Cook Glen - Imperium Grozy Tom 1 - Zapada Cień Wszystkich Nocy.pdf

(1394 KB) Pobierz
Cook Glen-Imperium grozy 1-Zapada Cien Wszystkich Nocy
Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy
Glen Cook
Zapada cień wszystkich nocy
Przełożył Jan Karłowski
PROLOG:
Lato 994 roku Od ufundowania Imperium Ilkazaru
Koniec polowania
Zalane błękitnym światłem pomieszczenie wydrążone w litej skale. Czterech mężczyzn już czekało. Wszedł piąty.
– Miałem rację. – Znużenie i okrywający go kurz zdradzały trudy przebytej podróży.
– Gwiezdny Jeździec siedzi we wszystkim po uszy. – Rozparł się w krześle.
Pozostali czekali.
– Kosztowało to życie dwunastu moich ludzi, jednak opłaciło się. Przesłuchałem trzech mężczyzn, którzy towarzyszyli
Adeptowi do Malik Taus. Ich świadectwo było przekonujące. Aniołem Ucznia okazał się Gwiezdny Jeździec.
– W porządku – odparł ten, który podejmował decyzje. – Ale gdzie on teraz jest? I gdzie jest Jerrad?
– Dwa pytania – jedna odpowiedź. Góra Grzmotu.
Wobec braku reakcji nowo przybyły ciągnął dalej.
– Zginęła większość moich najlepszych agentów. Ale wiadomość dotarła: małego staruszka i skrzydlatego konia
widziano w pobliżu Grot Starożytnych. Jerrad zabrał ze sobą gołębie. Ptasznik przyniósł jednego z nich dokładnie w chwili,
gdy wróciłem do domu. Jerrad odkrył obozowisko starego u stóp góry. Ma ze sobą Róg. – Ostatnia uwaga rozbrzmiała nutą
histerycznego niemalże podniecenia.
– Wyruszamy rankiem.
Róg ten, Róg Gwiezdnego Jeźdźca, Windmjirnerhorn, zasłynął jako róg obfitości. Człowiek, który potrafiłby wydrzeć
go z rąk właściciela i podporządkować swoim rozkazom, nie potrzebowałby troszczyć się już o nic, mógłby tworzyć bogactwa
zdolne kupić cały świat.
Cała piątka snuła marzenia o odbudowie dawnego imperium, zagrabionego ich przodkom.
Czas pogrzebał ich imperium. Nie było już na świecie niszy, którą mogłoby wypełnić. To były marzenia, nic więcej.
Większość z nich doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Jednak niezmiennie trwali przy swoim, wiedzeni siłą tradycji, chęcią
sprostania wyzwaniu oraz zapałem przepełniającym tych dwóch, którzy rozmawiali.
* * *
– Tam w dole – oznajmił Jerrad, wskazując na pogrążony w wieczornym półmroku głęboki, porośnięty zielonymi
sosnami wąwóz. – Obok wodospadu.
Reszta z trudem zdołała dostrzec niknący w oddali dym obozowego ogniska.
– Co on zamierza?
Jerrad wzruszył ramionami.
– Tylko tam siedzi. Od miesiąca. Z wyjątkiem jednej nocy w ubiegłym tygodniu, kiedy to pofrunął na koniu gdzieś
z powrotem na wschód. Wrócił następnego dnia przed zmierzchem.
– Wiesz, jak tam zejść?
– Dotąd nie podchodziłem bliżej. Nie chciałem go przestraszyć.
– W porządku. Lepiej od razu zabierzmy się do tego. Wykorzystajmy resztę światła, jaka nam została.
– Rozłączmy się i wpadnijmy na niego ze wszystkich stron. Jerrad, cokolwiek się stanie, nie pozwól mu dopaść Rogu.
Zabij go, jeśli będzie trzeba.
Było po północy, kiedy zaatakowali starca, a zaczęliby jeszcze później, gdyby nie wzeszedł księżyc.
Gwiezdny Jeździec obudził się na odgłos kroków i z oszałamiającą prędkością rzucił w kierunku Rogu.
Jerrad skoczył pierwszy, z nożem w dłoni. Starzec w pół drogi zmienił kierunek ruchu i wykonał zadziwiający skok na
grzbiet skrzydlatego konia. Zwierzę wzbiło się w niebo wśród odgłosów przypominających łopot smoczych skrzydeł.
– Wymknął się! – złorzeczył przywódca. – Przeklęty! Przeklęty! Przeklęty!
– Szybkonogi stary pierdziel – zauważył któryś.
– Co za różnica? – powiedział Jerrad. – Mamy to, po co przyszliśmy.
Przywódca uniósł pękaty Róg.
– Tak. Teraz już go mamy. Zalążek Nowego Imperium. A Wiatrołak będzie jego kamieniem węgielnym.
– Chwała Imperium! – wykrzyknęła reszta, wzorem swych przodków, aczkolwiek z różnym entuzjazmem.
Z wysoka dobiegł stłumiony, odległy dźwięk, który mógł być echem śmiechu.
1
Lata 583-590 OUI
Wkracza na arenę świata
Kiedy kaci w kapturach wznosili ozdobnie ciosany pal stosu, dziecko płakało u ich stóp. Gdy przyprowadzili kobietę,
o oczach czerwonych od płaczu i rozwichrzonych włosach, chciało do niej pobiec. Kat pochwycił je delikatnie i złożył
w ramionach zdumionego starego wieśniaka. Gdy mężczyźni w kapturach rozkładali wokół niej wiązki chrustu, kobieta
1 / 90
434798028.002.png
Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy
w niemym błaganiu patrzyła na dziecko i mężczyznę, nie widząc nic poza nimi. Kapłan udzielił jej sakramentów, ponieważ
według jego religii była bez winy. Zanim powrócił na przypisane mu w czas obrzędu miejsce, potrząsnął jaskrawo
pomalowanym kropidłem z końskiego włosia nad jej potarganymi włosami, obsypując ją uśmierzającym ból pyłkiem lotosu
snu. Zaintonował modlitwę za jej duszę. Główny oprawca dał znak, by zaczynać. Jego pomocnicy przynieśli głownię. Kat
przyłożył ją do wiązek chrustu. Kobieta spoglądała na swoje stopy, jakby nie rozumiejąc, co się dzieje. A dziecko nie
przestawało płakać.
Rolnik, z charakterystyczną dla wieśniaków szorstką delikatnością, pocieszał chłopca i odniósł go do miejsca, skąd nic
już nie mogli usłyszeć. Wkrótce mały przestał szlochać, jakby pogodził się z okrutnymi kaprysami Przeznaczenia. Stary
człowiek postawił go na ulicy wyłożonej brukowaną kostką, lecz nie wypuszczał z dłoni jego ręki. Sam znał gorycz żalu
i wiedział, że strata musi doznać ukojenia, aby nie przerodziła się w zaciekłą nienawiść. Ten chłopiec pewnego dnia zostanie
mężczyzną.
Mężczyzna i chłopiec przeciskali się przez rozbawione tłumy – Dzień Egzekucji zawsze był w Ilkazarze świętem –
malec podskakiwał, aby nadążyć za maszerującym szybko wieśniakiem. Otarł łzy wierzchem brudnej dłoni. Opuściwszy
okolice Pałacu, wkroczyli w dzielnicę slumsów, a potem poszli cuchnącymi uliczkami, pod gąszczem rozwieszonego prania, aż
dotarli do placu zwanego Rynkiem Wieśniaków. Stary człowiek zaprowadził chłopca na stragan, za którym wśród melonów,
pomidorów, ogórków i warkoczy kukurydzy rozsiadła się starsza kobieta.
– Więc – zagadnęła dźwięcznym głosem. – Cóżeś ty przyprowadził, Royal?
– Ach, zobacz, Mama, jakie biedactwo – odparł. – Widzisz te smugi łez? Chodź tu, chodź, dostaniesz coś słodkiego. –
Podniósł chłopca i wszedł za stragan.
Kobieta przetrząsnęła małe zawiniątko i wyciągnęła cukierek.
– Proszę, mały. To dla ciebie. Siądź, Royal. Za gorąco, żeby włóczyć się po mieście – spojrzała nad głową chłopca
i pytająco uniosła brwi.
– Gorący dzień, o tak – odparł Royal. – Ludzie Króla znów spalili czarownicę. Była młoda. Czarny kaptur kazał mi
zabrać stamtąd dziecko.
Stojący w cieniu starej kobiety chłopiec żałośnie spoglądał wielkimi oczami. Lewą piąstką przyciskał do ust twardy jak
kamień cukierek. Prawą ocierał resztki płynących łez. Ale już ucichł. Wyglądał niczym mały bożek.
– Pomyślałem sobie, że moglibyśmy go wychować – powiedział Royal miękko, niepewnie. Myśl ta zahaczała o bolesne
dla obojga kwestie.
– To wielka odpowiedzialność, Royal.
– Tak, Mama. Ale sami nie mamy dzieci. Jednak kiedy nas zabraknie, będzie komu zostawić gospodarstwo, a i on będzie
miał z czego wyżyć. – Nie powiedział tego jasno, ale zrozumiała, że oddałby gospodarstwo każdemu, byle nie królowi, który
odziedziczy je, jeśli nie będą mieli potomka.
– Odtąd będziesz przygarniał wszystkie sieroty, jakie znajdziesz?
– Nie. Lecz wychowanie tego jest obowiązkiem, który nałożyła na nas Śmierć. Jak mielibyśmy Ją zlekceważyć? Poza
tym czyż poprzez wiosny i lata, aż po jesienie, nie żyliśmy rozpaczliwą nadzieją, że drzewo kiedyś wyda owoc? Czy mam
służyć tej ziemi jak niewolnik, ty zaś tu sprzedawać jej plony po to jedynie, aby zostawić po sobie trochę srebra zakopanego
pod podłogą drewutni? Albo żeby starczyło na chłopski grób?
– W porządku. Ale jesteś zbyt dobry jak na ten świat. Choćby dlatego, że poślubiłeś mnie, wiedząc, iż jestem bezpłodna.
– Nigdy nie żałowałem.
– Zatem zgadzam się.
Dziecko przyjęło to wszystko w milczeniu. Kiedy staruszka skończyła, odjęło rękę od oczu i położyło w jej złożonych
na podołku dłoniach.
* * *
Dom Royala, położony nad brzegiem Aeos, dwie ligi w górę rzeki od miasta Ilkazar, napełnił się życiem.
Pomieszczenia, niegdyś pokryte patyną i kurzem, z wolna obracające się w ruinę, zajaśniały nowym blaskiem. Małżeństwo
wydobyło z kryjówki monetę, za którą kupili farby, gwoździe i tkaninę na zasłony. Miesiąc po przybyciu dziecka dom wyglądał
jak nowy. Pokryte dawniej skorupą brudu garnki i patelnie lśniły teraz nad paleniskiem. Wymieciono nagromadzone
nieczystości, spod których ukazała się podłoga z twardego drewna. Na dachu złotym blaskiem lśniła nowa strzecha. Niewielki
pokój na tyłach domu przeobraził się w baśniowy świat, z małym łóżeczkiem, szafką ręcznej roboty i jednym krzesłem dla
dziecka.
Zmiana była na tyle wyraźna, że nie uszła niczyjej uwagi. Przyszedł królewski poborca, aby odebrać należne podatki.
Royal i staruszka właściwie nie zwrócili nań uwagi.
Lecz choć ofiarowali mu całą swą miłość i serce, dziecko nigdy nie powiedziało „dziękuję”. Było dość grzeczne, nie
sprawiało kłopotów i w jakiś smutny sposób kochało ich, ale ani razu się nie odezwało – choć czasem, późną nocą, Royal
słyszał, jak płacze w swoim pokoju. Przyzwyczaili się do jego milczenia i z biegiem czasu nie próbowali już nakłonić go do
mówienia. Doszli do wniosku, że być może nigdy nie potrafił mówić. Nieszczęścia tego rodzaju nie należały do rzadkości
w mieście tak okrutnym jak Ilkazar.
Zimą, gdy ziemię pokrywał śnieg, rodzina nie opuszczała domu. Royal uczył chłopca zajęć gospodarskich: strugania,
obierania i łuskania kukurydzy, jak się wędzi i rozwiesza bekon oraz posługuje piłą czy młotkiem. A także gry w szachy,
w których chłopiec wkrótce stał się mistrzem. Royala często zdumiewała jego bystrość, zapominał bowiem, że dzieci nie są
wcale mniej bystre od dorosłych, brakuje im jedynie wiedzy.
Minęła zima. Dziecko urosło i stało się mądrzejsze, lecz nie odezwało się ani słowem. Nazwali go Varth, co w ich
języku znaczyło Milczek. Nadeszła wiosna i Royal zaczął pracować w polu. Varth towarzyszył mu, chodząc za pługiem,
rozbijając grudki ziemi bosymi stopami. Wkrótce zakiełkowały młode pędy. Varth pomagał pielić, stawiał tyczki na pomidory
2 / 90
434798028.003.png
Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy
i rzucał kamieniami w ptaki, aby odstraszyć je od melonów. Staruszka uznała, że w przyszłości będzie dobrym gospodarzem.
Wyglądało na to, że ma zamiłowanie do życia na roli.
Latem, kiedy dojrzały melony, zaczerwieniły się pomidory, a kabaczki osiągnęły wielkość zielonych maczug, Varth
pomagał w żniwach, układając i ściągając ładunek z wozu Royala. Staruszka przeciwna była temu, aby chłopiec wracał do
IIkazaru, ale Royal uznał, że z pewnością już o wszystkim zapomniał. Udał się więc z nimi na rynek, gdzie spędzili udany
dzień. Ich zbiory należały do najwcześniejszych, towar był wyjątkowej jakości, zaś cały Ilkazar wyległ na ulice
w poszukiwaniu świeżych warzyw. Później, kiedy pomidory i dynia spowszednieją, mieszkańcy zaczną nimi gardzić,
preferując mięso.
Staruszka, siedząc na swoim zwykłym miejscu w cieniu, powiedziała:
– Adopcja była słuszna, choćby dlatego, że przyniosła nam szczęście. Spójrz! Kiedy nie ma melonów, kupują pomidory
lub dynie.
– Pora jest wczesna. Kiedy stragany będą pełne i zostanie jeszcze jedzenia dla świń, sprawy nie będą wyglądać tak
wesoło. Myślisz, że moglibyśmy poszukać nauczyciela dla Vartha?
– Nauczyciela? Royal! Jesteśmy chłopami.
– Owszem, kasty kastami, ale istnieją również sposoby, żeby obejść podziały. Srebro jest najlepszym z nich. A mamy
przecież trochę srebra, którego w przeciwnym razie nigdy nie wydamy. Myślałem, że może chciałby nauczyć się liter. Szkoda
byłoby marnować taki umysł do prac na roli. Lecz nie chciałbym angażować w to nikogo bardziej znaczącego. Najlepszy
będzie wiejski kapłan. Mógłby się podjąć nauki w zamian za świeże warzywa i trochę grosza dla uzupełnienia zapasów wina
w przerwach pomiędzy kwestami.
– Widzę, że już zdecydowałeś, cóż więc mogę rzec? Powiedzmy mu zatem. Gdzie on jest?
– Po drugiej stronie placu, przygląda się, jak chłopcy grają w piłkę. Przyprowadzę go.
– Nie, nie, pozwól, że ja pójdę. Cała już chyba zdrętwiałam. Ty lepiej pilnuj pomidorów. Niektóre z tych młódek
potrafią zawrócić w głowie. Okradnie cię, jak się zagapisz, próbując zajrzeć pod rozpiętą bluzeczkę. Te uszminkowane sutki...
– Matka, Matka, za stary już jestem na te rzeczy.
– Nigdy nikt nie jest dość stary, żeby się nie zapatrzyć. – Przeszła między pustymi pudłami po pomidorach, obok reszty
dyń i ruszyła przez plac.
Wróciła po chwili, zaniepokojona.
– Tam go nie ma, Royal. Chłopcy mówią, że poszedł sobie jakąś godzinę temu. Osioł też gdzieś przepadł.
Royal popatrzył w kierunku zagród.
– Tak. W porządku. Coś mi się wydaje, że wiem, dokąd poszedł. Teraz ty pilnuj kuchni czarnoksiężnika przed
szelmostwem młodych uczennic.
Roześmiała się cicho, ale zaraz spochmurniała.
– Myślisz, że wrócił tam, gdzie...
– Mhm. Miałem nadzieję, że zdążył zapomnieć, bo był wtedy tak mały. Ale niełatwo zapomnieć lekcji udzielonej przez
Króla. Śmierć na stosie to groza, senny koszmar na całą resztę życia. Przyszykuj jakieś cukierki na nasz powrót.
Royal odnalazł Vartha tam, gdzie się należało spodziewać – siedział okrakiem na ośle przed bramą królewską. Plac był
mniej ponury niż zazwyczaj, chociaż chłopiec najwyraźniej nie przyjechał tu po to, by obserwować pozostałości po
egzekucjach. Taki mały i kruchy, przyglądał się pałacowym fortyfikacjom. Kiedy Royal wszedł na plac, Varth ruszył właśnie
w kierunku bocznej furtki. Strażnik – burkliwy weteran w średnim wieku – zatrzymał go, dopytując się, czego tu szuka. Wciąż
próbował wydusić odpowiedź, kiedy nadszedł Royal.
– Przepraszam, sierżancie. Zbyt byłem zajęty pilnowaniem straganu. Zniknął mi z oczu.
– Och, nic się nie stało, nic się nie stało. Dzieciaki takie są. Sam mam gromadkę. Co się dzieje na rynku? Żona
napomykała, że chce tam zajrzeć.
– Niech się lepiej pospieszy. Melonów już nie ma. Pomidory i dynie też za chwilę znikną.
– Wyglądaj mnie dziś wieczór. Odłóż dla mnie dynię i parę pomidorów. Mam wielką ochotę na gulasz. I uważaj, gdzie
włóczy się ten osioł. Nosi dzielnego chłopaka na swoim grzbiecie. – Na pożegnanie ciepło i szczerze uśmiechnął się do Vartha.
Kiedy Royal odprowadzał jadącego na osiołku chłopca, Varth nie okazywał żadnych emocji. Lecz później, gdy w drodze
przez kręte uliczki stary wieśniak zapytał go, czy chciałby nauczyć się sztuki pisania, chłopiec wpadł w zachwyt. Starego
zdumiała gwałtowność jego reakcji. Przez moment naprawdę wydawało się, że chłopiec wreszcie przemówi. Lecz po chwili
powróciła typowa dlań apatia, jedynie na twarzy znać było odbicie wewnętrznej radości.
Tak więc kiedy już sprzedali ostatnią dynię, a potem wrócili we troje do domu, Royal udał się w odwiedziny do kapłana
ich parafii.
* * *
Czas mijał, a chłopiec rósł, a w wieku dziesięciu lat był równie wysoki jak Royal i niemal tak samo silny. Staruszkowie
byli uszczęśliwieni. Dbali o niego jak o cenny klejnot, dając mu wszystko, co najlepsze. W kraju, gdzie biedakom nieustannie
towarzyszyły choroby, głód i niedożywienie, chłopiec miał ten przywilej, że jadał znakomicie. Wyrósł wysoki w kraju, gdzie
wysocy mężczyźni należeli do rzadkości.
Jego nauka pod okiem kapłana przebiegała pomyślnie. Szybko nauczył się pisać, często robił notatki, by
zrekompensować brak mowy. Jego zdolności wywarły na kapłanie wielkie wrażenie. Nie chciał żadnej zapłaty z wyjątkiem
okazjonalnych prezentów z darów ziemi. Upierał się, że uczenie żądnego wiedzy chłopca to wystarczająco hojna zapłata.
Wkrótce nauczył Vartha wszystkiego, co sam potrafił.
Ale jak to nieodmiennie być musi, pewnego dnia w domu nad rzeką w Ilkazarze zagościł smutek. Jesienią, po tym jak
sprzedali na rynku ostatnią dostawę, staruszkę powalił atak apopleksji. Raz tylko krzyknęła i zapadła w śpiączkę, z której nie
obudziła się już nigdy. Royal bolał nad jej stratą, jak przystało wieloletniemu mężowi, w końcu jednak pogodził się z nią
3 / 90
434798028.004.png
Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy
z właściwym mu stoickim spokojem. Mimo iż była bezpłodna, przeżyła długie, pełne życie, a pod koniec zaznała nawet radości
płynącej z wychowywania syna. Poza tym Royala cieszyło, gdy widział, że Varth równie boleśnie przeżył jej odejście. Choć
rzadko bywał wylewny i czuły, nigdy nie okazywał nieposłuszeństwa ani lekceważenia. Myślami błądził daleko, jakby
przebywał w krainie cieni, gdzie życie nie mogło go dosięgnąć.
Jak to rolnicy czynili od wieków i wiecznie czynić będą, Varth i Royal najpierw pogrzebali zmarłą, a potem wrócili do
prac w polu. Lecz wieśniak był stary i jego pragnienie życia zgasło wraz ze śmiercią żony. Wczesną wiosną, w porze
pierwszych siewów, cicho dołączył do niej w nocy. Varth myślał, że tamten śpi, póki rankiem nie potrząsnął go za ramię.
Varth znów płakał, gdyż kochał Royala, jak syn powinien kochać ojca. Udał się do wioski, odszukał kapłana
i przyprowadził go, aby odprawił obrządki pogrzebowe. Zajmował się gospodarstwem najlepiej, jak potrafił, aż do końca
zbiorów. Często sprzedawał towar zbyt tanio, bo nie chciało mu się targować. Później, kiedy już uznał, że pracując przez całe
lato, w dostatecznym stopniu uczcił pamięć swych przybranych rodziców, zlecił kapłanowi sprzedanie gospodarstwa
i rozpoczął życie na własną rękę.
2
Jesień 995 roku OUI
Na dół z Gór Strachu
Ravenkrak był zabytkowym zamkiem wybudowanym tak głęboko w Górach Kracznodiańskich, na wysokim szczycie
Candareen, że niewielu mieszkańców położonych niżej krain wiedziało o jego istnieniu. Jednakże siedmioro ludzi
podążających krętym górskim szlakiem wkrótce sprawiło, że nazwa ta zaczęła gościć na wielu ustach. Sześciu z nich
nazwanych zostało Królami Burzy przez tych, którzy ich nie znali. Podążali do stolicy położonego najdalej na północ kraju
spośród wszystkich królestw Cis-Kracznodiańskich, miasta Iwa Skołowda.
Na czele jechał Turran, Pan na Ravenkrak. Za nim jechał Ridyeh, najstarszy, posiwiały, o okrutnej twarzy, później
Valther, najmłodszy brat, całkiem przystojny. Następny był Brock, powolny i spokojny, oraz jego brat bliźniak, Luxos. Luxos
był wysoki i chudy jak chart, Brock niski i mocno umięśniony. Na samym końcu jechał Jerrad. Interesowało go wyłącznie
polowanie, obojętnie, czy na górskiego niedźwiedzia, czy na niebezpiecznego człowieka. Razem sześciu dziwnych ludzi.
Siódmą była ich siostra, Nepanthe, najmłodsza z rodzeństwa. Miała długie, czarne włosy, co było cechą rodzinną.
Jechała dumnie, jak nakazywała godność, ale jej postawy w najmniejszej mierze nie można było nazwać wojowniczą czy
zwycięską. Nie była to niepokalana pani Ravenkrak, ale smutna i samotna kobieta. Niezwykle piękna, zbliżała się do
trzydziestej wiosny swego życia, jednakże jej serce było równie zimne jak jej górski dom. Obecna powściągliwość była
efektem sprzeciwu wobec zamiarów braci.
Miała już dość ich intryg i machinacji. Tydzień wcześniej, nie bacząc na groźbę wiecznego potępienia, wezwała
Wiatrołaka, by przełęcze, przez które obecnie jechali, uczynił niemożliwymi do przebycia. Chciała zatrzymać braci w domu.
Nie udało się, przestali jej ufać i dlatego zabrali ze sobą.
Cały oddział niespokojnie podjechał do Północnej Bramy Iwa Skołowda. Zginęliby, gdyby zostali rozpoznani. Między
Ravenkrak a miastem istniała nienawiść gorzka jak krew, stara jak puszcza i nieuchronna niczym śmierć. Lecz przyjazd ich nie
został zauważony. Była jesień, pora, kiedy oczekiwano traperów i handlarzy z północy, przywożących kuśnierzom z Iwa
Skołowda skóry upolowanych latem zwierząt.
Dojechali do śródmieścia, w natłoku obcych dźwięków i zapachów, wreszcie zatrzymali się w Oberży pod Cesarskim
Sokołem, gdzie przez parę dni pozostawali w ukryciu. Jedynie Turran, Valther i Ridyeh odważyli się wyjść na ulice, a i to
dopiero nocą. Dnie spędzali zamknięci w swoich pokojach, snując plany.
Nepanthe, opuszczona i samotna, siedziała w pokoju, zastanawiając się, co chciałaby, a czego bałaby się zrobić. Dużo
spała i śniła dwa powtarzające się sny, jeden piękny, drugi zaś przerażający. Zły sen zawsze następował po dobrym.
W pierwszym śnie opuszczała Góry Kracznodiańskie, jadąc na południe, przez Iwa Skołowda i Itaskię, do baśniowego
Dunno Scuttari lub kolebki zachodniej kultury, Hellin Daimiel, gdzie piękna i inteligentna kobieta mogła odnaleźć swoje
miejsce w świecie. Później sen przekształcał się niepostrzeżenie, aż zostawała sama w mieście o tysiącu kryształowych wież.
Pragnęła mieć jedną z tych wież na własność. Czuła ogarniającą falę ciepła, zwłaszcza ilekroć jej spojrzenie zatrzymywało się
na jednej z nich – zawsze szmaragdowej – która nieodparcie ją przyciągała. Gdy podchodziła bliżej, wzbierał w niej lęk, ale
i pragnienie. Później, przy dwudziestym kroku, śmiała się już tylko radośnie i biegła przed siebie.
Zawsze tak samo. Później z mrocznych zakamarków jej mózgu wylęgały senne koszmary. Dotknąć iglicy – to była
iglica, nic więcej. A wówczas z łoskotem sypiących się klejnotów iglica kruszyła się na kawałki. Z ruin wyrastał potworny
smok.
Nepanthe uciekała w senny krajobraz, który ulegał przeobrażeniom. Miasto o kryształowych wieżach stało się lasem
gniewnych, rażących włóczni. Wiedziała, że włócznie nie mogą wyrządzić jej krzywdy, jednakże za bardzo się ich bała, by
zakwestionować prawdziwą przyczynę lęku.
Później budziła się mokra od potu, przerażona, pełna poczucia winy, sama nie wiedząc dlaczego.
Choć noce, przez sny jakie przynosiły, z pewnością nie były nudne, Nepanthe nudziła się w ciągu dnia. Jedyną rzeczą,
o której mogła wówczas myśleć, było jej posępne życie w Ravenkrak. Znużył ją widok szarych gór, pokrytych całunem śniegu
i owiniętych wstęgami lodowych rzek, oraz wyjący bez przerwy arktyczny wiatr. Zmęczyła ją samotność i poczucie
odrzucenia, rola narzędzia w obłąkanych planach braci. Nie chciała być dłużej Królem Burzy, chciała wydostać się na świat
i zwyczajnie żyć.
W końcu nadeszła noc, ich piąta noc w Iwa Skołowda, kiedy Królowie Burzy postanowili przystąpić do działania.
O północy, gdy niebo zasnuwały chmury, spomiędzy których niekiedy jaśniało światło księżyca, bracia opuścili gospodę. Byli
uzbrojeni.
Valther i Ridyeh pognali ku Północnej Bramie. Turran wraz z pozostałymi pojechał kłusem do Wieży Księżyca,
architektonicznego monstrum z szarego kamienia, skąd sprawowano rządy nad miastem i królestwem.
4 / 90
434798028.005.png
Glen Cook - Zapada cień wszystkich nocy
W podziemiach, w ciemności schodzili się brutalni mężczyźni i ostrzyli miecze. To miała być noc wyrównania
porachunków z Radą i Królem.
Valther i Ridyeh podjechali do bramy, której pilnowało dwóch ospałych strażników.
– Kto idzie? – warknął jeden.
– Śmierć, być może – odparł Ridyeh.
Zaświstał wydobywany z pochwy miecz. Czubek ostrza zatrzymał się o włos od gardła strażnika.
Drugi strażnik zamachnął się zardzewiałą włócznią, lecz Valther pochylił się i uniknął ciosu, potem przytknął sztylet do
jego żeber.
– Na bruk – rozkazał.
Mężczyzna posłuchał rozkazu, szczęknęła włócznia. Drugi szybko poszedł w jego ślady. Valther i Ridyeh związali ich
i wrzucili do wartowni.
Ridyeh westchnął.
– Gdy zobaczyłem opadającą włócznię... – Wzruszył ramionami.
– Brama – mruknął Valther, zmieszany.
Stękając z wysiłku, unieśli zasuwę i pchnęli bramę. Ridyeh przyniósł z wartowni pochodnię, wyniósł ją na zewnątrz
i wymachując ponad głową, dawał sygnały. Wkrótce usłyszeli odgłosy nadchodzących ukradkiem mężczyzn.
Olbrzymi mężczyzna z rudą brodą wynurzył się z ciemności. Szło za nim sześćdziesięciu żołnierzy w barwach
Ravenkrak.
– Ach, kapitan Grimnason – zaśmiał się Ridyeh. Objął kudłatego olbrzyma. – Przybyłeś na czas. Świetnie.
– Tak, mój panie. Jak się sprawy mają?
– Jak dotąd znakomicie. Ale jaki będzie koniec, to się dopiero okaże – odparł Valther. – Mamy przed sobą najtrudniejszą
część zadania. Chodź za mną.
* * *
Turran i pozostali przybyli pod Wieżę Księżyca dokładnie w chwili, gdy Valther i Ridyeh otwierali bramę do miasta
i przekonali się, że drzwi pilnuje tylko jeden strażnik.
– Strażniku, jesteśmy kupcami z Itaskii, handlarzami skór, prosimy o audiencję u Króla – powiedział Turran uprzejmie.
– Być może jutro wieczorem. Na pewno nie dzisiejszej nocy. Trwa zebranie Rady Wojennej. I czy nie jest aby trochę za
późno? – zapytał strażnik, wychylając głowę.
– Rady Wojennej?
– Tak. – Samotni żołnierze na posterunkach często bywają spragnieni towarzystwa. Ten strażnik nie był wyjątkiem.
Pochyliwszy się do przodu, szeptem wyznał im: – Podejrzewamy Ravenkrak o podżeganie motłochu. Jeden z naszych ludzi
uważa, że widział Turrana, przywódcę tych obłąkanych czarowników. To był stary Seth Byranov. Pewnie kiepskie wino
zmąciło mu wzrok. Kawał z niego hulaki. Ale Król go usłuchał. Ha? Cóż, być może stary dureń wie coś, czego my nie wiemy –
zachichotał, najwyraźniej uważając to za niemożliwe. – W każdym razie żadnych audiencji dzisiejszej nocy.
– Nawet dla Królów Burzy we własnej osobie? – zapytał Luxos. Roześmiał się cicho, gdy stary człowiek drgnął ze
zdziwienia.
– Brock, Jerrad, zajmijcie się nim – rozkazał Turran. Szybko związali i zakneblowali żołnierza.
– Luxos! – zawołał Turran, przybliżając do światła pochodni postrzępiony kawałek pergaminu i spoglądając nań spod
przymrużonych powiek. – Które schody?
Trzymał w ręku plan wieży narysowany dla Valthera przez jednego z owych mężczyzn ostrzących miecze w piwnicach.
– Główne, jeśli nam się spieszy.
Turran prowadził. Bez przeszkód dotarli do komnaty rady na szczycie wieży. Tam próbował zastąpić im drogę kolejny
strażnik. Kiedy pochylił się, aby popatrzeć na ich twarze, dostrzegł w ich rękach obnażone miecze.
– Mordercy! – krzyknął.
Cofnął się, próbował zamknąć drzwi. Lecz Brock i Turran już naparli na nie ramionami, wcześniej obaliwszy na ziemię
obrońcę. Jerrad podał mu wprawdzie rękę, wpierw jednak przydeptał ostrze miecza.
Członkowie Rady wpadli w panikę. Tłuści mieszczanie prawie pokaleczyli się nawzajem, wydzierając sobie broń
i jednocześnie wycofując się pod najdalszą ścianę. Ich nieudolny strażnik przyłączył się do nich. Sam Król nie drgnął nawet.
Sparaliżował go strach.
– Dobry wieczór! – powiedział Turran. – Słyszałem, że właśnie rozmawialiście o nas. Podejdźcie bliżej! Nie musicie się
lękać. Nie nastajemy na wasze życie... chodzi nam tylko o wasze królestwo.
Zaśmiał się.
Jego wesołość szybko zgasła. Członkowie Rady nadal trzymali broń przygotowaną do walki.
– Ravenkrak musi dostać to miasto.
– Dlaczego? – zapytał jeden z nich. – Wskrzeszacie nienawiść tak dawną, że dziś stanowi na wpół zapomnianą legendę?
Wieki upłynęły od czasu, gdy wygnano stąd waszych przodków.
– To coś więcej – odparł Turran. – Budujemy Imperium. Nowe Imperium, które przyćmi wielkość Ilkazaru. –
Powiedział to poważnie, choć wiedział, że dla jego braci cała historia była raczej grą wojenną, rodzajem szachów, w których
pionkami byli żywi ludzie. We wszystkich planach i przygotowaniach ani on, ani bracia nie zwracali szczególnej uwagi na
konsekwencje czy koszty. Brock, Luxos, Jerrad i Ridyeh rozgrywali odwieczne fantazje Ravenkrak raczej dla rozrywki niż
z prawdziwym przekonaniem.
Nerwowy śmiech.
– Światowe Imperium? Ravenkrak? Z tą garstką ludzi? Kiedy nie powiodło się to Ilkazarowi i milionom jego
mieszkańców? Jesteś obłąkany.
5 / 90
434798028.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin