Krzepkowski Andrzej - Z nieba i z ognia, z nieba i mgły.rtf

(574 KB) Pobierz

Andrzej Krzepkowski

Z nieba i z ognia

z nieba

i mgły

Wydawnictwo Lubelskie

Projekt okładki i karty tytułowej ANDRZEJ KRZEPKOWSKI

Redaktor ELŻBIETA LIPNIEWSKA

Redaktor techniczny ANDRZEJ WOYTOWICZ

ISBN 83-222-0434-5

(£) Copyright by Andrzej Krzepkowski Lublin 1987

WYDAWNICTWO LUBELSKIE • LUBLIN  1987

Wydanie I.  Nakład  39 730 + 270 egz.  Ark.  wyd.   12,6.  Ark.  druk.

14/16. Papier offset, ki. III, 70 g, 70 x 100 cm. Oddano do składania

w   sierpniu   1985   r.   Podpisano   do   druku   w   styczniu   1987   r.

Druk ukończono w lutym 1987 r.

Druk: Lubelskie Zakłady Graficzne w Lublinie, ul. Unicka 4. Zam. nr 1681/86 Z-7

ROZDZIAŁ I

Homo reiectus

-              Chciałabym cię kupić choć na te trzy lata, które jeszcze zostały.

-               A ja ciebie na zawsze, Ki... - Red pochyla głowę i leciutko dotyka policzkiem włosów dziewczyny. Gałęzie półrozumnej valavery chwieją się lekko. Ki czuje, że ramię Reda zaczyna się naprężać, kiedy z ciemności dobiega niewyraźne przekleństwo. Z mrocznej alejki w pobliżu wynurza się kilka postaci. Odległa latarnia ledwie, ledwie oświetla ich twarze.

-              Narki... - Red szepcze prawie nie poruszając wargami.

Postacie bez pośpiechu defilują przed ławką, na której siedzą Ki i Red. Jeden z wyrostków niedbale spluwa w stronę Reda rozżarzonym niedopałkiem, skręt tli się obok stopy chłopaka słodko i mdląco. Palce Ki obejmują przegub Reda jak stalowe kajdanki, zatrzymują go. Ki prosi bez słów: - Siedź, kochany. Udawaj, że nic się nie stało. Oni tylko czekają...

Więc Red siedzi spokojnie, kiedy nark drwiąco zagląda mu w oczy, a potem pogardliwie wzrusza ramionami i powoli idzie za resztą koleżków. Tamci rozsiedli się już na niedalekiej ławce, dolatuje od nich odór nie domytych ciał i marihuany. Niewyraźne półgłosy przycichają na chwilę, kiedy wyrostek rozwala się na ławce obok pozostałych.

-              Oni patrzą na nas... - szept Ki ogrzewa ucho Reda, jej palce drżą. - Chodźmy już stąd.

-              Teraz nie, bo pójdą za nami. Może za parę minut... - Red przerywa; kiedy na ścieżce przed tamtą ławką pojawia się dziwny cień, łamiący slaby blask latarni. Jest jakoś niemożliwie wyciągnię­ty.  Skacze  po  żwirze,  przez moment  przypomina  sześcionogą żyrafę.

Dopiero pół sekundy później w mdłym poblasku zjawia się przygarbiony człowiek, idący wraz z niezgrabnym, pękatym orchidem.

Wyrostki z ławki ruszają się. Najpierw leniwie. Potem ich ruchy nabierają precyzji. Czai się w nich drapieżna sprężystość, nie wróżąca nic dobrego człowiekowi, który odważył się na wieczorny spacer po parku w towarzystwie jednego ze znienawidzonych Obcych. To, że orchidy są właściwie jedyną formą pełnego intelektu powstałą na Ziemi równolegle z człowiekiem, nie znaczy już nic. Przestało znaczyć cokolwiek od dnia, w którym podpisano pierwsze międzysłoneczne umowy zawiązujące kosmiczną Konfe­derację Rozumu.

Człowiek i orchid powoli przechodzą przed Redem i Ki. Wydaje się, że obaj skrzypią ze starości. Patrząc na ślamazarne ruchy człowieka Red czuje gwałtowny przypływ złości. - I czemu takie stare próchno nie siedzi o tej porze pod pierzyną? - myśli. Zamierza wstać i uprzedzić mężczyznę o narkach, ale na jego dłoni znowu zaciskają się palce Ki. Więc Red siedzi i patrzy, jak przed ławką przemykają niewyraźne sylwetki wyrostków. Słyszy jakiś brzęk czy może wyciszone przez materiał szczęknięcie sprężyny noża. Tym razem wstaje zdecydowanie, palce Ki nie zatrzymują go wcale. Dziewczyna wstaje razem z Redem i pierwsza robi dwa kroki w stronę przeciwną do tej, w którą oddalił się stary człowiek z orchidem. Red przyciąga jej głowę do swojej twarzy.

-              Trzeba im pomóc - szepcze.

-              Nie - ściszony głos dziewczyny brzmi twardo i zdecydowa­nie. - Przecież to tylko orchid i jakiś stary wariat. Sam powinien wiedzieć, że łazić po parku o tej porze...

Red wyrywa rękę z jej uścisku, obraca się, pędzi wielkimi skokami w mrok - za późno. Z ciemności bucha mu w twarz jękliwy wrzask orchida, potem jakieś nieartykułowane, urywane półokrzyki. Kiedy Red dobiega, jest już po wszystkim - na ziemi leży sześciu skulonych, jęczących wyrostków. W mroku drży jakiś jaśniejszy błysk - ostrze sprężynowca wytrąconego z czyjejś dłoni tak mocno, że niemal do połowy wbił się w skurczony z bólu pień valavery. Stary człowiek

powoli schyla się nad szczątkami orchida przeciętego na pół uderzeniem motocyklowego łańcucha. Potem prostuje się, odpycha je nogą na skraj alejki. Red patrzy w mrok z niedowierzaniem, rozgląda się, szukając spojrzeniem tego, kto w ułamku sekundy rozbroił i obezwładnił całą bandę naćpanych łobuzów. Tuż za swoimi plecami słyszy słaby szelest. Starzec skacze, odgarniając Reda jednym ruchem ramienia, nie wiadomo jakim cudem wnika w świszczący krąg ciężkiego łańcucha. Niemal w tej samej chwili łańcuch leci w mrok, ostatni wyrostek ciężko szoruje plecami po żwirze alejki. Potem tylko wije się niemrawo i jęczy jak zbity kundel, zaciskając obie dłonie na podbrzuszu. Odtrącony przez starego Red nie odzyskuje równowagi, również pada. Mężczyzna już stoi nad nim, pytając:

-              Nic ci się nie stało? Musiałem cię odepchnąć, bo inaczej dostałbyś łańcuchem jak Scorgann - ruchem głowy wskazuje szczątki orchida, pochyla się, wyciągając dłoń: - Wstawaj.

Red dźwiga się powoli, ostrożnie masując dłonią obolałe ramię i gapi się w ciemność, usiłując dostrzec rysy twarzy dziwnego starca. Bo tamten znowu jest zgarbiony, znowu wygląda żałośnie i bezbronnie, porusza się ślamazarnie i niedołężnie.

-              Chciałem panu pomóc, ale... Pan chyba był komandosem?

-              Niezupełnie, chłopcze - w głosie mężczyzny pobrzmiewa coś bardzo podobnego do sarkazmu. - Ale można to i tak określić. Tam czeka twoja dziewczyna?

Red dopiero w tej chwili przypomina sobie o Ki. Robi parę kroków w jej stronę, potem nagle ogląda się przez ramię.

-              A co z tym... Scorgannem? - pyta, spoglądając na starego.

Plamy światła na twarzy człowieka zmieniają kształt, kiedy bruz­dy przy jego ustach pogłębiają się w nieco pogardliwym gryma­sie.

-              Nic - mruczy stary, wzruszając ramionami.

-              Nie chce go pan klonować? Myślałem, że jest pańskim przyjacielem.

-              Można to i tak określić.

Ton lekceważenia w głosie mężczyzny sprawia, że zmieszany Red odwraca głowę. Idzie milcząc, słyszy obok siebie niezdarne kuśtykanie.

Z tego milczenia wybawia go dopiero Ki. Podbiega otoczona latarnianą aureolą, szepcze:

-              Red, tak się bałam. Red...

-              Nie było potrzeby - Red wbrew sobie i tej  radości zmieszanej ze strachem w głosie Ki mruczy niechętnie, prawie szorstko. - On... - po chwili wahania poprawia się: - Ten pan był komandosem. Zanim dobiegłem, było już po wszystkim. Tylko Scorgann...

-              Kto?

-              Tamten orchid. Uderzyli go łańcuchem. Ojciec zawsze powtarzał, że orchidy potrafią obezwładnić każdego człowieka, a tutaj...

-              Zabrakło czasu - wtrącił mężczyzna. - Rośliny myślą bardzo wolno. Oni zresztą o tym wiedzieli i dlatego najpierw skoczyli na Scorganna. Gdyby mu dali ze trzy sekundy, zdążyłby się dostroić do ich fizjorytmów.

-              Rozmawiacie, jakby było o czym - nie wytrzymuje Ki.

Potem uśmiecha się przepraszająco do starego człowieka, mówi:

-              Niech pan opowie coś o sobie. Tyle słyszałam o komando­sach, a jeszcze nigdy żadnego nie widziałam. Czy to prawda, że wy...

-              Ki! - Red gwałtownie obraca dziewczynę ku sobie. - Dosyć!

-              Jeszcze mnie nie kupiłeś - Ki wyrywa ramię, marszczy brwi. - I wcale jeszcze nie wiem, czy się na to zgodzę.

Red mocno zaciska wargi. Wie, że Ki potrafi być uparta i nieobliczalna. Tymczasem stary patrzy na chłopaka i dziewczynę, jakby nie rozumiał, o co chodzi. Wreszcie uśmiecha się, jego twarz nieoczekiwanie łagodnieje, kiedy mówi spokojnie:

-              Nazywam się Deren. Deren Seirrchaz.

Ki prostuje się gwałtownie. Redowi też nie udaje się powstrzy­mać gwałtownego wdechu, przygarnia dziewczynę do siebie. Ki odpycha go, wyrywa się, biegnie na oślep w stronę parkowej bramy. Red waha się chwilę, niepewnie patrzy na starego, uśmiecha się nieśmiało, jakby prosił o wybaczenie, i pędzi za dziewczyną.

-              Ki! Zaczekaj!

Tuż przed bramą Ki przystaje, obraca się, drwiąco i ze złością patrzy na twarz Reda.

-              I co? - prycha. - Czemu nie zostałeś? Przecież to jeden z twoich bohaterów. A dla mnie to tylko śmierdzący pigger i morderca. Takich trzeba...

-              Ki... - łagodny wyrzut w głosie Reda sprawia, że dziewczy­na przytomnieje, mówi już bez złości, z żalem:

-              Wtedy zginęła moja matka.

Red delikatnie obejmuje ją ramieniem, znowu lekko dotyka policzkiem jasnych i pachnących włosów.

-              Odprowadzę cię do domu - mówi. - Zresztą ja też muszę
już wracać do siebie.

Powoli wychodzą z parku, wtapiają się w tłum na Kergely-dö. Za nimi równie powoli drepce Deren Seirrchaz.

*

-              No, to powodzenia, chłopcze! - ciężka łapa szeryfa spada na biurko, aż podskakują puszki z piwem, starannie ustawione w marszowym szyku. Człowiek nazwany chłopcem zbiera rozłożone papiery, składa je i każdy z osobna chowa w zniszczonej raportówce. Dopiero potem uśmiecha się do szeryfa.

-              Poczęstuj się - szeryf rzuca w jego stronę jedną z puszek. - Na dobry początek.

Człowiek łapie puszkę w obie dłonie - ruchy ma zwinne, zdecydowane, szybkie. Odstawia puszkę na biurko.

-              Dziękuję - mówi i uśmiecha się przepraszająco. - Odzwy­czaiłem się przez ostatnich parę lat.

-              To się przyzwyczaisz. Tutaj świat się kończy, a zaczyna pragnienie.

W oczach człowieka pojawia się jakiś twardy błysk, potrząsa głową.

-              Nie - mówi. - Najpierw zbuduję dom.

-              Jakbyś potrzebował pomocy, to wpadnij. Zawsze ktoś w miasteczku znajdzie wolną chwilę.

-              Dziękuję – głos mężczyzny-chłopca brzmi jednocześnie  i gorzko,  i łagodnie. - Dziękuję,  szeryfie.   Poradzę sobie sam.

Szeryf wzrusza ramionami, patrząc na plecy wychodzącego.

-              Uparty jak wielbłąd - myśli. Pociąga kółko na kolejnej puszce, jakby szarpał zawleczkę staroświeckiego granatu.

Drzwi biura zamykają się cicho. Szeryf wstaje, podchodzi do zakurzonego okna i długo patrzy na szarą, zapiaszczoną trawę porastającą brzeg półpustyni. Potem - jakby wysechł od samego patrzenia - gwałtownie podnosi puszkę do ust.

Mężczyzna nazwany chłopcem ma młode ruchy i młodą twarz, ale w kącikach jego ust czai się gorycz prawie czterdziestu zmarnowanych lat. Przez chwilę mocuje się z plandeką szarpaną przez porywisty wiatr, starannie dociąga sznury przytrzymujące wytarty brezent i ukryty pod nim bagaż. Rzuca długie, uważne spojrzenie na pustynię i na zwisające nad nią niebo, zwinnie wskakuje do kabiny poduszkowca. Potem unosi rękę, jakby wyczuł, że szeryf na niego patrzy, kiwa dłonią w stronę okna i zasuwa dach. Jego ciężki, podobny do garbatego czołgu poduszko­wiec zaczyna wypychać spod siebie bure kłęby kurzu, momentalnie darte na strzępy przez wiatr. Potem dźwiga się, obraca tępy pysk w stronę pustyni i rusza powoli.

Szeryf wraca na swój fotel przy biurku, flankuje puszki butami leniwie wywalonymi na blat. Drażni go trochę ten Bolidar Skane i jednocześnie zaciekawia. Przez dwie godziny mówił tylko o tym, co bezpośrednio wiązało się z jego planami, pytał o klasę ziemi i topografię okolicy. Ani słowa nie mruknął o tym, kim był i skąd tutaj przychodzi. Mówił płynnie żargonem dokerów z kosmoportu nad Devil Bay, ale chyba nie był rodowitym Australijczy­kiem.

Mimo rozdrażnienia szeryf uśmiecha się - trochę do tamtego człowieka, bardziej do swoich wspomnień. On też zaczynał kiedyś od przeładunku.

-              Trzeba będzie zajrzeć do niego co jakiś czas - mruczy do siebie. - Widać, że twardy, ale nie zna pustyni, bo inaczej nie wybrałby się w te strony. A szkoda by było...

-              Pan coś mówiła do mnie, szeryfie? - na zgrzytliwy głos dobiegający od drzwi szeryf zesztywniał. Powoli i ostrożnie zdjął nogi z biurka.

-              O co chodzi? - rzucił, nawet nie usiłując zamaskować wyrazu niechęci na twarzy.

Blover powoli i metodycznie składał wszystkie odnóża na siedzeniu krzesła. Odezwał się dopiero wtedy, kiedy już przycupnął wygodnie i splótł mini-łapki na pasiastym brzuchu.

-              Ja czuję, że pan szeryf dzisiaj na mnie niedobra. Ja sobie
pójdę zaraz.

Mimo to wyglądało, że wcale nie zamierza ruszyć się z biura przed załatwieniem swojej sprawy. Szeryf zmarszczył brwi.

-              Co się znowu stało? - burknął.

-              W nocy ktoś spaliła moją oborę.

-              No i...?

-              Ja chcę, żeby pan szeryf obejrzała.

Szeryf westchnął i ociężale dźwignął się z fotela, zgarnął z biurka trzy ostatnie puszki, upchnął je w kieszeniach bluzy i dopiero potem przypiął pas z kaburą. Odruchowo dotknął kolby ultrotonu, czekając, aż blover do końca rozpłacze swoje odnóża. Razem z nim doszedł do drzwi. Trzasnął nimi gniewnie i poczuł pierwsze uderzenie słońca. Z jakąś mściwą przyjemnością patrzył na płaską gębę blovera również drgającą pod smagnięciami piasku zerwane­go przez wiatr z ostatnich kilkudziesięciu tysięcy akrów jeszcze nie zagospodarowanej pustyni.

*

Człowiek nazwany chłopcem przeciera oczy, kolejno zdejmując dłonie z dźwigni sterowania. I znowu wpatruje się w skryte pod kurzawą coś, co szeryf z Clearcedale nazywał zupełnie porządną drogą. Potem sięga na sąsiednie siedzenie, podnosi krótki metalo­wy pręt zakończony z obu stron kulkowymi przegubami i sprzęga nim drążki sterownicze. Prowadzi teraz jedną ręką, a drugą wyciąga z raportówki starą mapę okolicy. Mapa jest bardzo dokładna. Takie szczegółowe, drukowane na tradycyjnym papierze mapy to pozostałość po zlikwidowanych przed półwiekiem ziemskich siłach zbrojnych. Ta straciła już aktualność - wzgórza zmieniły swój kształt, po niektórych

domach sprzed pięćdziesięciu lat nie zostały nawet ruiny. Dlatego mężczyzna uważnie porównuje mapę ze szkicem nakreślonym odręcznie przez szeryfa, bez przerwy zerka na drogę. - To chyba tu... - mruczy sam do siebie. Jego poduszkowiec zwalnia, przystaje; wielkie łopaty śmigieł za kabiną już nie tną powietrza, a tylko mielą je leniwie, nie pozwalając wiatrowi na zepchnięcie wozu między wzgórza. Człowiek jakby przestał się śpieszyć. Przed chwilą wyciskał ze swojego zdezelowanego ciężarowca maksymalną szybkość dwustu dwudziestu mil na godzinę; teraz każe mu płynąć bardzo powoli i rozgląda się przy tym uważnie, jakby szukał czegoś zagubionego tu przed wiekami. Wreszcie poduszkowiec pochyla się na burtę w ciasnym skręcie między dwa wzgórza, niemal takie same, jak wszystkie poprzednie. Usypane z suchego, szarego piasku, poroś­nięte sztywną, ostrą trawą i kolczastym gąszczem. Człowiek prowadzi bez wahania, z oczami niemal przymkniętymi. Jakby właściwą drogę znajdował teraz już nie przed sobą, a gdzieś w głębi pamięci. I uśmiecha się. Nie do siebie, nie do tych wzgórz, których jeszcze nigdy nie widział. Zdaje się tylko na instynkt, który może już za chwilę powie:

-              Tutaj. To jest najlepsze miejsce.

To właśnie instynkt któregoś dnia przed siedmiu laty szepnął do Bolidara: - Dość tego. Dość śmierci za życia. Dosyć żmudnej roboty dla innych i za nich, koniec rozpaczliwego wtulania się w bagniste, cuchnące podbrzusze społeczności. Ona potrzebuje tylko biomaszyn. A ty jeszcze jesteś człowiekiem.

Człowiek niedawno nazwany chłopcem milczał i słuchał tego szeptu jeszcze długo, przez cały rok. Jeszcze żył, jak żył - z przyzwyczajenia i rozpędu. A potem do tej, która właśnie miała mu urodzić dziecko, powiedział tylko:

-              Czekaj na mnie. Przyjadę po ciebie i to... - oczami pokazał
wzdęty brzuch - ... za parę lat.

I wyszedł.

Ze swojego miasta-kraju wymykał się nocą. Jak złodziej, dociążony bagażem lat przeżytych ze społecznej łaski. Teraz uśmiecha się do

instynktu, który wtedy przeprowadził go przez wszystkie linie automatycznej obrony. Kiedy już przepełzł - co pół sekundy umierając ze strachu - ostatnie trzydzieści centymetrów śmiercionośnej ziemi, wtedy wstał, pogroził pięścią swojemu miastu i poszedł przed siebie. Krok miał spokojny, oddech równy, pogwizdywał jakąś - teraz już na pół zapomnianą - rytmiczną melodyjkę.

Nieco później zrozumiał, że miasto już od dawna nie miało żadnych wrogów. Tym szerokim pasem uzbrojonych maszyn samo siebie broniło przed śmiercią z wycieńczenia. Bo - oprócz nędznej wegetacji - nie miało co dać ogłupionym, prymitywnym biomaszynom uwięzionym w automatycznej torbieli. Wtedy przestał wygrażać pięścią w stronę miasta. Tylko znowu poszedł przed siebie. Byle dalej.

Jego niedawna słabość teraz okazała się dość szczególną siłą. Przyzwyczajony do nędzy, bez wstrętu zżerał odpadki wygrzebane ze śmietników i ochłapy rzucane bezpańskim psom na ulice - żywił się tak wędrując prawie przez połowę świata. Gdyby kiedyś podejrzewał, że świat jest tak duży, nigdy by się pewnie nie odważył uciec.

Potem, kiedy już na nowo nauczył się pracować i zarabiać, żył wcale nie lepiej. Znowu żył z przyzwyczajenia, ale było to już przyzwyczajenie wyższego rzędu. Przyzwyczajenie do raz wytknię­tego celu. Ten cel, również podszepnięty przez instynkt, kazał mu przewędrować przez prawie wszystkie największe miasta-kraje, brudzić się każdą robotą, każdą rzecz godną uwagi podpatrzyć, każdy zarobek niemal w trzech czwartych odsyłać na konto założone w mieście-banku. W ciągu niespełna trzech lat uzbierał tyle, że starczyłoby mu do końca życia w rodzinnym mieście-kraju. Ale dla jego celu to jeszcze było za mało, ziemia drożała w zawrotnym tempie, w jakim osadzali się na niej wciąż nowi - legalni i nielegalni - imigranci ze wszystkich konfederackich układów. Spora część tych gwiezdnych podrzutków zatrzymała się na poziomie planet zewnętrznych, niektórym odpowiadały wieczne chmury powlekające Wenus. Ale tych, którzy docierali na Ziemię, było i tak za dużo. Ziemia zbyt późno postawiła bariery ustaw antyimigracyjnych. Ten brak ograniczeń

początkowo był spowodowany względami prestiżowymi. Bo przecież to Układ Sol był jednym z inicjatorów zawiązania Konfederacji, bo właśnie Ziemię wybrano na stolicę zjednoczonych układów. Potem, kiedy lokalny rząd Ziemi zorientował się wreszcie w sytuacji, zabrakło mu sił i poparcia. Zamierzano przekształcić Ziemię w potężne, na skalę kosmiczną Centrum Intelektu. Lecz w ciągu kilkunastu lat nie hamowanej imigracji Ziemia stała się jednocześnie i czymś w rodzaju rezerwatu, i gigantycznego, gwiezdnego burdelu. Jeszcze ściągała ku sobie najwybitniejsze umysły okolicznego kosmosu w promieniu dwustu pięćdziesięciu parseków, lecz za nimi przybywa­ły całe bandy wyrzutków ze wszystkich rozumnych społeczeństw. Wielkie umysły są lotne. Ich nosiciele załatwiali swoje sprawy na Ziemi i wracali do nie kończącej się wędrówki między układami. Zostawali tacy, którym było wszystko jedno. Czasem pytali o swoje prawa, czasem nie pytali o nic, osiadając na ziemiach należących do ludzi od dziesiątków pokoleń. A kiedy próbowano rugować ich siłą, zawsze potrafili znaleźć jakieś dojścia do międzyukładowej opinii publicznej. Mniej więcej raz do roku wybuchały afery i międzygwiezdne skandale, do lokalnego rządu Ziemi wpływały kolejne noty dyplomatyczne i apele całych cywilizacji o respektowanie praw tych wszystkich istot rozumnych, które pragną jedynie osiąść i żyć spokojnie w Układzie Słone­cznym.

Człowiek nazwany chłopcem pragnie dokładnie tego samego. Właściwie nigdy nie miał żadnych uprzedzeń w stosunku do kosmitów - o ile tylko nie włazili mu w drogę. Teraz odnajduje w którymś zakamarku pamięci swoją bójkę z rozjuszonym cheerakiem, uśmiecha się i szybko podrywa nogę z pedału.

Automatyczne łapy grzęzną w piaszczystej glebie, poduszkowiec ciężkim brzuchem przytula się do wierzchołków szarej trawy. Skane czeka, aż wiatr zdmuchnie najgęstsze kłęby kurzu, potem powoli odsuwa dach kabiny. Zeskakuje na ziemię, prostuje się i przeciąga, wpierając dłonie w kręgosłup zesztywniały od długiego siedzenia. Rusza się wreszcie. Prawie przez pół godziny krąży między wzgórzami i patrzy. Czasem kuca, nabiera w garść trochę szarego piasku,

ogląda go uważnie, niemal obwąchuje nieufnie, potem znowu prostuje się z zadowoleniem i nieśmiało uśmiecha się do swojej nowej ziemi.

Następną rzeczą, którą Skane robi, jest odpięcie plandeki. Ściąga ją ze zwałów bagażu, mocuje na eukaliptusowych kołkach, wyciętych wczoraj w ostatnim przydrożnym gaju i przywiezionych aż tutaj. Zaimprowizowany namiot staje w najzaciszniejszym miejscu, osłoniętym z trzech stron przez załom wzgórza. Teraz Skane szybko i zdecydowanie zwala bagaże jeden po drugim i - uginając się niekiedy - niesie je przez parę metrów do namiotu. Rozmieszcza je starannie, w dobrze przemyślanej kolejności, zostawia między nimi dziurę-tunel, w którą wrzuca sfatygowany śpiwór z pneumatycznym spodem. To również jest rzecz z demobilu. Takich śpiworów nikt nie używa już od siedemdziesięciu lat.

Ostatni bagaż dźwiga się z komory ładunkowej sam, kiedy człowiek naciska guzik ukryty w fałdzie blach na karku mechani­cznego pająka i przesuwa coś na małym pudełku wyjętym z kieszeni bluzy. Automat prostuje teleskopowe odnóża, obraca się, pokracznie złazi z wozu. Potem w tak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin