Bulyczow Kir - 2 Osada.pdf

(994 KB) Pobierz
Microsoft Word - Bulyczow Kir - Osada
Kir Bułyczow
Osada
(Posiełok)
Tłumaczył Tadeusz Gosk
Odwilż ciągnęła się już dwa tygodnie.
Wedle kalendarza na wiosnę było jeszcze za wcześnie, ale wszyscy mieli nadzieję, że mrozy
już mimo wszystko nie wrócą.
Osiedle miało dwa kalendarze. Jeden miejscowy, oparty na rytmie dni i nocy i naturalnej
zmianie pór roku, drugi natomiast ziemski, formalny niczym prawo, któremu nikt się nie
podporządkowuje.
Dawno, niemal dziewiętnaście lat temu według ziemskiej rachuby i przed sześcioma
miejscowymi laty, kiedy nieliczni uratowani z katastrofy „Polusa” dotarli do lasu, Siergiejew
zrobił pierwszy karb na słupie wkopanym za ostatnią chatą wioski. Jeden karb – jeden dzień,
trzydzieści lub trzydzieści jeden karbów – ziemski miesiąc.
Stopniowo kalendarz rozrósł się do całego lasu słupów z karbami, chronionego przed
deszczem i śniegiem specjalnie zbudowanym daszkiem. Karby były różne. Jedne dłuższe, drugie
krótsze. Obok niektórych znajdowały się dodatkowe znaki. Znaki śmierci i znaki narodzin. Znaki
epidemii i znaki trzaskających mrozów.
Kiedy Oleg był mały, słupy wydawały mu się żywe i wszechwiedzące, bo wszystko
pamiętały. Pamiętały, że nie nauczył się geografii lub zachował się niegrzecznie wobec matki.
Marianna wyznała kiedyś, że też bała się tych słupów, a Dick opowiadał ze śmiechem, że chciał
usunąć ze słupa jakiś „zły” karb, ale Stary przyłapał go na tym i zbeształ.
Kalendarz Siergiejewa był fałszywy. Wszyscy o tym wiedzieli. Był fałszywy podwójnie. Po
pierwsze, dlatego że tutejsza doba trwała o dwie godziny dłużej niż na Ziemi. Po drugie,
miejscowy rok liczył takich dób ponad tysiąc. Krótkie lato, długa deszczowa jesień, czterysta dni
zimy i chłodna, bardzo długa wiosna. Właśnie ta cała pogmatwana arytmetyka stała się linią
rozgraniczającą starszych, przybyłych ze statku, od młodego pokolenia. Starsi udawali, że wierzą
karbowanym słupom i odliczali ziemskie lata. Młodsi żyli zgodnie z kalendarzem miejscowym,
bo jak inaczej się połapać, skoro jesień trwa rok i zima również rok...
Odwilż ciągnęła się już dwa tygodnie. Śnieg opadł, pojawiły się w nim połacie nagiej ziemi.
Zbocze cmentarnego wzgórza zwrócone ku wsi zbrunatniało od młodych porostów, które
również uwierzyły, że nadeszła wiosna. Jedyna uliczka wioski, wzdłuż której stały
jednospadowe, kryte różowymi liśćmi wodnych tulipanów chatki, przekształciła się we wstęgę
błota. Za domami wstęga rozdwajała się. Wąskie pasmo biegło ku wrotom, szerokie kończyło się
przy warsztacie i szopach. Z prawej strony warsztatu, przed kozią obórką, utworzyła się głęboka
zielona kałuża. Co rano koźlęta ostrymi kopytkami kruszyły na niej lód i grzebały w błocie,
szukając robaków. Potem zaczynały się zabawy, bójki i wesoła taplanina – na zwierzaki również
podziałała niby – wiosna. Jedynie koza imieniem Koza, matrona tej całej rodziny, doskonale
wiedziała, że do wiosny jeszcze daleko. Godzinami sterczała przy warsztacie, skąd ciągnęło
ciepłem i czasami niecierpliwie zaczynała ocierać się pancerzem o ścianę. Warsztat zaczynał się
trząść, Oleg wybiegał na dwór i zaczynał okładać kozę kijem. Na widok Olega Koza stawała na
tylnych nogach i przednimi wymachiwała nad głową Olega, cieniutko pobekując z radości. Była
przekonana, że jej ulubieniec zwyczajnie żartuje. Wówczas Oleg wolał na pomoc Siergiejewa,
którego koza się bała. „No, no – mówił groźnie Siergiejew. – Zaniedbuje pani matczyne
obowiązki, proszę wracać do swoich dzieci!” Koza oddalała się niespiesznie, wysoko
podrzucając zielony zad. Do porzuconych dzieci nie wracała, lecz truchtała do ogrodzenia
i nieruchomiała tam w nadziei, że pojawi się jej przyjaciel kozioł, bydlę mierzące ponad trzy
metry w kłębie ozdobione ostrym grzebieniem z płyt kostnych.
Czasami kozioł pojawiał się na skraju lasu i cienkim głosem zapraszał Kozę na spacer.
Blisko do ogrodzenia nie podchodził, bo lękał się ludzi. Koza biegła do bramy i, jeśli przy niej
nie było nikogo, sama odsuwała rygiel i znikała na kilka dni. Wskutek tych spacerów już trzy
razy miała młode i w obórce mieszkało siedmioro koźląt w różnym wieku.
Z koziego stada było niewiele pożytku, ale kozy stały się częścią dnia powszedniego,
dowodem na żywotność osiedla i rozrywką dla dzieciaków, które jeździły na nich wierzchem,
chociaż zabawa ta koźlętom się nie podobała i woltyżerka kończyła się zazwyczaj siniakami
pogromców. Można było naturalnie zarżnąć je i zjeść, bo przecież myśliwi zabijali dzikie kozy
w połowie zimy, kiedy z jedzeniem zrobiło się krucho. Dick zaproponował, że sam to zrobi, ale
Marianna zaprotestowała, a Stary ją poparł. Dick nie lubił się spierać, wzruszył ramionami
i mimo zamieci wyprawił się do lasu. Wrócił późnym wieczorem. Odmroził palce lewej ręki, ale
przyniósł niewielkiego niedźwiadka.
Zresztą Koza nie była tak całkiem bezużyteczna, bo okazała się niezwykle czujną
wartowniczką i przekazała tę umiejętność koźlętom. Wystarczyło, aby jakiś intruz zbliżył się do
palisady, a kozia rodzinka podnosiła taki wrzask, że cała wieś zrywała się na równe nogi. Była
i druga strona medalu – kiedy Koza uznawała zagrożenie za szczególnie poważne, usiłowała
schronić się w pierwszym z domów. Tam potrafiła rozbić wszystko i dodatkowo w mgnieniu oka
wymieść do czysta każdy garnek i miskę.
Koza, stworzenie dobroduszne i towarzyskie, nie przepadała jedynie za Plujakiem. Musiała
się z nim już wcześniej spotykać. Nie zbliżała się do jego klatki, tupała z bezpiecznej odległości,
beczała, groźnie potrząsając kostnym grzebieniem i kategorycznie domagała się wypędzenia ze
wsi tego obrzydliwego potwora.
Jako pierwszy zawarł z Plujakiem znajomość Kazik przybrany syn Dużej Luizy.
Na przedwiośniu Kazik skończył trzynaście łat, chociaż na oko trudno mu było dać nawet
dziesięć. Był malutki, szczupły o smagłej skórze pokrytej niebieskimi szramami po nasionach
dmuchawca. Ręce miał ciągle poobijane i pokaleczone, a czoło przecięte na ukos poszarpaną
blizną. Kazik nosił przezwisko Mowgli, bo w lesie czuł się jak w domu. Inni chłopcy potrafili
włóczyć się po lesie, w razie potrzeby nawet w nim przenocować, umiejąc ukryć się przed
drapieżnikami w miękkim rozwidleniu konarów białej sosny, a on mógł mieszkać w lesie
tygodniami. Czuł się w nim jak gospodarz, o czym wszyscy wiedzieli. Drzewa skwapliwie
usuwały gałęzie z jego drogi, grzyby zakopywały się w ziemię, drapieżne liany podkulały ogony.
Zapachu Mowgliego bały się nawet szakale i dlatego idąc do lasu, nigdy nie zabierał ze sobą
kuszy. Umiał rzucać nożem z taką siłą i precyzją, że przepoławiał komara siedzącego na pniu
drzewa odległego o pięćdziesiąt kroków.
W osiedlu Kazik zawsze był spokojny i milkliwy. Nigdy nie płakał i z nikim się nie bił.
Zresztą nikt nie chciał się z nim bić, bo każda bójka wywoływała w nim zimną wściekłość. Nie
umiał się bawić.
Z początku Luiza bała się, że Kazik jest opóźniony w rozwoju, ale chłopak posłusznie
chodził do szkoły i chociaż nigdy nie wyrywał się do odpowiedzi i milczał, kiedy inni krzykliwie
o czymś dyskutowali, to jednak wszystko zapamiętywał. Stary utrzymywał, że Kazik ma wręcz
fotograficzną pamięć. „Na Ziemi – powiadał – wyrósłby z niego człowiek wybitny. Tutaj brakuje
mu pokarmu intelektualnego. To wyjątkowo rozwinięty, ale wiecznie głodny mózg”. „Daj mu
wszystko, co możesz – odpowiadała Luiza – a kiedy wrócimy na Ziemię, inni dadzą mu całą
resztę”.
Bożyszczem, opiekunem i wiernym przyjacielem Kazika był Dick. Dlatego że Dick był
leśnym człowiekiem i obaj byli sierotami. Dick w ogóle nie pamiętał swoich rodziców, a rodzice
Kazika umarli w czasie epidemii, kiedy był jeszcze zupełnie malutki. Nigdy nie nazywał Luizy
matką. Fumiko, jej drugie przybrane dziecko, tak się do niej zwracała, ale Kazik nigdy.
Jesienią, wkrótce po powrocie z gór, gdzie leżał rozbity „Polus”, Kazik z Dickiem wybrali
się do lasu. Ruszyli na dalekie polowanie, jakieś dwadzieścia kilometrów na południe od osiedla.
Tam jesienią przenosiły się stada mustangów. Mięso mustangów jest niejadalne, nawet szakale
odwracają się od niego ze wstrętem, ale mustangi mają niezwykłe pęcherze powietrzne. Zwierzę
rozdyma go ratując się przed pościgiem. Wówczas mustang ze szczupłego, zwięzłego,
przywodzącego na myśl wychudzoną szkapę owada przekształca się w lśniący balon i unosi
w powietrze. Jego pęcherz lotny jest mocny i elastyczny, nadaje się na błony okienne, worki,
torebki, bukłaki na wodę i ziarno i w ogóle jest bardzo użyteczny. Dziewczynki robiły z pęcherzy
leciutkie narzutki i biegały w nich po wsi jak tęczowe ważki.
Wyszli o świcie. W lesie na nic interesującego się nie natknęli. W owe dni wszyscy jeszcze
żyli pamięcią o niezwykłej wyprawie ku przełęczy i dlatego milczący zazwyczaj Kazik zamęczał
Dicka pytaniami. Lekko i bezszelestnie szedł obok niego, nie patrząc pod nogi, przeskakiwał
przez żywe korzenie, czasami pochylał się, żeby przykryć małą i twardą dłonią słodki grzybek,
wrzucić go, nie zwalniając kroku, do ust. Czasami uskakiwał gwałtownie w bok, żeby powąchać
jakiś interesujący ślad, ale natychmiast wracał z kolejnym pytaniem:
– Czy jest cały żelazny?
– Ze stopu.
– I większy od naszej osady?
– Jak nasza palisada. Nie większy.
– I okrągły?
– Mowgli, przecież już o to pytałeś!
Dick nie lubił rozmawiać w lesie. W lesie głos niesie daleko. W lesie trzeba milczeć
i samemu nadstawiać ucha. Dla Kazika te zasady niewiele znaczyły, bo sam słyszał lepiej od
najczujniejszego zwierzęcia.
– I jeszcze nieraz zapytam – powiedział niezrażony. – Bardzo lubię pytać. Przyszłym latem
zabierzesz mnie na wyprawę do „Polusa”?
– Oczywiście. Jeśli tylko będziesz się dobrze zachowywał.
Kazik parsknął pogardliwie. Zawsze zachowywał się tak, jak sam uznawał za stosowne.
– Chcę polecieć do gwiazd – powiedział. – Gwiazdy są o wiele większe od naszego lasu, od
całej tej ziemi. Wiesz, dokąd pojadę, kiedy wrócimy na Ziemię? Do Indii.
– Dlaczego? – zdziwił się Dick.
– A tak sobie – zmieszał się nagle Kazik. – Bo mam ochotę.
Przez jakiś czas szli w milczeniu.
– A ja bym tu został – wyznał nagle Dick, który nigdy dotąd nikomu o tym nie mówił.
Kazik milczał. Nagle rozpędził się, wskoczył na niski, rosnący poziomo konar drzewa,
sięgnął po orzechowe gniazdo, zerwał je i wrzucił do swojego worka.
– Wieczorem upieczemy – powiedział, zeskakując na ziemię.
Dick milczał, to on powinien zauważyć gniazdo orzechów. Dla Dicka las był polem walki, na
którym zawsze starał się zwyciężać. W lesie kryły się niebezpieczeństwa, które należało pokonać
lub w porę obejść, w lesie kryła się zdobycz, którą należało dopaść, kryły się drapieżniki lub
śmiercionośne stwory, które należało zabić, żeby samemu nie paść ich ofiarą. Natomiast dla
Kazika las był domem, może nawet w większym stopniu domem niż osada, ponieważ osada było
w tym świecie ciałem obcym i las godził się z jej istnienie tylko dlatego, że ludzie okazali się
odeń mądrzejsi i sprytniejsi. Kazik rozumiał las i dlatego się go nie bał. Jeśli był silniejszy,
pokonywał lub odpędzał przeciwnika, a ustępował drogi temu, który był silniejszy od niego.
Jakiejś szczególnej miłości do lasu jednak nie odczuwał, podobnie jak nie darzy się niezwykłym
uczuciem powietrza czy wody. Wszystkie jego myśli, marzenia i nadzieje krążyły wokół świata
żyjącego w opowieściach dorosłych, w pamięci Starego i Luizy. Ów świat gwiazd i statków
kosmicznych, świat, w którym czekała na niego Ziemia, był mu formalnie znany o wiele lepiej
niż któremukolwiek innemu mieszkańcowi osiedla. Tak było, choć nikt się tego nie domyślał.
Kazik zapamiętywał wszystko, co mówił o Ziemi Stary, wszystko, co wyłowił z rozmów
dorosłych. Znał wysokość Everestu, daty urodzin i śmierci Aleksandra Macedońskiego, masy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin