STEPHEN KING
Crouch End
(Crouch End)
(Tłumaczenie Michał Wroczyński)
Kiedy kobieta wreszcie sobie poszła, wybiło prawie wpół do trzeciej w nocy. Ciągnąca się przed posterunkiem policji na Crouch End Tottenham Lane przypominała nieruchomą rzekę. Londyn pogrążony był we śnie... ale Londyn nigdy nie zapada w głęboki sen, a sny miewa niespokojne...
Policjant Yetter zamknął kajet, który zapisał prawie do końca, notując dziwaczną, gorączkową opowieść Amerykanki. Spojrzał na maszynę do pisania i stos czystych formularzy na stojącej obok półce.
- W dziennym świetle będzie to brzmieć jeszcze bardziej wariacko - stwierdził.
Policjant Farnham, który popijał coca-colę i od dłuższego już czasu się nie odzywał, nagle się odezwał.
- Ona była Amerykanką, prawda? - spytał, jakby ten fakt miał wytłumaczyć większość tego, co opowiedziała.
- Wepchniemy to do archiwum - zgodził się Yetter i rozejrzał się za papierosem. - Ale ciekaw jestem... Farnham roześmiał się.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że wierzysz w choć jedno jej słowo? Śmiało! Słucham!
- Czy coś mówiłem? Nic. A ty jesteś teraz tutaj.
Farnham lekko zesztywniał. Miał dwadzieścia siedem lat i nie było jego winą ani to, że przeniesiono go na ten posterunek z leżącego bardziej na północ Muswell Hill, ani też to, że cała kariera zawodowa dwukrotnie prawie starszego od niego Yette-ra przebiegła w tym cichym zakątku Londynu, na Crouch End.
- Jestem - odparł. - Ale, z całym szacunkiem, potrafię jeszcze odróżnić ziarno od plew. Czy nie...
- Lepiej poczęstuj mnie fajką, kolego - odparł Yetter, spoglądając nań z lekkim rozbawieniem. - O, dzięki, dobry z ciebie chłopak.
Zapalił papierosa zapałką, którą wyjął z pudełka ozdobionego rysunkiem jasnoczerwonej lokomotywy. Machnięciem ręki zgasił płomyk i wrzucił wypalone drewienko do popielniczki Farnhama. Popatrzył na kolegę przez obłok dymu. Już dawno stracił swój chłopięcy wygląd i wdzięk. Twarz Yettera pożłobiona była głębokimi zmarszczkami, a nos stanowił mapę popękanych naczynek krwionośnych; codziennie wieczorem lubił sobie wypić sześć butelek piwa Harp.
- A zatem uważasz, że Crouch End jest takim spokojnym i cichym miejscem?
Farnham wzruszył ramionami. Tak naprawdę uważał, że Crouch End jest ogromną, ziewającą gębą leżącą na peryferiach Londynu; jego młodszy brat z całą pewnością nazwałby tę dzielnicę Nudopatia.
- Cóż - ciągnął Yetter. - Wiem, że tak uważasz. O jedenastej wieczorem wszystko tu już smacznie śpi. Ale widziałem na Crouch End wiele dziwnych rzeczy. Gdybyś spędził tu połowę tego czasu co ja, również byś w to uwierzył. Na przestrzeni tych sześciu czy ośmiu spokojniutkich ulic dzieje się więcej dziwnych rzeczy niż w całym Londynie. Wiem, że brzmi to zabawnie, ale mówię prawdę. Te rzeczy mnie przerażają. Dlatego piję tyle piwa, bo po nim nie boję się tak bardzo. Przypatrz się kiedyś sierżantowi Gordonowi, Farnham, i zadaj sobie pytanie, dlaczego w wieku czterdziestu lat jest kompletnie siwy. A gdybyś zobaczył Petty'ego... ale jego już nie zobaczysz, prawda? Petty popełnił samobójstwo latem siedemdziesiątego szóstego roku. Nasze gorące lato. Było to... - Yetter starannie szukał odpowiednich słów. - Było to okropne lato. Straszne. Wielu z nas się obawiało, że mogą się tu przedrzeć.
- Kto mógł się przedrzeć? - zapytał Farnham.
Czuł, że kąciki ust wykrzywia mu pogardliwy, obelżywy uśmieszek, wiedział, że nie jest to uprzejme, ale nie potrafił nad sobą zapanować. Na swój sposób Yetter bredził tak samo, jak Amerykanka. Zresztą zawsze był trochę dziwny. Zapewne pijaczek.
Spostrzegł, że Yetter oddaje mu uśmiech.
_ Uważasz mnie za starą końską dupę - stwierdził.
_ Wcale nie, wcale nie - zaprotestował Farnham i jęknął
w duchu.
_ Jesteś dobrym chłopcem - stwierdził Yetter. - Jak już osiągniesz mój wiek, nie będziesz siedział za biurkiem i przewracał papierów na takim posterunku jak ten. Będziesz pracował w normalnej policji. Będziesz, prawda? Marzysz o tym.
_ Tak - przyznał Farnham.
Była to prawda. Marzył o tym. Zamierzał wstąpić do akademii, mimo że Sheila chciała, aby porzucił pracę w policji i zajął się czymś innym; na przykład zatrudnił się u Forda przy taśmie na linii montażowej. Na myśl o pracy z robolami aż coś ściskało go w brzuchu.
- Tak też myślałem - oświadczył Yetter, gniotąc niedopałek w popielniczce. - Masz to we krwi, prawda? Możesz wysoko zajść i nie skończysz w takim nudnym miejscu jak to, na starym Crouch End. Ale nie wiesz o wszystkim. Crouch End jest dziwne. Powinieneś od czasu do czasu postudiować nasze archiwa, Farnham. Och, naturalnie, znajdziesz tam masę zwyczajnych przypadków... chłopcy i dziewczęta uciekający z domu, żeby przystać do hipisów, punków czy jak tam sami siebie dzisiaj nazywają... zaginieni mężowie (gdy widzisz ich żony, zazwyczaj rozumiesz, dlaczego zaginęli)... podpalenia, których sprawców nie wykryto... kradzieże kieszonkowe... wiele innych spraw. Ale między nimi jest wystarczająca liczba historii mrożących krew w żyłach. Wiele takich, że człowiekowi robi się niedobrze.
- Naprawdę? Yetter skinął głową.
- Niektóre do złudzenia przypominają historię, jaką opowiedziała nam ta nieszczęsna amerykańska dziewczyna. Nigdy już nie zobaczy swego męża; masz na to moje słowo honoru. - Popatrzył na Farnhama i wzruszył ramionami. - Możesz mi wierzyć albo nie. Pakujemy je wszystkie do jednej kartoteki. Nazywamy to kartoteką spraw bieżących, ponieważ brzmi to ładniej niż archiwum, czyli kartoteka-pocałuj-nas--w-dupę. Przestudiuj ją, Farnham. Przestudiuj.
Farnham nic nie odpowiedział, ale postanowił "przestudiować" ją w wolnej chwili. Myśl, że istnieje cały szereg takich
historii, jaką opowiedziała im Amerykanka, była... niepokojąca.
- Czasami... - powiedział Yetter i podkradł Farnhamowi kolejnego silk cutsa - ...rozmyślam o Wymiarach.
- O Wymiarach?
- Tak, synu, o Wymiarach. O Wymiarach zawsze piszą twórcy science fiction, prawda? Czy czytujesz science fiction, Farnham?
- Nie - odrzekł młody Farnham. Zawsze uważał, że ten gatunek literatury stanowi wyrafinowaną formę robienia z ludzi głupków.
- A co powiesz o Lovecrafcie? Jego utworów też nie czytałeś?
- Nawet o nim nie słyszałem - przyznał się Farnham.
Tak naprawdę ostatnią książką fantastyczną, jaką czytał dla zabicia czasu, był niewielki pastisz pochodzący jeszcze z czasów wiktoriańskich i zatytułowany Two Gentlemen in Silk Knickers.
- Cóż, ten facet, Lovecraft, zawsze pisał o Wymiarach - stwierdził Yetter, sięgając po pudełko zapałek z wymalowaną lokomotywką. - Wymiary są bardzo blisko nas. I są pełne tych nieśmiertelnych potworów, na sam widok których ludzie tracą zdrowe zmysły. Oczywiście, to fikcja. Ale gdy coś takiego rzeczywiście przytrafia się komuś, poważnie się zastanawiam, czy to naprawdę jedynie fikcja. Nachodzą mnie wtedy myśli, przeważnie cichą, spokojną nocą, taką jak teraz, że cały nasz świat, wszystko, co wydaje się nam tak miłe, normalne i zwykłe, jest jak wielka skórzana piłka napompowana powietrzem. I że miejscami skóra jest prawie całkiem przetarta. Tam bariery są cieńsze. Rozumiesz, o czym mówię?
- Tak - mruknął Farnham i pomyślał: A może powinieneś dać mi buzi, Yetter. Zawsze, gdy błądzę myślami gdzieś indziej, marzę o buziaku.
- A później kombinuję: Może Crouch End jest właśnie jednym z takich miejsc? Głupie, ale tak dokładnie sobie myślę. Być może to wyłącznie kwestia bujnej wyobraźni. Matka zawsze mi mówiła, że cierpię na przerost fantazji.
- Naprawdę?
- Tak. I wiesz, o czym jeszcze myślę?
- Nie. Nie mam zielonego pojęcia.
- Highgate jest prawie w porządku; to właśnie myślę. Tam powłoka oddzielająca nas od Wymiarów jest tak samo gruba jak w Muswell Hill. Ale weź, na przykład, takie Archway i Finsbury Park. Te dzielnice również przylegają do Crouch End. W obu mam przyjaciół. Wiedzą, że interesuję się pewnymi sprawami, które wydają się kompletnie nieracjonalne. Pewne zwariowane historie, jakie im opowiadają ludzie... no cóż... ludzie, którzy nie mają najmniejszego powodu opowiadać takich bredni. Czy zastanowiłeś się, Farnham, nad tym, po co ta kobieta miałaby opowiadać nam tak niestworzoną historię, gdyby nie była ona prawdziwa?
- No cóż...
Yetter zapalił zapałkę i popatrzył przez płomyk na Farnhama.
- Piękna, młoda, dwudziestosześcioletnia kobieta, w hotelu dwoje dzieci, jej mąż jest młodym, dobrze prosperującym prawnikiem w Milwaukee czy gdzieś tam. Co chciała zyskać na tym, że przyszła tu i wyrecytowała nam historię, jaką spotkać można jedynie w filmach o detektywie Hammerze?
- Nie wiem - odparł sztywno Farnham. - Ale zapewne istnieje jakieś wythi...
- Tak więc myślę sobie - przerwał mu Yetter - że jeśli są takie "cienkie punkty", nasz musi zaczynać się w Archway i Finsbury Park... ale najcieniej jest tutaj, w Crouch End. I mówię sobie: Czy nie nadejdzie w końcu taki dzień, kiedy skóra oddzielająca nas od tego, co znajduje się po jej drugiej stronie... ostatecznie się przetrze? Czy nie będzie to dzień, kiedy się okaże, że wszystko to, o czym mówiła nam ta kobieta, nie wyczerpuje prawdy nawet w połowie?
Farnham milczał. Był już najgłębiej przekonany, że policjant Yetter wierzy również w chiromancję, frenologię i w Różo-
krzyżowców.
- Poczytaj archiwa - poradził Yetter, wstając z krzesła. Kiedy przyłożył dłonie do pleców i się przeciągnął, rozległ się ^ichy trzask. - Idę zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. \ Wyszedł. Farnham popatrzył za nim z mieszaniną rozbawienia i złości. Yetter ma fioła, to jasne jak słońce. I kopci jak parowóz. A w tym nowym, wspaniałym świecie socjalizmu papierosy i opieka społeczna wcale tanie nie są. Sięgnął po notes Yettera i ponownie zaczął czytać to, co opowiedziała dziewczyna.
Później, oczywiście, przejrzy archiwum.
Zrobi to po prostu dla jaja.
Dziewczyna - czy też młoda kobieta, jeśli chce się być grzecznym i dokładnym (a wiele wskazuje na to, że tacy są wszyscy współcześni Amerykanie) - wpadła na posterunek jak burza piętnaście po dziesiątej poprzedniego wieczoru. Włosy opadały jej na twarz mokrymi strąkami, oczy miała wybałuszone. Wlokła za sobą na pasku torebkę.
- Lonnie - powiedziała. - Proszę, musicie odnaleźć Lon-niego.
- Doskonale, proszę pani, zrobimy, co w naszej mocy - odparł Yetter. - Ale najpierw musi nam pani powiedzieć, kim jest Lonnie.
- On nie żyje - wyjaśniła młoda kobieta. - Wiem, że nie żyje.
Wybuchnęła płaczem, który szybko przeszedł w śmiech, a właściwie w rechot. Cisnęła przed siebie torebkę. Najwyraźniej wpadła w histerię.
W tę noc z piątku na sobotę posterunek był jak wymarły. Sierżant Raymond wysłuchiwał z nieziemskim wprost spokojem opowieści Pakistanki o tym, jak na Hillfield Avenue jakiś wytatuowany bandzior ze strzechą na niebiesko ufarbowanych włosów wyrwał jej torebkę. Yetter zauważył, że do pomieszczenia wsunął się Farnham, który zamienił właśnie wiszący w korytarzu plakat (CZY MASZ W SERCU MIEJSCE DLA NIE CHCIANYCH DZIECI?) na inny (SZEŚĆ RAD, JAK BEZPIECZNIE JEŹDZIĆ NOCĄ NA ROWERZE).
Yetter skinął na niego ręką, a sierżant Raymond, słysząc na wpół histeryczny wrzask Amerykanki, obejrzał się w ich stronę. Raymond lubił kieszonkowcom łamać palce jak sucharki ("Ach, daj spokój, kolego - odpowiadał, kiedy go proszono, aby jakoś uzasadnił tę wyjątkowo mało legalną procedurę. - Pięćdziesiąt milionów żółtków nie może się mylić".), ale nie radził sobie zupełnie z rozhisteryzowanymi kobietami. - Lonnie! - zaskrzeczała. - Och, oni mają Lonniego! Pakistanka odwróciła się w stronę Amerykanki, taksowała ją przez chwilę spokojnym wzrokiem, po czym znów odwróciła się do sierżanta Raymonda i podjęła opowieść o tym, jak wyrwano jej torebkę.
- Panno... - zaczął policjant Farnham.
- Co tu się wyprawia? - szepnęła.
Zaczęła dyszeć. Farnham spostrzegł niewielkie zadrapanie na jej lewym policzku. Była śliczną babką z uroczymi cyckami - drobnymi, ale sterczącymi - i z wielką strzechą kasztanowych włosów. Ciuchy miała stosunkowo drogie. W jednym bucie brakowało jej obcasa.
- Co tu się wyprawia? - powtórzyła. - Potwory...
Pakistanka ponownie na nią popatrzyła... i uśmiechnęła się. Miała popsute zęby. Uśmiech ten jednak zniknął prawie natychmiast, jak za sprawą magicznej sztuczki. Ponownie odwróciła się do Raymonda, który podał jej formularz protokołu kradzieży.
- Poczęstujemy panią kawą i przejdziemy do pokoju numer trzy - oświadczył Yetter. - Napije się pani kawy, słoneczko, prawda?
- Lonnie - szepnęła. - Wiem, że nie żyje.
- Proszę pójść ze starym, dobrym Tedem Yetterem i wszystko w mig załatwimy - powiedział Yetter i pomógł jej wstać z krzesła.
Kiedy objął ją w pasie i wyprowadzał z pokoju, ciągle lamentowała i mamrotała coś niewyraźnie pod nosem. Kroki stawiała niepewnie, ponieważ w jednym pantoflu brakowało jej obcasa.
Farnham nalał do kubka kawę i zaniósł naczynie do pomalowanego na biało, kwadratowego pokoju, w którym znajdował się odrapany stół, cztery krzesła i chłodziarka do pitnej wody.
- Proszę, słoneczko - powiedział. - To ci dobrze zrobi. Z cukrem, czy bez?
- Nie chcę pić - odparła. - Nie mogłabym...
I sięgnęła po kubek, souvenir, który dawno temu dostali od kogoś z Blackpool, jakby chciała ogrzać sobie nim dłonie. Ręce fatalnie jej się trzęsły i Farnham chciał już poradzić, żeby odstawiła naczynie, zanim obleje się gorącą kawą.
- Nie mogłabym - powtórzyła i ciągle trzymając kubek w obu dłoniach, upiła łyk; kubek dzierżyła tak, jak dziecko trzyma faskę z rosołem.
Kiedy na nich popatrzyła, miała również wzrok dziecka - szczery, zmęczony, błagalny... i w jakiś sposób podobny do spojrzenia osaczonego zwierzęcia. Wyglądała tak, jakby to, co ją spotkało, odebrało jej całą dorosłość; jakby jakaś niewidzialna ręka wychyliła się z nieba i zabrała jej dwadzieścia lat, zostawiając w pokoju przesłuchań na posterunku w Crouch End dziecko w amerykańskim ubraniu dla dorosłych.
- Lonnie. Potwory... - powiedziała. - Czy mi pomożecie? Na Boga, czy mi pomożecie? Może jeszcze żyje. Może... Jestem amerykańską obywatelką! - wrzasnęła nagle i jakby powiedziała coś bardzo nieprzyzwoitego, wybuchnęła płaczem.
Yetter poklepał ją po ramieniu.
- Słoneczko, myślę, że pomożemy ci odnaleźć Lonniego. To twój mąż, prawda? Nie przestając chlipać, kiwnęła głową.
- Danny i Norma są w hotelu... z opiekunką... mają iść spać... czekają, aż wróci, żeby pocałować je na dobranoc...
- Proszę się na chwilę uspokoić i powiedzieć dokładnie, co się wydarzyło...
- I gdzie - dodał Farnham, a Yetter obrzucił go szybkim spojrzeniem spod zmarszczonych brwi.
- No właśnie! - krzyknęła. - Nie wiem gdzie. Nie jestem nawet pewna, co się wydarzyło, poza tym, że było to s-str--straszne!
Yetter wyciągnął notatnik.
- Jak się pani nazywa, słoneczko?
- Doris Freeman. Mój mąż nazywa się Leonard Freeman. Zatrzymaliśmy się w hotelu Inter Continental. Jesteśmy obywatelami amerykańskimi.
Tym razem przyznanie się do amerykańskiego obywatelstwa jakby trochę ją uspokoiło. Upiła łyk kawy i odstawiła kubek. Farnham zauważył, że ma bardzo zaczerwienione dłonie. Poczujesz to później, moja droga - pomyślał.
Yetter z mozołem zapisywał wszystko w notatniku. Przelotnie popatrzył na policjanta Farnhama.
- Są państwo na wakacjach? - zapytał.
- Tak... dwa tygodnie tutaj i tydzień w Hiszpanii. Planowaliśmy zatrzymać się w Barcelonie... ale to przecież nie po-
może w odnalezieniu Lonniego! Dlaczego zadaje mi pan te głupie pytania?
_ Próbujemy po prostu ustalić wszystkie okoliczności, pani Freeman - wyjaśnił Farnham. Odruchowo obaj starali się mówić cichym, uspokajającym tonem. - Proszę opowiedzieć nam dokładnie, co się wydarzyło. Proszę powiedzieć to własnymi słowami.
- Dlaczego w Londynie tak trudno złapać taksówkę? - zapytała nieoczekiwanie.
Farnham kompletnie stracił głowę i nie wiedział, co na to odrzec, ale Yetter zareagował w taki sposób, jakby pytanie należało do tematu.
- Trudno powiedzieć. Częściowo za sprawą turystów. Mieli państwo kłopoty z dotarciem na Crouch End?
- Tak - odparła. - Wyszliśmy z hotelu do księgarni Hatchardsa. To na Haymarket, prawda?
- Blisko - zgodził się Yetter. - Wspaniała, ogromna księgarnia, prawda, kochanie?
- Jak wyszliśmy z hotelu, nie było najmniejszych kłopotów z taksówką. Stał ich cały sznur. Ale kiedy wychodziliśmy od Hatchardsa, nie było żadnej. W końcu jakaś się zatrzymała i Lonnie powiedział kierowcy, że chcemy dostać się na Crouch End, lecz on tylko roześmiał się nam w nos.
- Och, taksiarze, gdy chodzi o kursy na przedmieścia, potrafią być wyjątkowymi sukinkotami, jeśli wybaczy mi pani to określenie - wtrącił Farnham.
- Nie zgodził się nawet, gdy obiecaliśmy mu funta napiwku - poinformowała Doris Freeman, a w jej głosie rozległ się ton prawdziwie amerykańskiego zdumienia. - Czekaliśmy jeszcze blisko pół godziny, zanim trafiliśmy na taksówkarza, który zgodził się nas zabrać. Była mniej więcej siedemnasta trzydzieści, może za kwadrans szósta. I wtedy Lonnie stwierdził, że zgubił adres...
Ponownie chwyciła kubek z kawą.
- A do kogo państwo jechali? - zapytał Yetter.
- Do znajomego mego męża. Prawnik, nazywa się John Squales. Mój mąż wprawdzie nigdy się z nim osobiście nie spotkał, ale ich firmy utrzymywały ze sobą... - wykonała nieokreślony ruch ręką.
- Kontakty?
- Tak, chyba tak. Kiedy pan Squales się dowiedział, że zamierzamy w czasie wakacji odwiedzić Londyn, zaprosił nas do siebie na kolację. Lonnie prowadził z nim korespondencję, ale adres miał zapisany na kartce, którą trzymał w biurze! Kiedy wsiedliśmy do taksówki, Lonnie spostrzegł, że zgubił gdzieś tę kartkę. Pamiętał tylko, że jego znajomy mieszka na Crouch End. - Popatrzyła na nich poważnym wzrokiem. - Crouch End... paskudna nazwa1.
- I co wtedy państwo zrobili? - zapytał Yetter.
Zaczęła mówić. Kiedy skończyła, wypiła prawie całą kawę, a policjant Yetter zapełnił kilkanaście kartek swego notatnika kwadratowym, rozwlekłym pismem.
Lonnie Freeman, potężnie zbudowany mężczyzna, który siedział przygarbiony w mrocznym wnętrzu czarnej taksówki i pochylał się do przodu tak, żeby móc rozmawiać z kierowcą, zdumiał Doris, kiedy ta ujrzała go po raz pierwszy podczas meczu koszykówki, gdy oboje byli na ostatnim roku studiów. Siedział na ławce zawodników, kolana miał prawie przy uszach, ogromne dłonie z grubymi nadgarstkami zwieszały mu się luźno między łydkami. Wtedy miał na sobie spodenki koszykarskie, a na szyi ręcznik. Teraz ubrany był w garnitur z krawatem. Nie grał w zbyt wielu meczach - pomyślała czule - ponieważ nie prezentował szczególnej klasy sportowej i nieustannie gubił adresy.
Taksiarz z pobłażliwością wysłuchał historii o zgubionym adresie. Był to starszy mężczyzna ubrany w nieskazitelnie czysty, cienki letni garnitur i stanowił antytezę niechlujnych tasówkarzy z Nowego Jorku. Lekki zgrzyt stanowił jedynie kraciasty kaszkiet, jakkolwiek był całkiem akceptowalny; dodawał kierowcy sporo zawadiackiego uroku. Za oknami taksówki po Haymarket sunął nieprzerwany sznur pojazdów. Afisz na pobliskim teatrze zapowiadał przedstawienie "Duch w operze", które najwidoczniej zamierzano tam już zawsze wystawiać.
- Dobra, powiem coś panu, szefie - odezwał się taksiarz. - Zawiozę was na Crouch End, zatrzymamy się pr. pierwszej budce telefonicznej i sprawdzisz pan w książce telefonicznej adres tego waszego znajomego. A wtedy odstawię was pod same drzwi.
- Cudownie - ucieszyła się szczerze Doris.
Byli w Londynie dopiero sześć dni, ale ona nie przypominała sobie miejsca, gdzie ludzie byliby tak uczynni, sympatyczni j cywilizowani jak w tym mieście.
- Dzięki - odparł Lonnie, rozpierając się w fotelu. Objął Doris i dodał z uśmiechem: - Widzisz? I już po kłopocie.
- Ale nie dzięki tobie - zakpiła i lekko szturchnęła go w żebra.
- Co racja, to racja - przyznał taksiarz. - No to dalej, na Crouch End!
Zbliżał się koniec sierpnia. Nieustanny, gorący wiatr toczył po ulicach śmieci i targał kurtkami mężczyzn i spódnicami kobiet wracających z pracy do domu. Słońce przygrzewało jeszcze mocno, ale gdy pojawiało się między budynkami, Doris widziała, że zaczyna już powoli nabierać czerwonawej barwy. Taksówkarz nucił coś pod nosem. Doris odprężyła się w objęciach Lonniego. Przez ostatnie sześć dni miała męża dla siebie częściej niż normalnie w ciągu całego roku i z zadowoleniem stwierdziła, że bardzo jej się to podoba. Nigdy dotąd nie wyjeżdżała z Ameryki, toteż teraz nieustannie musiała sobie przypominać, że jest w Anglii, i że czeka ją jeszcze Barcelona.
Słońce skryło się właśnie za wysokie budynki, a ona prawie natychmiast straciła orientację. To ta jadąca przez Londyn taksówka - pomyślała. Miasto stanowiło istny labirynt, rozległe mrowisko pełne rozmaitych Road, Mew, Hill, Close (a nawet Inn) i zupełnie nie rozumiała, jak mieszkańcy miasta mogli się w nim nie gubić. Gdy dzień wcześniej podzieliła się tą refleksją z mężem, ten odparł, że wszyscy tutaj poruszają się bardzo ostrożnie... czy nie zauważyła, że w każdej taksówce pod tablicą rozdzielczą znajduje się umieszczony tam dyskretnie szczegółowy plan Londynu, London Streetfinderl
Była to najdłuższa jazda taksówką, jaką odbyli w życiu. Zostawili za sobą modne dzielnice (chociaż mieli nieodparte uczucie, że krążą w kółko). Minęli rejony zabudowane monolitycznymi, piętrzącymi się nad nimi budynkami, które sprawiały wrażenie całkowicie wymarłych (nie - poprawiła się później podczas rozmowy z Yetterem i Farnhamem w małym, pomalowanym na biało pokoju: widziała jakiegoś chłopczyka, który siedział na krawężniku i pstrykał zapałkami), następnie przebyli rejon niewielkich, raczej nędznych sklepików i straganów warzywno-owocowych, a potem nagle - nic dziwnego, że jazda przez Londyn mogła tak przybyszom zamieszać w głowie - znów znaleźli się w eleganckiej dzielnicy.
- Był tam nawet McDonald's - oświadczyła Yetterowi i Farnhamowi Doris tonem, jakim zazwyczaj mówi się o Sfinksie i Wiszących Ogrodach.
- Naprawdę? - zainteresował się Yetter ze stosownym zdziwieniem i szacunkiem.
Kobieta odzyskała już w dużym stopniu pamięć, a on chciał utrzymać ją w tym nastroju aż do chwili, kiedy powie im wszystko, co wie.
Zostawili za sobą elegancką dzielnicę, której serce stanowił McDonald's. Przez chwilę posuwali się okolicą zabudowaną niskimi domkami, gdzie spostrzegli, że wiszące nisko nad horyzontem słońce stanowi już wielką, pomarańczową kulę zalewającą ulice dziwacznym światłem. W jego blasku wszyscy przechodnie wyglądali tak, jakby lada chwila mieli stanąć w płomieniach.
- I wtedy wszystko zaczęło się zmieniać - oświadczyła Doris.
Głos jej się załamał, dłonie ponownie zaczęły drżeć. Yetter pochylił się czujnie.
- Zmieniać? Jak? W jaki sposób wszystko zaczęło się zmieniać, pani Freeman?
Powiedziała, że mijali właśnie kiosk z gazetami, a na wywieszonej nad nim tablicy z najważniejszymi wiadomościami dostrzegli napis: SZEŚĆDZIESIĄT OSÓB ZAGINĘŁO PODCZAS HORRORU W METRZE.
- Lonnie, spójrz na to!
- Na co? - Odwrócił się, ale sklep z gazetami został już za nimi.
- Tam było napisane: "Sześćdziesiąt osób zaginęło podczas horroru w metrze". Czy metro to to samo co kolej podziemna?
- Tak... potocznie rura. Czy to wykoleiły się wagony?
- Nie wiem. - Pochyliła się do szofera. - Panie kierowco,
czy słyszał pan coś o tej katastrofie? Czy to kolizja w kolei podziemnej?
- Zderzenie, proszę pani. Ale nic więcej mi o tym nie
wiadomo.
- Czy ma pan radio?
.- Mam, ale nie w samochodzie.
- Lonnie?
- Hmmm?
Lonnie jednak stracił już zainteresowanie wypadkiem. Znów przetrząsał kieszenie (a ponieważ był w trzyczęściowym garniturze, miał ich wiele do sprawdzenia), podejmując kolejną próbę odnalezienia kartki z adresem Johna Sąualesa.
Doris ciągle miała w pamięci wypisaną kredą na tablicy ogłoszeniowej wiadomość. Powinno być: SZEŚĆDZIESIĄT OSÓB ZGINĘŁO PODCZAS HORRORU W RURZE; tak właśnie powinno być napisane. Ale... SZEŚĆDZIESIĄT OSÓB ZAGINĘŁO PODCZAS HORRORU W METRZE? Słowa te budziły w niej niepokój. Napis głosił "zaginęło", tak jak w dawnych czasach mówiło się o marynarzach, którzy utonęli w morzu, a nie "zginęło".
HORROR W METRZE.
Bardzo się to jej nie podobało. Przywodziło na myśl cmentarze, kanały, białe, flakowate, odrażające stwory, które wyrajają2 się nagle z tunelu metra, chwytają ramionami (zapewne są to macki) nieszczęsnych pasażerów stojących na peronach i wloką ich w mrok...
Skręcili w prawo. Na rogu stały zaparkowane trzy motocykle, a obok nich gawędzili trzej chłopcy w skórach. Spoglądali przez chwilę na taksówkę. Promienie zachodzącego słońca padały im na twarze pod takim kątem, iż wydawało się, że motocykliści nie mają ludzkich głów. Przez ułamek sekundy Doris miała straszną pewność, że nad skórzanymi kurtkami, na karkach chłopaków siedzą smukłe głowy szczurów, które czarnymi oczyma śledzą przejeżdżające auto. W chwilę później światło zmieniło odrobinę kąt padania i Doris zrozumiała swój błąd. Przy motorach stało trzech młodych ludzi, paliło papierosy, a za plecami mieli angielski odpowiednik amerykańskiego sklepiku ze słodyczami.
- Jesteśmy na miejscu - oświadczył Lonnie, wskazując Palcem za okno.
Mijali właśnie tabliczkę z napisem "Crouch Hill Road". Otoczyły ich, niczym leciwe, czcigodne matrony, stare kamienice, spoglądające na nich z góry ślepymi oczyma okien. Tu i ówdzie dostrzec było można śmigające na rowerach i hulajnogach dzieciaki. Jakaś dwójka próbowała bez powodzenia jeździć na deskorolkach. Przed domami siedzieli ojcowie, którzy wrócili już z pracy, kurzyli papierosy, gawędzili i obserwowali dzieciarnię. Widok był kojąco normalny.
Taksówka zatrzymała się przed posępnie wyglądającą restauracją z małym napisem na szybie: PROWADZIMY WYSZYNK. Pośrodku witryny widniał dużo większy napis informujący, że zakład prowadzi sprzedaż potraw z curry na wynos. Na wewnętrznej części werandy, za wielką taflą szkła drzemał gigantyczny, bury kot. Obok restauracji znajdowała się budka telefoniczna.
- Tutaj, szefie - poinformował kierowca taksówki. - Znajdź pan adres swego kumpla i natychmiast tam jedziemy.
- Doskonale - odparł Lonnie i wysiadł z samochodu. Doris rozsiadła się wygodnie w fotelu, ale po chwili i ona postanowiła rozprostować nogi. Na ulicy nieustannie wiał gorący wiatr. Owinął jej spódnicę wokół kolan, a następnie przylepił do łydki stare opakowanie po lodach. Z grymasem niesmaku odrzuciła papier. Kiedy uniosła głowę, ujrzała przed sobą za szybą wielkiego, burego kocura. Łypnął na nią nie-odgadnienie swym jedynym okiem. Połowę pyska miał obdartą ze skóry w jakiejś dawnej kociej bójce. Pozostała mu różowa-wa, pofałdowana blizna pokryta tkanką, zaćmione kataraktą ślepie i kilka kłaków futra. Zwierzę bezgłośnie miauknęło za szybą. Poczuła obrzydzenie. Podeszła do budki telefonicznej i zajrzała do środka przez jedną z brudnych szybek. Lonnie pokazał jej kółko utworzone z kciuka i palca wskazującego, a potem puścił perskie oko. Wrzucił do otworu automatu dziesięciopensówkę i zaczął z kimś rozmawiać. Roześmiał się, ale przez szybki do Doris nie dotarł dźwięk. Podobnie jak miauknięcie kota. Obejrzała się w stronę restauracji, lecz okno werandy było puste. W panującym wewnątrz półmroku dostrzegła stoliki z ustawionymi na nich do góry nogami krzesłami i jakiegoś starszego jegomościa, który zamiatał podłogę. Gdy znów popatrzyła w stronę budki, zobaczyła, że Lonnie coś zapisuje. Następnie schował pióro, a w ręce trzymał kartkę. Doris widziała zanotowany adres. Mąż powiedział do mikrofonu jeszcze kilka słów, odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki, pomachał triumfalnie kartką.
- W porządku, ma... - Popatrzył nad jej ramieniem i zmarszczył brwi. - Gdzie się podziała ta cholerna gablota?
Doris odwróciła się. Taksówka zniknęła. Krawężnik, przy którym stała, był pusty, a wiatr porywał leniwie z rynsztoka kilka papierów. Po przeciwnej stronie ulicy przystanęło objętych ramionami dwoje dzieci i chichotało. Doris spostrzegła, że jedno z nich ma zdeformowaną dłoń. Palce przypominały szpony. Błysnęło jej w głowie, że powinna się tym zająć opieka społeczna. Dzieci po drugiej stronie jezdni, widząc, że obserwuje je obca kobieta, ponownie padły sobie w objęcia i znów zachichotały.
- Nie wiem - powiedziała.
Czuła się zdezorientowana i trochę otumaniona. Upał, wiejący nieustannie monotonny wiatr, światło prawie jak na malowidle...
- Która to była godzina? - zapytał nagle Farnham.
- Nie wiem - odparła Doris Freeman wystraszona naraz własną opowieścią. - Około szóstej. Może dwadzieścia po.
- Rozumiem, proszę mówić dalej - powiedział Farnham, wiedząc doskonale, że w sierpniu o tej godzinie słońce nie mogło jeszcze zachodzić.
...
chomiczek93_1