Jensen Muriel - Razem będzie nas troje.pdf

(250 KB) Pobierz
7685645 UNPDF
Razem będzie nas troje
255
ROZDZIAŁ PIERWSZY
stronę łóżka, kiedy mąż zatrzymał ją łagodnie. Jego ręka
powędrowała gdzieś w mrok, rozległ się głuchy stukot i za­
padła błoga cisza.
Ta sama ręka namacała jej biodra, unieruchomione w tra­
kcie przechodzenia przez niego, dołączyła do niej druga i obie
zatrzymały się na kształtnych pośladkach Brendy.
- Ha, teraz ty chcesz być na wierzchu? - spytał Kye,
tonem zaskakująco trzeźwym jak na kogoś, kto przed chwilą
nie słyszał nawet huczącej w sypialni muzyki.
- Ależ skąd, ja tylko chciałam wyłączyć buuuuu... - roz­
dzierające ziewnięcie przerwało Brendzie - ...budzik - do­
kończyła.
W jednej chwili przypomniała sobie ich ostatnią noc,
a wraz z nią cały, dopiero co miniony, miodowy miesiąc.
Opadła z powrotem na poduszki, jakby zapominając, że bu­
dzik dzwonił, bo nie są już na Hawajach, ale w Merriwether,
w stanie Oregon.
- Nic tu nie można znaleźć. W ogóle nie wiem, gdzie co
leży - stwierdziła kapryśnie Brenda.
- Wiesz, gdzie ja leżę - lubieżnie wyszeptał jej prosto do
ucha Kye. -1 to ci na razie powinno wystarczyć.
Ich usta spotkały się w pocałunku, a języki kontynuowały
rozmowę, która przerodziła się w dialog dwóch ciał.
Ogarnięci pożądaniem dali się porwać namiętności tak
szalonej, że aż przerażającej. Brenda wzięła Kye'a w siebie
i sprawiła, że każdy jego mięsień poruszał się w takt jej pulsu.
Czuła, że mu się oddaje, ale paradoksalnie - dając siebie,
w pewnym sensie panowała także nad jego i swoją rozkoszą.
Wszystko jednak nagle się zmieniło, kiedy Kye cofnął się
i pozwolił jej znaleźć się nad sobą. Rozważny, opanowany ruch
jego bioder, lekko wychylonych ku górze, wywołał w niej wra­
żenie, jakby znalazła się w samym centrum trąby powie-
- Co to jest? - Wyrwana ze snu Brenda Stuart uniosła
nieco głowę z ramienia męża.
W pokoju rozbrzmiewał przenikliwy ton trąbek, wygry­
wających jakąś dziarską melodię.
Kye Stuart, nie otwierając oczu, przesunął dłonią po podu­
szce w bezcelowym geście.
- To znaczy... co? - wymamrotał na wpół pogrążony we
śnie.
Pokój był mroczny i dziwnie nieznajomy. Brenda wciąg­
nęła w nozdrza powietrze, ale zamiast oczekiwanego aromatu
migdałowca poczuła znacznie mniej egzotyczny zapach świe­
żej farby, środków czyszczących i ciepłego od snu męskiego
ciała.
Opuściła głowę z powrotem na silne ramię Kye'a.
- Ta muzyka - powiedziała. - Co to za muzyka?
Natrętne dźwięki wdzierały się do jej uszu i już po chwili
Brenda rozbudziła się zupełnie.
- Kye, kochanie - powiedziała, uświadamiając sobie
w końcu, że włączyło się radio, nastawione na budzenie.
Spróbowała wyswobodzić się z objęć męża, aby dosięgnąć
emitujące nieznośne dźwięki urządzenie. Nie było to jednak
łatwe. W zasięgu jej ręki znalazły się tylko dwa kieliszki
i pusta butelka.
Po omacku próbowała przepełznąć przez Kye'a na drugą
256
OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Razem będzie nas troje
257
trznej, której spiralne porywy windowały ją w niebotyczne
otchłanie, aż usłyszała w uszach muzykę, która tym razem nie
pochodziła z zewnątrz.
- Żebyś się ze mną ożenił - odparła, odwracając się do
niego z bezwstydnym uśmiechem. - W redakcji mówiło się,
że szukasz na żonę dziewczyny z widokiem na wysoki spa­
dek, która zna się na malowaniu i przyklejaniu tapet.
Złapał jej nosek w dwa palce w żartobliwie karcącym ge­
ście, po czym zrobił krok w tył do sypialni, żeby mieć swobo­
dę ruchów przy zakładaniu marynarki. Rzucił żonie nieco
chłodne spojrzenie i powiedział:
- Przynajmniej co do majątku rodziców mnie nie nabiera­
łaś.
Brenda obciągnęła na sobie fiołkoworóżowy sweter i spię­
ła ciemne włosy w koński ogon. Rozsunęła suwak plastiko­
wej kosmetyczki, leżącej na łazienkowej półce wyłożonej
zielonymi kafelkami.
- Nie mogę się doczekać, kiedy wyremontujemy tę łazien­
kę i będziemy mieć dwa duże lustra zamiast tej miniatury.
- Odkręciła tusz do rzęs i wskazała spiralką małe przenośne
lusterko, które stało obok kosmetyczki na półce. - Długo to
potrwa, jak myślisz?
Kye, który stał za nią i zawiązywał krawat, posłał odbiciu
żony ponury uśmiech.
- Wieczność. Remontuję ten dom po pracy od roku i uda­
ło mi się doprowadzić do porządku trzy pokoje na dole.
- Kye, tu jest siedem sypialni - powiedziała Brenda, za­
bierając się do malowania ust, co sprawiło, że jej dalsze słowa
brzmiały dość niewyraźnie. - Mogłeś kupić coś mniejszego,
jeżeli postanowiłeś remontować dom sam w wolnym czasie.
- Cena była okazyjna - odparł, sięgając przez jej ramię po
grzebień. - A poza tym, mam teraz ciebie do pomocy. Mówi­
łaś, że jesteś świetna w przyklejaniu tapet.
Wyprostowała się, zamknęła szminkę i wrzuciła ją do kos­
metyczki. Posłała mu poprzez lusterko prowokacyjny
uśmiech.
- Skłamałam.
- Dlaczego? - Uporządkował swoje gęste ciemne włosy
i odłożył grzebień z powrotem na półkę. Popatrzył na nią
spod zmarszczonych brwi, sięgając po wiszącą na drzwiach
łazienki marynarkę.
Jego uśmiech był zaprawiony goryczą. Rodzice Brendy
stanowili jedyny zgrzyt w ich idealnym jak dotąd małżeń­
stwie. Wciąż miał ich przed oczami - protekcjonalni państwo
z wielkiego miasta z przyklejonymi uśmiechami, bez akcep­
tacji patrzący na związek Kye'a z ich córką.
- Wiem, o czym myślisz - powiedziała cicho Brenda -
ale cóż, rodziców się nie wybiera.
Kye wziął portfel i klucze ze stolika, schował je do kiesze­
ni marynarki i uśmiechnął się do żony.
- Myślę, że dla nich to był większy wstrząs niż dla mnie.
Trudno im było uwierzyć, że ich pociecha wybrała sobie na
męża małomiasteczkowego chłopaka bez wielkich aspiracji.
Brenda podeszła i zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Bardzo cię kocham i wcale nie uważam, że masz małe
aspiracje. Jesteś świetnym redaktorem i wydawcą, a „Herold"
jest znakomitą gazetą lokalną. Moi rodzice prowadzą agencję
reklamową od tak dawna, że przestali już widzieć cokolwiek
poza nią. Nie miej do nich żalu i cieszmy się, że są cztery
tysiące kilometrów stąd.
Kye popatrzył na swoją młodą żonę, wciąż nie mogąc
uwierzyć, że ta wspaniała dziewczyna jest córką pary nie­
sympatycznych snobów.
 
258
OGŁASZAM WAS MĘŻEM I ŻONĄ...
Razem będzie nas troje
259
Kiedy Brenda dwa miesiące temu znalazła się w jego biu­
rze i powiedziała, że szuka pracy, o mało z miejsca nie odrzu­
cił jej oferty. Podejrzewał, że ta reporterka z wielkiego miasta
przyjechała tu, żeby kosztem małego lokalnego tygodnika
wyrobić sobie nazwisko.
Właśnie miał jej to powiedzieć, kiedy Brenda, czytając do
góry nogami leżącą na jego biurku notatkę, wskazała mu błąd
drukarski, który przeoczył w korekcie. A potem uśmiechnęła
się do niego.
W Merriwether nie można się było uskarżać na nadmiar
fachowych reporterów. Kye postanowił dać jej szansę.
Począwszy od tego dnia, Brenda maszerowała w demon­
stracji rybaków pikietujących miejscową przetwórnię ryb, le­
ciała helikopterem Straży Przybrzeżnej na akcję ratunkową do
ujścia rzeki i napisała reportaż o parze kloszardów mieszkają­
cych pod mostem, za który „Herold" dostał doroczną nagrodę
Stowarzyszenia Wydawców.
W wolnym zaś czasie sprawiła, że Kye beznadziejnie,
bezrozumnie i nieodwracalnie się w niej zakochał.
Przyciągnął ją mocniej do siebie, aż poczuł każdą rozkosz­
ną wypukłość jej ciała.
- Szkoda, że nie jesteśmy już na Hawajach - powiedział,
wsuwając dłoń pod jej sweter.
Zaśmiała się gardłowo.
- Zgadzam się. Ale, niestety, jesteśmy tutaj i jest właśnie
poniedziałek rano. Zostały nam trzy dni na wypełnienie dzie­
sięciu stron gazety niesłychanymi historiami, więc lepiej już
chodźmy.
Kye wsunął nos do jej ucha i potarł nim ciepłą, pachnącą
małżowinę.
- Mam niezrównany zespół redakcyjny - wymruczał. -
Świetnie sobie radzili bez nas przez ostanie dwa tygodnie.
Brenda bezskutecznie sprówała go odsunąć.
- Przepracowują się.
- To im dobrze zrobi.
- Zastrajkują i odejdą.
- Wtedy zostaniemy w biurze sami. - Chwycił ją w ra­
miona i uniósł z powrotem na łóżko. - Będziemy się mogli
kochać na stole do naświetlania albo na kserokopiarce i nikt
nas nie będzie podglądał.
Brenda zachichotała na te słowa, a kiedy upuścił ją na
środku materaca, zapiszczała:
- We dwójkę będziemy mogli co najwyżej robić gazetkę
ścienną w sypialni! Kye! - zaprotestowała, gdy zaczął zdej­
mować jej sweter. - Kochaliśmy się trzy razy dziennie przez
ostatnie dwa tygodnie. Teraz to będzie drugi raz dzisiaj, a nie
ma nawet dziewiątej rano!
- A czyja to wina? - spytał, zbliżając usta do białej skóry
pomiędzy dżinsami i beżowym koronkowym stanikiem. -
Kto nalegał, żebyśmy się oszczędzali przed ślubem? Kto para­
dował na Hawajach w bikini z samych sznurków? Kto ma
najładniejszą pupę w całym zachodnim świecie?
Brenda westchnęła dramatycznie i przestała się opierać.
- No, chyba ja- stwierdziła z rezygnacją.
- Otóż to! - oznajmił z mocą, schwycił dłonie Brendy
i jedną ręką przygwoździł do materaca nad jej głową. Palcami
wolnej ręki pogładził ją lubieżnie po policzku. W jego oczach
odbijały się jakieś niegodziwe zamiary. - Chcę, żeby przez
cały dzień nie opuszczały cię bardzo nieprzyzwoite myśli...
- całował ją długo, jakby nie mogąc oderwać od niej ust,
wreszcie popatrzył jej znowu w oczy - ...które wcielimy
w czyn wieczorem. A teraz - wstał i poprawił marynarkę -
przestań mnie odciągać od pracy. Za pół godziny mamy kole­
gium redakcyjne.
Razem będzie nas troje
261
ROZDZIAŁ DRUGI
Kye, który przeglądał zaległą pocztę, i Brenda, czytająca
ostatni numer „Herolda", popatrzyli na Harry'ego i równo­
cześnie zapytali:
- Co?
- To prawda. - Harry umoczył ciastko w kawie. - Piszę
o tym na pierwszej stronie. Nie zauważyłaś? - zwrócił się do
Brendy.
Brenda uśmiechnęła się do wszystkich z zakłopotaniem, po­
śpiesznie przerzucając kartki w poszukiwaniu pierwszej strony.
- Przepraszam, wiesz, że zawsze zaczynam od komiksu...
O, jest.
Zmarszczyła brwi, patrząc na trzyszpaltowy artykuł, któ­
remu towarzyszyło zdjęcie, przedstawiające czaplę błękitną
stojącą majestatycznie na brzegu rzeki.
- Joan Cameron - czytała - przewodnicząca Komisji Pla­
nowania, ogłosiła dzisiaj, że udzielono zgody korporacji Bed­
ford Hotels na budowę sześciopiętrowego obiektu wypoczyn­
kowego wraz z centrum konferencyjnym na mokradłach nad
zatoką Merriwether. David Pellegrino, przedstawiciel Wojow­
ników Mokradeł - organizacji ekologicznej mającej pod opie­
ką wybrzeże rzeki - spowodował opóźnienie realizacji tej
decyzji, wnosząc skargę do Rady Miejskiej, w której stwier­
dza, że tereny te są stałym miejscem pobytu czapli błękitnej.
Budowa hotelu - twierdzi Pellegrino - znacznie uszczupli,
lub nawet zupełnie zniszczy jej żerowiska, skazując skupisko
tych rzadkich ptaków na zagładę, natomiast propozycja Bed­
ford Hotels, aby przenieść czaple w inne, sztucznie zbudowa­
ne miejsce, jest -jak twierdzi - nierealna, gdyż wymagałoby
to dziesięciu lat oczekiwania, aż sztuczny teren zacznie przy­
pominać naturalne mokradło, którego zresztą i tak nigdy
w pełni nie zastąpi. Wojownikom Mokradeł obiecano, że będą
mogli zabrać w tej sprawie głos na posiedzeniu Rady 16
Kye i Brenda zostali przywitani w redakcji „Herolda" we­
sołymi okrzykami, wśród których nie brakowało przyjaznych
docinków, oraz serdecznymi uściskami.
Zespół redakcyjny składał się z Wilmy, starszej pani, która
odbierała telefony i przygotowywała każdy numer gazety do
druku, Tiffany, studentki college'u prowadzącej dział sportowy,
oraz Harry'ego, samotnego ojca z trójką dzieci w wieku przed­
szkolnym. W jego gestii znajdowały się relacje z posiedzeń urzę­
du miejskiego i akwizycja reklam, zaś w czasie nieobecności
redaktora naczelnego także piecza nad całością. Wszyscy troje
z wyraźną ulgą przyjęli powrót szefa i jego młodej żony.
Tiffany napełniła ich kubki kawą, Wilma uroczyście otwo­
rzyła pudełko ciasteczek orzechowych, Harry ustawił krzesła
wokół biurka Kye'a. Równocześnie cała trójka zapoznawała
nowoprzybyłych z tym, co zdarzyło się pod ich nieobecność.
- Żona burmistrza Kimbrough urodziła bliźnięta.
- Owczarek Rolfa Olsena ugryzł Mary White. Włożyła
mandat za wycieraczkę samochodu Rolfa, a stary Pookie...
ciach ją w palec!
- Dobrze jej tak! Precz ze Strażą Miejską!
Wszyscy się roześmiali.
- Bedford dostał zgodę na budowę hotelu - powiedział
Harry. - Mają go postawić nad zatoką, zaraz na wschód od
mostu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin