szkoda nerwów. - stwierdziłam, wchodząc już po schodach. Obaj spojrzeli się na mnie z niemałym zdziwieniem. - Zresztą, huk mógłby obudzić, Claire, prawda? A tego żaden z was nie chce, mam rację? - powiedziałam, unosząc jedną brew.

Edward prychnął tylko po raz kolejny i spojrzał na nas z politowaniem.

- Bo zaraz ja ci rozwalę ten świeżo naprawiony samochodzik. - wycedził przez zęby mój ukochany mąż. - Tylko że tym razem nie da się go naprawić.

- Czy wy troje się kiedyś przestaniecie ze sobą kłócić? - spytał Jasper, który właśnie wszedł do domu. - Mam was dosyć, jesteście jak małe, rozkapryszone dzieciaki. Kłótnie rodem z piaskownicy. Aż dziw, że się za włosy nie ciągniecie. Ale to wciąż jest do nadrobienia, nie martwcie się. - zmierzył nas karcącym spojrzeniem i oparł się o barierkę.

- Za ile tu będą? - spytał Edward, zapewne a propos czegoś, co wyczytał w myślach brata.

- Już jadą. Alice postanowiła podzielić się naszą rodzinną radością z Bellą. - poinformował nas Jazz, przyglądając mi się uważnie.

- To niebezpieczne dla Clarisse. Jaką mamy gwarancję, że Isabella jest zdrowa? - spytałam, patrząc na Jaspera spode łba. - Nie mogłeś jej jakoś powstrzymać?

- Powstrzymać Alice? - parsknął. - Życzę miłej zabawy. To jak próba przekonania góry, żeby ruszyła się z miejsca.

- To trzeba było chociaż spróbować. - rzekłam z wyrzutem.

- Prawdę mówiąc, Rosalie, nie widzę powodu, żeby psuć Alice humor ze względu na twoje widzimisię. Bella może do nas przychodzić kiedy chce, jest tu mile widziana. A Claire nic nie będzie, w ludzkiej krwi łatwo wyczuć zmianę zapachu spowodowaną chorobą. Ally zwróciłaby na to uwagę. Masz wpływ na Emmetta, Rose, ale nie na nas wszystkich. Usiłujemy ci to przekazać od kilkudziesięciu lat, ale jesteś mało pojętną uczennicą.

Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Jasper byłby już martwy.


- Dzień dobry. - usłyszałam ciche powitanie Isabelli. Byłam w pokoju Clarisse, patrzyłam, jak słodko śpi. Pogłaskałam ją po malutkiej rączce, a głowę oparłam o szczebelki łóżeczka. Chciałam, żeby ta chwila trwała wiecznie. Marzyłam o niej przez całe lata i jeszcze nie do końca do mnie dotarło, że ta mała istotka to naprawdę moja córeczka.

Alice zastukała do drzwi.

- Proszę. - powiedziałam, nie podnosząc się z podłogi.

Do pokoju weszły Alice i Isabella.

- Dzień dobry. - powiedziałam chłodno. - Tylko się o nic nie potknij, niedawno zasnęła. - powiedziałam.

- Śpi księżniczka. - szepnęła Alice, przewieszając się przez wezgłowie łóżeczka. - Chodź, Bello, Rose cię nie pogryzie. No, chodź, zobacz, jaka ona śliczna. - dziewczyna niepewnie podeszła do mnie. Zmierzyłam ją spojrzeniem a la de Niro z "Poznaj mojego tatę". Serce zaczęło jej szybciej bić, zagłuszając przyjemne tony serduszka Clarisse. Widziałam, jak trzęsą jej się dłonie, gdy nachylała się nad moją córeczką.

- Faktycznie, jest przeurocza. - wyszeptała. - To może już chodźmy, niech Claire się wyśpi.

- Ma na imię Clarisse. - poprawiłam.

- Miłych snów, Clarisse. - wyszeptała i wyszła z pokoju, nawet na mnie nie patrząc.

- Rosalie, nie łącz Baby Diora z Dolce&Gabbana, proszę cię. - powiedziała wyrzutem Alice. - Chcę, żeby moja bratanica od małego miała dobry gust, w ten sposób utrudniasz mi życie. - powiedziała to z tak śmiertelną powagą, że dużo wysiłku kosztowało mnie nie roześmianie się.

- Dobrze, Alice, będę pilnowała jednolitości. - powiedziałam, udając powagę.

- Tylko nie kolorystycznej, broń Boże! - jej święte oburzenie było takie urocze...

- Dobrze, Alice, będę ją ubierała zawsze w tą samą markę, ale w różne kolory. - przytaknęłam.

- To dobrze. - powiedział i ruszyła w stronę drzwi. Nie wyszła jednak, zatrzymała się na progu. Obróciła się w moją stronę i obdarzyła mnie nieco krzywym uśmiechem. - Czy ty się ze mnie trochę nie naigrywasz?

- Trochę tak. - przyznałam.

- Aha. - odpowiedziała, pomachała mi i wyszła.

 

 

BETA: ScaryMary    *XVI*


- Mogę? - usłyszałam ciche pytanie Edwarda stojącego pod drzwiami.

Zmarszczyłam brwi. A ten czego tu szukał?

- Wejdź. - powiedziałam, wstając z fotela. - Po co przyszedłeś?

- Esme wysłała mnie z mlekiem dla Clarisse. - powiedział, wymachując butelką. - Mogę spróbować? - spytał.

Czy ktoś go walnął w łeb?

- A nie zgnieciesz jej ? - spytałam.

Uśmiechnął się tylko kącikiem ust.

- Nie mam tego w planach. Zresztą, skoro i tak nikt mnie nie słucha, to chyba czas, żebym spróbował się z nią polubić. - podszedł do łóżeczka. - Mogę?

Przytaknęłam, wciąż patrząc na niego ze zdziwieniem. Ostrożnie wyjął Clarisse z łóżeczka, ułożył ją w ramionach i zaczął karmić. Obserwowałam każdy jego ruch, jakoś mu nie ufałam. Wydawało się jednak, że faktycznie ma pokojowe zamiary.

- Kiedy wyjeżdżacie? - spytał, delikatnie kołysząc Clarisse.

- Zaraz ją położę, a jak rano się obudzi, wrócimy do domu. Jasper jedzie z nami, te wszystkie zakupy Alice, nie zmieściłyby się do jednego samochodu. Poza tym, Carlisle stwierdził, że potrzebujemy pomocy przy negocjacjach z Katherine. Nie mam pojęcia, co tu negocjować, ale niech im będzie.

Edward westchnął tylko i wzniósł oczy ku niebu.

- Przecież ty się nie boisz tej rozmowy, negocjacji, ani niczego. Ty się boisz, że ona zmieni zdanie. Że zabierze ci Clarisse. Dlatego nie chcesz się z nią spotkać.
Niesamowite, nareszcie coś do niego dotarło. Czyżby umiał mnie zrozumieć, tylko zapierał się przed tym rękami i nogami?

- Rosalie, ja cię nie chcę rozumieć. Od tego może się zakręcić w głowie. Ale w tym przypadku to co innego. Tu nie za bardzo jest co rozumieć. Jeśli chodzi o dzieci, nie kierujesz się rozumem, tylko uczuciami. Jako, że jeśli chodzi o Bellę, u mnie też emocje biorą górę, w tej materii jestem w stanie cię zrozumieć.

Jego wywód był dość zagmatwany, ale zrozumiałam. Nawet nie miałam mu tego wszystkiego za złe, ja też nigdy nie szczędziłam mu ostrych słów. Rzadko otrzymywałam od niego choćby kilka słów wsparcia, ale też rzadko na te słowa wsparcia zasługiwałam.

- Daj ją już. Najadła się. - powiedziałam tylko i wyciągnęłam ręce. Oddał mi ją ostrożnie i usiadł w fotelu, obserwując, jak oparłam ją o ramię, żeby jej się odbiło. - Nie umiem być rozsądna, gdy mam ją obok siebie. Jestem zbyt samolubna, żeby ją oddać, zbyt długo tego pragnęłam.

- Ja nic nie mówię. Ja chciałem tylko, żeby ta mała miała jak najlepiej w życiu. Jakoś trudno byłoby mi przyznać, że tym najlepszym jesteś ty jako matka.

- Reszta rodziny jakoś się nie sprzeciwiała.

- No pewnie, że nie. Bo wiedzieli, że nie przyjechałaś tu pytać o zgodę. I tak byś zatrzymała Clarisse, cokolwiek by ci powiedzieli. Emmett by przypilnował, żebyś dostała, czego chcesz, to straszny pantoflarz. Ty przyjechałaś tutaj po akceptację. Wszyscy o tym wiedzieli. I, jak widać, stwierdzili, że lepiej dla naszej rodziny będzie, jeśli zaakceptują Claire jako jej członka. - wstał z fotela. - Trzymaj się, siostrzyczko. - cmoknął mnie w policzek, pogłaskał Clarisse po malutkiej główce i wyszedł.



5 lat później...

- W domu dokończcie tę stronę w ćwiczeniach. - poinstruowałam swoją klasę. - Sprawdzę to w poniedziałek. I na poniedziałek macie przynieść zasuszone liście, będziemy robić jesienny obrazek. Życzę wam miłego weekendu. - powiedziałam. Schowałam wszystkie książki do torebki i złożyłam dziennik. Dzieci w tym czasie wybiegły z sali, została w niej tylko Clarisse.

- Ciocia Alice chyba wyrzuciła moje liście. - powiedziała. Patrzyła na mnie swoimi dużymi, brązowymi oczami. W ciemnych włosach miała szeroką, satynową opaskę w kratkę, na plecach nieduży plecaczek, również w kratkę, a w rączce trzymała teczkę na rysunki z Myszką Minnie.

- Sprawdzimy. - obiecałam. - A jeśli wyrzuciła, to jakoś to z nią załatwimy, ok? - obiecałam. - A teraz musimy pojechać po tatusia. Tylko zaniesiemy dziennik i pożegnamy się z Lizzy, dobrze?

Przytaknęła i wzięła mnie za rękę. Patrzyłam na nią, jak dumnie stawia małe kroczki. Pięć lat temu zostałam matką. Najpiękniejsze lata mojego życia. Pełne radości i dziecięcego śmiechu. Przez te pięć lat przeżywaliśmy z Emmettem rodzicielskie sukcesy i porażki, ale w gruncie rzeczy udało nam się doprowadzić do tego, że Claire stała się bardzo rozpieszczoną, ale też bardzo mądrą dziewczynkę. Był oczkiem w głowie całej naszej rodziny, w tym Isabelli, która już oficjalnie stała się jej członkinią, biorąc ślub z Edwardem. Mało tego, wbrew moim gorącym protestom, przemienili ją. Nie przepadałyśmy za sobą szczególnie, ale byłyśmy w dużo lepszych stosunkach, niż niegdyś. Do tolerowania jej skłaniało mnie chyba głównie to, że moja córeczka bardzo ją lubiła. A dla Clarisse byłabym skłonna zrobić wszystko.

- Pa, Lizzy. - powiedziałam do przyjaciółki i cmoknęłam ją w policzek. - Pamiętasz, że jesteśmy w niedzielę umówione na zakupy? - spytałam.

- Jasne, Rose. - przytaknęła i uśmiechnęła się. - Ty też idziesz, Clairy?

Mała pokręciła energicznie główką.

- Tata obiecał, że nauczy mnie grać w pokera, jak mamy nie będzie. - szepnęła do Elizabeth. Czasem zapominała, że słyszę lepiej od niej.

Elizabeth parsknęła śmiechem.

- No, to nie chciałabym być teraz w skórze Emmetta. - wykrztusiłam, wciąż się śmiejąc.

- Oj, ja też... - mruknęłam. - No, to pa, pa. Skarbie, pożegnaj się z ciocią.

- Pa, ciociu. - pomachała rączką.

- Pa, Claire. Pozdrówcie ode mnie Ema.

Machnęłam tylko ręką i razem z Claire wyszłyśmy ze szkoły. Pomogłam jej zapiąć pasy w Hummerze, a sama usiadłam za kierownicą. Z piskiem opon ruszyłam ze szkolnego parkingu i jechałam w stronę banku. Emmett wrócił do pracy, gdy tylko Clarisse poszła do szkoły, wtedy ja z kolei stałam się mamą na pełen etat, gdyż będąc jej wychowawczynią, miała córeczkę cały czas blisko siebie.

Jakimś sposobem ominęłam korki i po kilku minutach zaparkowałam pod zabytkowym budynkiem, w którym mieścił się Columbia Bank. Razem z Claire weszłyśmy od razu na piętro, a potem prosto do gabinetu Emmetta. Weszłyśmy bez pukania. Em akurat rozmawiał przez telefon. Na nasz widok rozpromienił się.

- Tak, skontaktuję się z panem w przyszłym tygodniu. Tak, wszystko się zgadza. Yhm. Yhm. Do widzenia. - zakończył i odłożył słuchawkę. - Moje dziewczynki... Chodź tu, córeczko. - wziął Clarisse na ręce i zaczął kręcić się wokół własnej osi. Uśmiechnęłam się na ich widok. - Mama za bardzo was nie przemęczała? - spytał, obejmując mnie ramieniem.

- Mama nas nie przemęcza. I tak to wszystko umiem.

Emmett wybuchnął śmiechem.

- Moja zdolna księżniczka. - powiedział, cmokając ją w policzek. Wspięłam się na palce i szepnęłam mu do ucha:

- Mam z tobą do pogadania.

Spojrzał na mnie zdziwiony.

- Dam ci podpowiedź: ma to coś wspólnego z pokerem i moimi zakupami.

- Cholera. - powiedział, na tyle głośno, że Claire musiała to usłyszeć.

- Emmett! - warknęłam.

- Nie lubię, jak rozmawiacie tak, żebym nie słyszała. - obruszyła się Clarisse.

- Przepraszam, córeczko. - powiedziałam, głaszcząc ją po włosach. - Musiałam powiedzieć coś niemiłego tatusiowi. - mrugnęłam do niej porozumiewawczo, uśmiechnęła się. - To jak, idziemy do domu?

- Natychmiast. Mam ochotę pograć w kosza. - powiedział Emmett.

Wzniosłam tylko oczy ku niebu.

- No, już, nie złość się, skarbie. Do domciu. - uśmiechnął się do mnie i poprowadził do drzwi.


Clarisse i Emmett grali w chińczyka, a ja czytałam jeden z kryminałów Cobena, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Nie miałam ochoty odrywać się od rozmowy Myrona i Wina, ale poszłam, żeby otworzyć niespodziewanemu gościowi. Był to człowiek, ale byłam pewna, że go nie znam.

Na progu zobaczyłam wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę. Był dobrze zbudowany, ale nie aż tak, jak Emmett, miał duże, brązowe oczy i nieco krzywy uśmiech. Ubrany był tak, że Alice niechybnie rozpłakałaby się na jego widok.

- O co chodzi? - spytałam szorstko i przymknęłam nieco drzwi.

- Nazywa się pani Rosalie Cullen?

- Hale - Cullen. - skorygowałam. - Ma pan do mnie jakąś sprawę?

- W pewnym sensie tak. Mogę wejść? - nie dość, że wygląda jak bezdomny, to jeszcze usiłuje mi się wpakować do domu?!

Przeszyłam go wzrokiem.

- Ja wiem, że jestem blondynką, ale nie jestem głupia. Czego pan ode mnie chce? I kto panu dał mój adres?

- Katherine Lloyd. Chyba zna pani to nazwisko. - uśmiechnął się złośliwie.
Gdybym mogła, dostałabym gęsiej skórki.

- Znam. I co z tego? - powiedziałam, udając spokój. Wszystko bym teraz oddała za obecność Jaspera.

- Chyba jednak jest pani głupia. Jestem ojcem pani córki. - zabrzmiało to tak absurdalnie, że w innej sytuacji zapewne parsknęłabym śmiechem. - To jak, możemy porozmawiać?

- Proszę to chwilę poczekać. Radzę się panu nie ruszać. - warknęłam i wbiegłam do domu. Wprost rzuciłam się na Emmetta i zaczęłam mówić najszybciej i najciszej jak się tylko dało:

- Zadzwoń do Elizabeth i zawieź do niej Clarisse. Dopilnuj, żeby nigdzie nie wychodziła. Powiedz, że to sprawa życia i śmierci. Potem zadzwoń do Alice, żeby przywiozła tu Carlisle'a i Jasper'a, a Clarisse zabrała jak najdalej stąd. Najlepiej niech ją wywiezie z kraju. Albo w ogóle na inny kontynent. Zrozumiałeś?

Przytaknął tylko, patrząc na mnie przerażonym wzrokiem. Cała trzęsłam się ze strachu.

- Rose, co się dzieje?

- Nie czas na pytania. Jedźcie. - pochyliłam się nad Claire i mocno ją przytuliłam. - Bardzo cię kocham, córeczko. Tatuś zawiezie cię teraz do Elizabeth, dobrze? A potem ciocia Alice zabierze cię w jakieś fajne miejsce na wakacje.

- Mamusiu, czy coś się stało? - spytała, dotykając mojego policzka. - Nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze.

- Już się nie denerwuję. - zmusiłam swoje usta do uśmiechu. - Będziesz grzeczna?

- Będę.

- Trzymam cię za słowo. No, jedźcie już. Emmett, wróć szybko. I oddaj Claire swój telefon, chcę mieć z nią kontakt. I wyjdźcie od razu do garażu.

Emmett wziął Clarisse na ręce i pobiegł do garażu. Ja wróciłam do drzwi.

- Niech pan wejdzie. Nie radzę niczego dotykać. - warknęłam, widząc, że sięga ręką w stronę mojego ulubionego obrazu, "Kobiet w ogrodzie" Moneta. - Czego pan tak konkretniej chce?

- Odzyskać dziecko. Jest w końcu moje, nie pani.

Spojrzałam na niego i przełknęłam sporą ilość jadu, który nagromadził się w moich ustach. Miałam nadzieję, że Claire miała rację. Że wszystko będzie dobrze. Bo bałam się jak jasna cholera.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin