taniec_ze_smiercia.doc

(91 KB) Pobierz
Taniec ze śmiercią

Taniec ze śmiercią

Franz Hubner

 

Amsterdam: piękny, ciepły, letni dzień.

Trixi, moja dawna przyjaciółka, siedzi razem ze swoją znajomą, i spędza z nią jeszcze kilka miłych godzin. Pożegnawszy się, Trixi wchodzi na trzecie piętro, wypija butelkę wysokoprocentowej wódki, po czym wyskakuje z okna.

Amsterdam, Veer-Straat: jest piękny letni dzień.

Trixi leży na ulicy z uszkodzeniami mózgu i złamaną miednicą. Po kilku minutach karetka na sygnale odwozi ją do szpitala, gdzie lekarze daremnie walczą o jej życie.

Gdy po kilku dniach odwiedziliśmy ją, nie mogliśmy z nią rozmawiać. Nie miała już woli życia. Po swoim niespełnionym życiu chciała jedynie umrzeć.

Rolling-Stonesi śpiewają w piosence „Dancing with Mr. D.";

 

„Czy będzie to trucizna w mojej szklance,

Czy będzie to szybko, czy powoli,

Ukąszenie żmii,

Ukłucie pająka,

Napój belladonny z nocy spędzonej w Touissaint.

Ukryłem się w zaułku w New York City,

A w Zachodniej Virginii patrzyłem w wylot 44-ki, Tańczyłem, wytańczyłem się... Tańczyłem z Panem D."

 

Trixi była moją pierwszą miłością w czasie mojej egzystencji hippisa. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w klu­bie P.N. - Hithaus w Monachium (był to klub podobny do słynnego Star Club w Hamburgu gdzie grały pierwsze grupy beatowe).

- Cześć, chcesz zatańczyć, chcesz palić haszysz?

- Tak.

Zabrałem ją do domu mojego przyjaciela Bobby'ego, Słuchaliśmy płyt Rolling Stonesów, Beatlesów i paliliśmy. A potem leżeliśmy na podłodze i mówiliśmy wiele o wol­ności...

 

„Tam w dole, na cmentarzu, gdzieśmy się umówili,

Powietrze pachnie słodko,

Powietrze pachnie mdlo.

On nie uśmiecha się nigdy, jego usta tylko czasem drgną.

Gęste powietrze skleja moje płuca.

Teraz znam jego imię.

Nazywają go mister D.

Wkrótce podaruje wam wszystkim wolność.

Czaszki dyndają na jego szyi.

Moje ręce stają się wilgotne i sztywne".

(Rolling Stones: „Dancing with Mr. D.")

 

Na cały następny rok Trixi stała się moją towarzyszką na ulicy, gdzie prowadzono handel narkotykami. Braliś­my LSD, meskalinę, paliliśmy haszysz i marihuanę. Później przyszła kolej na środki zawierające opium: morfinę, eukodal, dilaudid; poza tym tańczyliśmy, tań­czyliśmy, tańczyliśmy...

Co noc chodziliśmy do innego klubu, podobnego do P.N., mieliśmy ze sobą morfinę, sprzedawaliśmy morfinę, zażywaliśmy morfinę. Narkotyk opętał nas.

W owym czasie mieszkaliśmy we trójkę: Trixi, Jacky i ja. Któregoś wieczoru, gdy był z nami także „piękny Bernie", leżeliśmy po zażyciu morfiny na materacach i słuchaliśmy muzyki. Naraz zadzwonił dzwonek do drzwi. Z trudem podniosłem się, wyjrzałem przez „juda­sza" i rozpoznałem stojącego pod drzwiami „Rudiego Tralala", trzymającego jakiś przedmiot zawinięty w pa­pier do pakowania. Okay, otworzyłem drzwi i wpuściłem go. Rozwinął z papieru spluwę, wycelował we mnie i powiedział: „Franz, jesteś szpiclem!" Zapędził mnie do kąta jak w jakimś westernie. „Sypnąłeś mnie!"

Ogarnął mnie paniczny strach, że ktoś mógłby stracić głowę i zawołać sąsiadów albo policję. Wtedy wszyscy wylądowalibyśmy w więzieniu. Dlatego też dałem mu morfinę, której się domagał, po czym poszedł sobie.

Innym razem - nie pamiętam już, czy to było lato czy zima - siedziałem w mieszkaniu z Siggim i Romanem. Siggi poprzedniej nocy włamał się do apteki i ukradł wszystkie preparaty zawierające morfinę. Gdy oglądaliś­my łup, cieszyliśmy się: „Och, to najlepsze z najlepszych!"

Robiliśmy sobie koktajle z dilaudidu z kokainą, aż Roman stracił przytomność. Szybko otworzyliśmy okno, ja biłem go po twarzy, a w końcu zrobiliśmy mu sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Nic nie pomagało.

Gnani strachem, że mógłby nam umrzeć w pokoju i doprowadzić do aresztowania nas wszystkich, wzięliśmy go na plecy, znieśliśmy po schodach i położyliśmy na ulicy. Potem pobiegliśmy do budki telefonicznej i za­dzwoniliśmy na policję, mówiąc: „Na tej a tej ulicy leży nieprzytomny człowiek, czy moglibyście po niego przyje­chać?" Odwiesiliśmy słuchawkę; wiedzieliśmy, że policja zajmie się tą sprawą. A potem pobiegliśmy na oślep przez miasto, tak bardzo się baliśmy.

Gdy po kilku godzinach wróciliśmy do domu, przed drzwiami stał Roman. Okay, chłopie!

Weszliśmy do mieszkania i zażyliśmy morfinę. Roman znowu padł. Teraz strach usiadł mi na karku:

- Roman, dosyć tego, musisz iść do szpitala!

Zaprowadziliśmy go do samych drzwi szpitala i czeka­liśmy tak długo, aż wreszcie wszedł do środka, a potem zwialiśmy.

Roman już dzisiaj nie żyje.

 

„Którejś nocy tańczyłem z damą ubraną na czarno. Miała kapelusz i rękawiczki z czarnego jedwabiu. Spoglądała na mnie lubieżnie oczyma jak czarny aksamit. Jej spojrzenie było dziwne, przebiegłe i pełne mądrości. Potem ujrzałem, że jej ciało odpada od kości.

Oczy w glębi czaszki żarzyły się jak węgle. Tańczyłem z Panem D.!!!”

 

Monachium, Hirschgarten-Allee. Zapuszczona kamie­nica. Tu mieszkają narkomani i alkoholicy - Lupo, Siggi, Wiktor, Frank, Trixi i inni, których imion już nie pamiętam. Zabrakło nam morfiny i opium, za to pojawiły się przerażające objawy głodu narkotycznego, „Cold Turkey". Planowaliśmy włamanie i ciągnęliśmy losy, kto ma iść. Los padł na mnie.

Było to moje pierwsze włamanie i ruszyłem w drogę razem z Krystianem. Na początek poszliśmy do najbliż­szej budki z piwem i wypiliśmy na odwagę, bo nie byliśmy zawodowcami i dlatego nasze włamanie załatwialiśmy niekoniecznie po cichu. Rzuciliśmy kamieniem w szybę, podnieśliśmy jeszcze szybko żaluzję i wzięliśmy nogi za pas. Obserwowaliśmy dom, czy coś się nie rusza tam albo u sąsiadów. Nic się nie działo, nikt nic nie zauważył. Teraz weszliśmy przez okno, ostrożnie opuszczając z powrotem żaluzję. Wreszcie znaleźliśmy się w aptece, szukając gorączkowo szafki z truciznami, lecz nie mogliśmy jej znaleźć. Wreszcie Krystian powiedział:

- Musimy iść po Wiktora!

Wiktor zaliczył już kilka włamań do aptek, był więc człowiekiem doświadczonym.

Podczas gdy Krystian pobiegł z powrotem, ja musiałem pozostać jako czujka i w tym celu położyłem się pod jakimś samochodem. Wkrótce wrócił Krystian z Wikto­rem, który natychmiast odnalazł szafkę z truciznami i wyłamał zamek. Po kilku minutach szczęśliwie wycofali­śmy się. Na kilka kolejnych dni mieliśmy wszystko, czego nam było potrzeba: morfinę, dizlaudid, eukodal, jetrium, kokainę itd. Z trudem odwiedliśmy Krystiana od zamiaru zabrania z apteki maszyny do pisania. Był rzeczywiście niedoświadczony.

W kilka miesięcy później znów byłem na odwyku. „Małpa" siedziała mi na karku, a ja nie miałem sobie co „strzelić". Lupo i Frank też nic nie mieli. Mieliśmy jedynie samochód i sfałszowaną receptę. Pojechaliśmy do Apteki Wetterstein, którą znalem i gdzie już kiedyś realizowałem receptę. Wręczyłem aptekarzowi receptę z wypisanym preparatem jetrium. O tej porze dnia był duży ruch i sprzedawcy pracowicie biegali tam i sam. Ujrzałem buteleczkę z preparatem w ręku aptekarza i serce zaczęło szybciej bić. Lecz on wcale się nie śpieszył z wręczeniem mi specyfiku, a kiedy drzwi otworzyły się nagle, pokazał na mnie palcem i powiedział:

- To ten!

Zrozumiałem, że za mną stoi policja. I tak skończył się mój taniec - zabrano mnie do aresztu policyjnego, na oddział chorych.

No cóż, to był mój drugi pobyt w więzieniu, ale pierwszy z „małpą" na karku. Och, cóż za męka: bóle, nic tylko bóle, a potem rezygnacja: Wszystko minęło, nic już nie gra, ani odrobiny morfiny, tylko odwyk!

Cold Turkey!

Najpierw zaprowadzono mnie do ubieralni, gdzie dano mi ubranie w biało-niebieskie pasy, w kolorach oddziału szpitalnego. W samym szpitalu umieszczono mnie w zbio­rowej celi, gdzie na początku dostarczano mi środki zastępcze jak valium, neurocil i inne leki uspokajające.

Tak, skończył się taniec! Oto leżałem, leciało mi z nosa, oczy łzawiły, mój przyodziewek był mokry od potu. Trzęsły mną zimne i gorące dreszcze, bolały mnie nogi i żołądek. Jedna tylko myśl tłukła się w mózgu: morfiny!

Było jednak dla mnie jasne, że narzekanie niema sensu. Mogłem tylko leżeć i znosić moje cierpienie. Byłem świadom, że nikt nie jest w stanie mi pomóc, jedynie czas mnie uleczy; za 3-4 dni najgorsze będzie poza mną.

W mojej celi leżał Robert, wielki dealer - sam także uzależniony. Mówił zawsze: „Tylko najlepsze, najlepsze z najlepszych".

Był też Larry, były żołnierz z Wietnamu, który miał dryg w nogach i tańczył przy każdej okazji.

Był Jugosłowianin, alkoholik, zapudłowany za polity­czne sprawki; dbał on o czystość w celi, miał po prostu bzika na tym punkcie. I byli jeszcze wszyscy pozostali: złodzieje, sutenerzy, homoseksualiści i podobnego kalib­ru braciszkowie.

Cela była za mała na sześciu więźniów. Trzy piętrowe łóżka, stół, krzesła i szafki. Przez kilka pierwszych nocy było mi bardzo trudno zasnąć. Z jednej strony dlatego, że mój odwyk niósł ze sobą depresje, stany lękowe i koszma­rne wizje, z drugiej dlatego, że nocą w więzieniu nierzadko wcale się nie śpi. Często naśladowaliśmy głosy najróżniej­szych zwierząt, aż czuliśmy się jak w jakimś ZOO, albo siedzieliśmy i przy świetle własnej roboty świec graliśmy w karty.

Lokatorzy pojedynczych cel nierzadko dostawali napa­dów szału. Zaczyna się od tego, że taki rozbija meble, a kończy na wyrzucaniu poszczególnych części przez okno przy akompaniamencie dopingujących okrzyków pozostałych więźniów, którzy mają swoją uciechę: „No, dalej wyrzuć i szafkę!" Za chwilę daje się słyszeć szum wody, po zdemontowaniu przez więźnia syfonu od umy­walki.

Nasze rozmowy krążyły najczęściej wokół jednego tematu: morfina, kokaina, narkotyki; skąd je wydostać?

Nasi współwięźniowie - alkoholicy dostawali w czasie odwyku „Distras" (Distraneurin). Raz dostał się do naszej celi włóczęga z ostrymi objawami delirium. Widy­wał pająki i wszelkie możliwe skorupiaki. Gdy skończyło się jego delirium, ujrzeliśmy szansę dla siebie.

- Przyjacielu, odegrasz dla nas delirium, będziesz bredził o pająkach, żuczkach i słoniach. My uderzymy na alarm i kiedy przyjdzie strażnik, powiemy: „Niech pan sprowadzi sanitariusza, ten człowiek ma delirium". A kie­dy dostaniesz te swoje proszki, będziesz je mógł wymienić z nami na tytoń.

W ten sposób zdobywaliśmy nasz utęskniony „feeling” (stan odurzenia narkotycznego).

Czasami urządzaliśmy którąś z naszych makabrycz­nych zabaw. Jednego włóczęgę skłoniliśmy raz do „pły­wania". Powiedzieliśmy mu:

- Połóż się na podłodze i udawaj, że pływasz.

Ten w swojej bezradności uczynił, jak mu kazano, a wtedy my tak długo puszczaliśmy wodę z kranu, aż woda spłynęła na podłogę. Rechocząc, wcisnęliśmy guzik alarmowy i powiedzieliśmy nadbiegającemu wartowni­kowi:

- Niech pan patrzy, ten tutaj zwariował! Jednego razu przyszedł do naszej celi mocno zbzikowany Amerykanin. Poradziliśmy mu:

- Jak się powiesisz, to trafisz do lepszego zakładu.

Uszykowaliśmy dla niego stryczek. Człowiek ten rze­czywiście włożył głowę w pętlę, a kiedy wyciągnęliśmy spod niego stołek, zawołał: „Zdejmijcie mnie stąd!"

Nacisnęliśmy alarm i nadszedł strażnik. Powiedzieliś­my:

- Wisiał tam, kiedyśmy się obudzili.

Człowiek ten trafił nie do lepszego, a do bardziej surowego zakładu. Takie to są więzienne zabawy. Jeśli przybędzie do celi ktoś, kogo nie możemy ścierpieć, to się mu obrzydza życie, żeby się wyniósł.

Za moją sfałszowaną receptę dostałem siedem miesięcy i w czasie długich, bezsennych nocy przypominałem sobie całe moje dotychczasowe życie:

Urodziłem się w domu opieki dla młodych matek, mój ojciec opuścił matkę na krótko przed moim urodzeniem i wrócił do NRD. Tak więc wzrastałem bez ojca u matki i babki. Gdy miałem dziewięć lat, umarła moja babka i zostałem dzieckiem z kluczem na szyi. Gdy wracałem ze szkoły, najczęściej leżała na stole kartka mniej więcej tej treści:

„Dzień dobry, Franz, w szafce jest makaron, w lodówce są pomidory i kiełba­sa. Zrób sobie coś dobrego do zjedzenia. Smacznego! Twoja matka".

Wkrótce moja matka przyprowadziła do domu przyja­ciela, który miał w stosunku do mnie odgrywać rolę ojca. Nie cierpiałem go i pewnego razu zdarzyło się, że pokłóciliśmy się, a kiedy tłukąc się tarzaliśmy się po podłodze, wbijałem paznokcie w jego łysinę i wrzeszcza­łem: Nienawidzę cię, nienawidzę!

Potem przyszła pora, żeby wyuczyć się zawodu. Ja sam nie miałem żadnych planów, ale matka orzekła:

- Poszukaj sobie miejsca jako uczeń rzeźnicki, to będziemy zawsze mieli coś do zjedzenia.

Wówczas nie było tak trudno dostać się do terminu. Z początkiem nauki zacząłem też brać pierwsze środki odurzające. Organizowałem sobie captagon, chodziłem nocą do dyskoteki i o piątej rano zjawiałem się u rzeźnika. Moja praca była też odpowiednia. Jednego razu w kotle były kiełbaski. Napaliłem w piecu, lecz temperatura zanadto wzrosła i wszystkie kiełbasy popękały. Szef był akurat w rzeźni: wiedziałem, że kiedy wróci, będzie awantura.

Wrócił, podniósł pokrywkę koda i zobaczył, że wszyst­kie kiełbaski popękały, po czym dostał ataku wściekłości i rzucił we mnie wiadrem.

Innym razem wisiały kiełbasy w wędzarce. Tym razem podsypałem za dużo trocin, z takim samym skutkiem: wszystkie kiełbasy popękały.

Po roku przerwałem naukę. No future! Żadnej przy­szłości! Po co miałbym pracować? Nie widziałem w tym żadnego sensu. Rzadko kiedy czułem się akceptowany. Przeważnie wydawało mi się, że nikt mnie nie rozumie.

Tak więc często chodziłem nocą do klubu P.N. Była to jedna z tych bud rockowych, do której wielu chłopaków przybywało samochodem, na motocyklu, tramwajem czy też na piechotę, by tam się zrelaksować i potańczyć. Muzyka odurzała nas, uwielbialiśmy rozbijać o podłogę puste kufle.

Klub P.N. znajdował się w Schwabing; w tej dzielnicy poznałem niebawem marihuanę i haszysz. Zacząłem palić i sprzedawać narkotyki. Żyłem własnym życiem, zdany tylko na siebie. Jedynie od czasu do czasu sypiałem w domu, coraz częściej nocowałem u przyjaciół albo sypiałem w Ogrodzie Angielskim, na klatkach schodo­wych, w windach albo suszarniach.

Mojej drogi, sensu życia szukałem wśród łazików; wydawało mi się interesujące obcować z ludźmi żyjącymi na marginesie społeczeństwa. Seks, narkotyki i rock’n’roll fascynowały mnie, a jednak byłem samotny. Tęsknotę do miłości topiłem w zamroczeniu. Dni mijały pozbawione sensu. Na ulicach wołano o pokój; także i moje serce wołało o pokój, lecz nie znajdowałem go i coraz głębiej grzęzłem w zależności od narkotyków.

„Rano wypal skręta,

A dzień będzie ci przyjacielem".

Taki był dla mnie ten świat w różowych okularach, gdzie w gruncie rzeczy wszystko było mroczne i pozba­wione perspektyw: Tylko idioci pracują na swoją forsę. Z czasem stałem się drobnym handlarzem haszyszu. Noc w noc, gdy grały zespoły rockowe i pojawiali się ich fani, sprzedawałem haszysz i LSD,

Mój pierwszy „strzał" dostałem od pewnego faceta z Hamburga. Pojawił się, gdy paliliśmy wszyscy haszysz i oświadczył, że ma jetrium. Powiedziałem:

- Hej, stary, nie chciałbym, żeby to inni widzieli, aleja chętnie bym spróbował. Może dałbyś mi to w toalecie?

Tam właśnie po raz pierwszy wstrzyknąłem sobie narkotyk i miałem wrażenie, że dał mi wszystko: całą tą wolność i miłość, za którą tęskniłem. Od tej chwili znajdowałem się na jednokierunkowej ulicy, którą jadą wszystkie ćpuny.

W innym klubie poznałem dwóch sutenerów, którzy powiedzieli:

- Przyłącz się do nas, chłopcze, pokażemy ci, jak to się robi.

Komisyjnie rozdawali morfinę Trixi, Jacky i a każdego wieczora przychodzili do nas na chatę, wyrównać rachunki.

Przez pewien czas osobą, która rozdzielała nam morfinę, była młoda kobieta, ruda Misza. Przychodziła najczę­ściej po południu, ale tak jak większość dealerów i ćpunów była zgoła niepunktualna. Nierzadko cała zgraja czyhała na nią jak stado szczurów i deptała jej po piętach, kiedy wreszcie pojawiała się, by w jakiejś kawiarni, pod czy nad stołem, zainkasować pieniądze. Potem znikała gdzieś za rogiem, gdzie miała schowane narkotyki. Trze­ba było mieć cierpliwość. Lecz potem można było sobie wreszcie wstrzyknąć wytęskniony „strzał". Czasem długo trwało, zanim znalazłem żyłę, lecz potem nareszcie narko­tyk zaczynał krążyć w moim ciele.

Sprzedałem moją duszę dla narkotyku, dałem za niego wszystko. Rychło pojawiło się też silne pragnienie śmier­ci; nawiedzała mnie myśl o śmiertelnym zastrzyku. Często mawiałem: „I am a Junkie, I am a monkey". Jestem ćpunem, jestem małpą.

Teraz jednak siedziałem na razie w kiciu i czekałem, aż upłynie moich siedem miesięcy. Ponieważ nawiązałem znowu kontakt z Trixi, wiedziałem już, dokąd pójdę po moim zwolnieniu. Wreszcie nadszedł dzień zwolnienia, a wraz z nim wytęskniony „strzał", który dostałem u Trixi i Alego. Środowisko ćpunów odzyskało mnie; nosiłem znów przy sobie spluwę - strzykawkę z igłą nr 18.

Wkrótce poznałem też rynek narkotyków w Amsterdamie. W sądzie czekała mnie rozprawa za włamanie do apteki, dlatego na wszelki wypadek zwiałem na jakiś czas za granicę.

Jeśli istnieje gdzieś w Holandii przedsionek piekła, to jest nim z pewnością Amsterdam. Są tam burdele, kawiarnie, dyskoteki, dealerzy. Gdy się tam znalazłem, natychmiast udałem się na poszukiwanie heroiny. Pewien murzyn sprzedał mi trochę, a wkrótce poznałem innych

 

narkomanów. Większość z nich kradła, dlatego też policja miała nas zawsze na oku. W otoczeniu było pełno szpiclów, tak więc nikomu nie można było ufać. Pozna­łem teraz także ćpunów Amsterdamu. Chude ciała wymizerowane twarze, ohydny ubiór.

Był tam Glenn, Murzyn, stary Francisco z Hamburga, był Tuti z Monachium i ja. Mieszkaliśmy na łodzi, którą wykombinował Tuti. Jej właścicielką była pewna prosty­tutka, która wynajęła nam tę łódź za określoną ilość heroiny miesięcznie.

Wstawaliśmy w południe i szliśmy zorganizować pie­niądze. W czasie gdy inni szli sprzedawać narkotyki, ja szedłem do domów towarowych kraść damskie torebki, które później sprzedawałem prostytutkom. Grunt, żeby były pieniądze na zakup heroiny.

Czasami miałem wprawdzie heroinę, ale nie miałem łyżki, niezbędnie potrzebnej do iniekcji. Wtedy dzwoni­łem do jakichś drzwi i mówiłem:

- Jestem turystą i mam puszkę fasoli, ale nie maro łyżki. Czy mógłbym ją u państwa pożyczyć?

Źle było, gdy po południu nadal nie miałem pieniędzy, a wiedziałem, że za godzinę, dwie przyjdzie głód narkoty­czny. Dla zdobycia narkotyku kradłem wtedy, oszukiwa­łem, ubierałem się elegancko i byłem uprzejmy dla starszych pań i starszych panów.

Przez pewien czas przyjaźniłem się z kieszonkowcem-Pracowaliśmy razem: moim zadaniem było wyszukanie podpitych mężczyzn, nawiązywać miłą rozmowę, poklepywać ich po plecach i odwracać uwagę. Gdy mój przyjaciel dawał mi znak, to oznaczało: Możesz go puścić! Byliśmy wtedy bogatsi o jeden portfel.

Były też dni, kiedy musiałem żebrać. Często szedłem wtedy na dworzec, wsiadałem do pociągu i wciskałem towarzyszom podróży jakieś kłamstwo. „Zostałem okra­dziony", „Muszę koniecznie dostać się do Hamburga". Chodziłem tak od przedziału do przedziału, opowiadałem ludziom, że muszę dostać się do mojej babci, narzeczonej, żony, wyciskałem łzy i w ten sposób zbierałem zwykle od 50 do 100 guldenów. Pamiętam, że jakiś mężczyzna zareagował kiedyś na moje opowiadanie:

- Pan to już dzisiaj jest trzeci. Co tu się właściwie dzieje?

Domyśliłem się wtedy, że nie ja jeden dzisiaj podróżuję. Jednak zapominałem o wszelkich trudach i kłopotach, gdy mogłem sobie wreszcie wstrzyknąć upragnioną daw­kę narkotyku. Co za ulga. Trucizna krążyła w moich żyłach; na krótki czas zdawała się uwalniać od bólu, dawać miłość, dawać wszystko.

Tak mijały miesiące. Przebiegałem ulice, włamywałem się do samochodów, sprzedawałem fałszywy haszysz i podrobione LSD. Policja holenderska odstawiła mnie do rfn, lecz odwrotną pocztą przeszedłem przez „zieloną granicę" z powrotem do Holandii. Kiedy po raz kolejny zostałem przyłapany na kradzieży, policja zrezyg­nowała z odesłania mnie przez granicę.

- Jeśli cię odstawimy, to i tak przecież wrócisz.

Narkotyki zdecydowały o moim staczaniu się i przy­spieszały mój pęd na drodze do piekła. Poznałem już ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin