Gombrowicz Witold - Garnitur Codzienny.pdf

(65 KB) Pobierz
G A R N I T U R
G A R N I T U R C O D Z I E N N Y
Zerwałem się z łóżka wczesnym rankiem zbudzony metalicznym stukotem pociągu
(możliwe, że był to Górnik bo słońce już, już miało wzejść) przejeżdżającego gdzieś daleko,
w oddali, nie tutaj. Czemu mnie zbudził ? Nieprzytomnie błądziłem wzrokiem po pokoju. Tu
go nie było. Tu nie było pociągu. Był tam, gdzieś daleko, przemierzając wyznaczoną trasę z
punktu A do punktu B. Wszystko w pokoju było tak jak zawsze. Ale... ale nie byłem pewien
czy go tu nie było. Czy mój pokój, widziany przez mgłę metafizycznego pół-snu, na pewno
nie leżał gdzieś na trasie tego pociągu bezosobowego, gdzieś między punktem Ai punktem
B ? Tego pewny być nie mogłem ?
Jeszcze raz rzuciłem, po pokoju ślepe, rozbujane spojrzenie marynarza (kolejarza?),
który właśnie zszedł na ląd po długiej, dalekomorskiej podróży. Chociaż sam czułem się jak
cudem ocalała ofiara kolejowego wypadku to mój Zimmer zdawał się być taki sam jak
zawsze. Wszystko było po staremu.
Gdzieś daleko, w oddali, nie tutaj spiker zapowiedział odjazd pociągu. Zasnąłem.
Na śniadanie zjadłem pieczone kartofle z kefirem. Jak w każdy wtorek. Czemu ? Nie
wiem. Z przyzwyczajenia.
O jedenastej (zawsze o jedenastej) ubrałem się w stary, szarawy dres Nice z
czerwonymi lampasami i wyszedłem kupić tygodniki bogato ilustrowane (bo to przecie był
wtorek).
Czytać jednak nie mogłem. Odłożyłem najnowsze wydanie Skrętu i oddałem się
planowaniu dzisiejszego dnia. Nigdy nie wiedziałem po co to robię, bo nigdy nie trzymałem
się planu. Przykładem na to być mógł zakup garnituru, którego nie nabyłem jeszcze, mimo, że
planowałem to już od kilku lat. Sprawa nie polegała na tym, iż mi się nie chciało, brakowało
mi pieniędzy, czy nie mogłem się zdecydować na fason, krój, kolor czy materiał. Miałem swój
stary wysłużony sztruksowy garnitur w kolorze khaki. Lubiłem go i nie miałem najmniejszego
zamiaru zmieniać na nowy.
Późnym popołudniem przyszły mi pocztą monety z Wilhelmem II, które kilka dni
temu udało mi się wysyłkowo kupić za marne grosze. Lubiłem numizmatykę, zwłaszcza
monety pruskie i te z das Deutsch Reich. Dlaczego te właśnie ? Może dlatego, że czasem sam
czułem się jak junkier, fanatycznie niemal przywiązany do ułożonej, płaskiej jak płaszczka
codzienności. To prawda: nie lubiłem zmian. Ale to nic złego. Nic nie mogło mnie zaskoczyć,
kiedy ja nie zaskakiwałem.
Po wieczornych Wiadomościach położyłem się do łóżka. Mojego łóżka. Mojego małe
Kołdrowo-Poduszkowego królestwa – das Bed Reich. Lubiłem zasypiać wraz z
Pomorzaninem w dni robocze i Czarnieckim w niedziele i święta – ekspresy owe przejeżdżały
przez stację gdzieś tam daleko punkt jedenasta. Śmignął Pomorzanin do punktu B. Ja
zasnąłem T U. Tu gdzie zawsze, w zawsze takim samym pokoju mym.
Nazajutrz, jak to u mnie we środy z rana bywa zwykle, przekąsiłem grejpfruta i jajko
na twardo. Byłem umówiony ze starym przyjacielem na wyjście do knajpy; w środy piję
alkohol.
W barze, bez zmian, mało ludzi i dużo tytoniowego dymu, który od nie pamiętam
kiedy, kojarzył mi się ze środami. Mego przyjaciela jeszcze nie było, więc podszedłem do
lady chcąc kupić moje ulubione piwo.
- Witam – przywitała mnie, ta sama w każdą środę, twarzowo zniedołężniała barmanka ze
swoim środowym „uśmiechem szachowym”. Już miałem kupić półlitrowego Waldemara w
1
 
butelce, gdy coś mnie tknęło, kiedy wpatrzyłem się w ten ohydny pół-zębny uśmiech.
Brakowało zęba w polu D 4. Lekko pochyliłem głowę i przyjrzałem się już niemal perfidnie.
Trochę się zmieszawszy uśmiechnąłem się głupkowato i rzekłem:
- Jednego Waldemara proszę.
- Wyszły – zabrzmiało to jak szach-mat – Mogę podać Okońskim .
Nie było mego środowego piwa. Czyżby to nie była środa ? Zmieszałem się do reszty.
Zerknąłem na zegarem... O Boże ! Zapomniałem go wziąć ze starej szafki nocnej.
Konsternacja ma sięgała zenitu. Co począć ?
Trwałem tak zawieszony w transcendentnej niemal próżni między nie dokończoną
partią szachów spozierających na mnie z wydętych ust barmanki a nieopalonym paskiem po
zegarku na mojej ręce. Poczułem, że zaczynam się pocić. Przecież pocę się w soboty, gdy
biegam po wałach nad niedaleką rzeką. Nie ma Waldemara. Nie ma zegarka. Nie ma środy.
Czy jestem ja ? Może zostałem w domu. Szachy. Wieża. Zagram wieżą.
- Cztery be – wydusiłem.
- Słucham wielmożnego pana ? – odrzekła barmanka zaciskając usta i tym samym wsysając
szachownicę wraz z figurami w przełyk.
- Jaki dziś mamy dzień ? – zapytałem do reszty skołowany, spocony i roztrzęsiony.
W tej chwili ulotnej, nietrwałej czułem... nie czułem nic. Nie było środy, więc i mnie nie było.
- Drogi panie jest środa. Czy drogi pan jest pijany ?
Wybałuszyłem na barmankę oczy, przełknąłem z wielkim wysiłkiem ślinę, która zdawała się
być kolczasta jak jeż czy kaktus. Obróciłem się na pięcie i wybiegłem na ulicę. Biegam w
soboty. Dziś środa. W środy pije alkohol. Czemu biegnę ? Czy biegnę po alkohol ? NIE !
Gdzie biegnę w środę ?
Biegłem tak chwilę aż zatrzymałem się przed sklepem galanteryjnym. Chwilę potem
szedłem do domu z nowym garniturem.
Tej nocy Pomorzanin nie nadjechał.
2
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin