Kay_Susan_-_Upiór.doc

(1915 KB) Pobierz
Susan Kay

 

Susan Kay

 

Upiór

 

 

Rozdział 1

 

Madeleine 1831 - 1840

 

To był poród pośladkowy, tak więc do ostatniej chwili błogosławionej nieświadomości słyszałam bardzo wyraźnie hałaśliwe zachęty położnej.

- Jeszcze troszeczkę, moja droga... Jeszcze tylko główka... Pani syn już prawie jest z nami. Ale teraz trzeba bardzo uważać. Proszę robić dokładnie to, co powiem. Słyszy mnie pani, madame? Dokładnie to, co powiem.

Skinęłam głową i złapałam głęboki oddech, kurczowo chwytając się ręcznika, który przywiązano do drewnianego oparcia łóżka za moimi plecami. Świece rzucały na sufit ogromne cienie; dziwne, skradające się kształty, które trochę mnie przerażały, mimo że paroksyzmy bólu omal nie pozbawiły mnie przytomności. W ostatnim, samotnym momencie przeszywającego cierpienia wydało mi się, że oprócz mnie nie został na świecie nikt żywy; że będę zamknięta na całą wieczność w ponurym więzieniu mojego bólu.

Poczułam, jakby coś wydzierało się z mojego wnętrza, rozrywając mnie przy tym na strzępy, a potem zapanował spokój... Cisza, jakby wszystkim zabrakło tchu z zaskoczenia. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że twarz położnej, do tej pory zaróżowiona z wysiłku i emocji, zwolna traci kolor, a moja pokojówka, Simonette, cofa się od łóżka z ręką przyciśniętą do ust.

Pamiętam, że myślałam: Z pewnością jest martwe. Ale instynktownie wyczuwałam, nawet w tamtej chwili niepewności, zanim poznałam prawdę, że to coś gorszego... o wiele gorszego.

Usiadłam z trudem, opierając się o wilgotną poduszkę. Spojrzałam na zakrwawione prześcieradła, które leżały pode mną, i zobaczyłam to, co one widziały.

Nie krzyczałam; żadna z nas nie krzyczała. Nawet, gdy zobaczyłyśmy, że to coś poruszyło się słabo i zdałyśmy sobie sprawę, że wcale nie było martwe. Widok tego czegoś leżącego na prześcieradłach był tak nieprawdopodobny, że nie sposób było wydobyć głosu z gardła. Patrzyłyśmy więc tylko wszystkie trzy, jakby nasze wspólne, osłupiałe przerażenie mogło zniszczyć to potworne szkaradzieństwo i odesłać je z powrotem do królestwa nocnych koszmarów, gdzie z pewnością było jego miejsce.

Pierwsza otrząsnęła się z szoku położna. Pochyliła się, żeby przeciąć pępowinę. Jej ręka trzęsła się tak bardzo, że prawie nie była w stanie utrzymać nożyc.

- Boże, zmiłuj się! - powiedziała pod nosem, żegnając się odruchowo. - Chryste, zmiłuj się!

Patrzyłam z tępym, obojętnym spokojem, jak zawinęła to stworzenie w szal i położyła w kołysce, która stała przy łóżku.

- Biegnij po Ojca Mansarta - zwróciła się do Simonette drżącym głosem. - Powiedz mu, żeby zaraz tu przyszedł.

Simonette szarpnęła drzwi i zbiegła ciemnymi schodami nie oglądając się w moją stronę. To była ostatnia służąca, która zgodziła się zamieszkać pod moim dachem. Nigdy później, po tej straszliwej nocy, jej nie widziałam; nie przyszła nawet po swoje rzeczy, które zostały w pokoiku na strychu. Gdy wreszcie nadszedł Ojciec Mansart, był sam.

Położna czekała na niego przy drzwiach. Zrobiła wszystko, co było jej obowiązkiem, a teraz czekała niecierpliwie, aż będzie mogła pójść i zapomnieć, że kiedykolwiek wzięła udział w czymś, co powinno było pozostać tylko złym snem. Była na tyle zniecierpliwiona, zauważyłam obojętnie, że zapomniała nawet o zapłacie.

- A gdzie jest dziewczyna? - zapytała. W jej głosie słychać było niezadowolenie. - Pokojówka nie przyszła z Ojcem?

Ojciec Mansart zaprzeczył ruchem szpakowatej głowy.

- Ta mała mademoiselle nie chciała mi tutaj towarzyszyć. Była całkiem ogłupiała ze strachu. Nie udało mi się jej przekonać.

- No cóż... Nie dziwi mnie to - odparła położna ponuro. - Powiedziała Ojcu, że dziecko to potworek? Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego, a widziałam już niejedno, Ojciec wie... Na szczęście nie wygląda na silne, to chyba łaska Boża...

Słuchałam z niedowierzaniem. Rozmawiali, jakby mnie wcale nie było w pokoju; jakby ta potworna istota zmieniła mnie w głuchą i niemą idiotkę bez prawa do ludzkiej godności. Podobnie jak stworzenie w kołysce, stałam się tematem przepełnionej niesmakiem dyskusji; nie byłam już dłużej osobą.

Położna owinęła się w szal i podniosła swój kosz.

- Sądzę, że ono umrze. Dzięki Bogu, zwykle umierają. Nie odezwało się, to dobry znak... Bez wątpienia rano już go nie będzie. Tak czy inaczej, to już nie moja sprawa - ja swoje zrobiłam. Jeśli więc Ojciec wybaczy, pójdę sobie. Obiecałam, że spojrzę jeszcze na Madame Lescot. To jej trzecia ciąża, wie Ojciec...

Głos położnej oddalał się coraz bardziej, aż ucichł, kiedy doszła na parter. Ojciec Mansart zamknął za nią drzwi, postawił latarnię na komódce, a mokry płaszcz rozwiesił na krześle.

Miał przyjazną, dojrzałą twarz, ogorzałą od przebywania na powietrzu przy każdej pogodzie. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat. Wiedziałam, że podczas swej długiej posługi kapłańskiej musiał widzieć wiele potworności, a jednak zobaczyłam, że cofnął się od kołyski pod wpływem szoku. Jedna jego ręka zacisnęła się na krucyfiksie na szyi, drugą zaś przeżegnał się nerwowo. Ukląkł i modlił się przez chwilę, zanim stanął przy moim łóżku.

- Moje drogie dziecko - zwrócił się do mnie ze współczuciem. - Nie pozwól sobie zwątpić, że nasz Pan czuwa nad tobą. Tragedie, takie jak ta, wykraczają poza ramy ludzkiego pojmowania. Proszę cię jednak, pamiętaj, że Bóg nie stwarza niczego bez powodu.

Wzdrygnęłam się.

- Wciąż jeszcze żyje... prawda?

Skinął głową, przygryzając swoją pełną dolną wargę i popatrzył smutno w stronę kołyski.

- Ojcze - zawahałam się, ze wszystkich sił usiłując zdobyć się na odwagę, żeby mówić dalej. - Jeśli go nie dotknę... jeśli go nie nakarmię...

Ksiądz potrząsnął głową surowo.

- Nasz Kościół wyraża się jasno o podobnych sprawach, Madeleine. To, co proponujesz, to morderstwo.

- Ale przecież w tym wypadku byłby to akt miłosierdzia...

- To byłby grzech - uciął. - Grzech śmiertelny! Zaklinam cię, pozbądź się myśli o podobnej niegodziwości. Twoim obowiązkiem jest zatroszczyć się o tę ludzką duszę. Musisz karmić to dziecko i dbać o nie, jak dbałabyś o każde inne.

Odwróciłam twarz do poduszki. Chciałam powiedzieć, że Bóg też może czasem popełniać błędy, ale nawet na dnie mojej rozpaczy nie mogłam zdobyć się na odwagę, żeby wygłosić takie bluźnierstwo.

W jaki sposób ta wynaturzona potworność miała być człowiekiem? Był dla mnie obcy niczym gad - brzydki, odrażający i niechciany. Jakie prawo miał jakikolwiek ksiądz, by decydować, że coś takiego powinno żyć? Więc to miała być Boża łaska... Nieskończona mądrość?

Łzy wyczerpania i rozpaczliwego gniewu spływały mi po twarzy, mimo że z całej siły starałam się skoncentrować na pasiastej tapecie na wprost mnie. Od trzech miesięcy przedzierałam się przez niekończący labirynt tragedii, podążając za jedynym światłem - jasną świecą, która płonęła spokojnie tuż poza moim zasięgiem i która pozwalała mi przetrwać. Maleńkie, drżące światełko nadziei, które niosła za sobą obietnica nowego życia.

Teraz to światło zgasło i otoczyła mnie ciemność, bezgraniczna ciemność podobna do bezdennej studni o gładkich ścianach, którą spadałam w najgłębszą czeluść piekła. Po raz pierwszy w życiu byłam naprawdę sama. Nikt nie przybywał, by uwolnić mnie od tego ciężaru.

- Myślę, że mądrze będzie ochrzcić dziecko od razu - powiedział Ojciec Mansart ponuro. - Czy zechciałabyś podać mi imię?

Patrzyłam, jak ksiądz zwolna chodzi po pokoju; śledziłam wzrokiem jego wysoki cień w czarnej sutannie. Wziął moją porcelanową miskę do mycia i poświęcił wodę. Chciałam nazwać syna Charles, po moim zmarłym mężu, ale teraz to było niemożliwe. Sam pomysł wydał mi się obrzydliwy.

Imię... Muszę wybrać imię!

Znowu spłynęło na mnie uczucie, że to nie dzieje się naprawdę. Tępe, bezmyślne odrętwienie zdawało się paraliżować mój mózg. Kiedy już nie byłam w stanie myśleć o niczym, z rozpaczą w głosie poprosiłam księdza, żeby nazwał dziecko swoim własnym imieniem. Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, ale nic nie powiedział, nie zaprotestował, po czym sięgnął do kołyski.

- Eriku, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego - powiedział powoli.

Potem pochylił się i położył pomarszczone zawiniątko w moich ramionach z determinacją, której nie ośmieliłam się sprzeciwić.

- To jest twój syn - powiedział po prostu. - Naucz się kochać go tak, jak Bóg go kocha.

Zabrał swój płaszcz, latarnię i odwrócił się do wyjścia. Słyszałam, jak stare schody skrzypią pod jego ciężkimi butami, a drzwi wejściowe zatrzaskują się za nim.

Zostałam sama z potworem, którego ja i Charles powołaliśmy do życia naszą miłością.

Nigdy w życiu nie czułam takiego strachu, takiego ostatecznego poczucia nieszczęścia, jak w pierwszej chwili, gdy trzymałam mojego syna w ramionach. Zdałam sobie sprawę, że to stworzenie - ta rzecz! - była całkowicie zależna ode mnie. Jeśli zostawię je, aby zamarzło lub umarło z głodu, to moja dusza będzie płonąć za to w piekle przez całą wieczność. Byłam praktykującą katoliczką i bardzo dosłownie wierzyłam w istnienie ognia piekielnego.

Ze strachem, drżącymi dłońmi, rozchyliłam szal, aby spojrzeć na twarz dziecka. Widziałam wcześniej deformacje - któż nie widział? - ale nic podobnego do tego. Cała czaszka była obnażona pod cienką, półprzezroczystą błoną, groteskowo naznaczoną małymi, pulsującymi, niebieskimi żyłkami. Wpadnięte, niedobrane oczy, straszliwie zniekształcone usta i potworna, ziejąca dziura w miejscu, w którym powinien być nos.

Moje ciało, jak wadliwie działające koło garncarskie, wyrzuciło z siebie to żałosne stworzenie. Przypominał mi coś martwego od dawna, co chciałam już tylko zakopać i uciec jak najdalej.

Półprzytomnie, poprzez obrzydzenie i strach, uświadomiłam sobie, że on mnie obserwuje. Jego niedopasowane oczy, wpatrzone we mnie intensywnie i ciekawie, były zagadkowo współczujące; zdawało mi się, że patrzy na mnie z litością, całkiem jakby znał i rozumiał moje przerażenie. Nigdy nie widziałam takiej przytomności, tak potężnej świadomości w oczach żadnego nowonarodzonego dziecka. Nagle zaczęłam odwzajemniać to spojrzenie z ponurą fascynacją, jak ofiara zahipnotyzowana przez grzechotnika.

A potem on się odezwał!

Brakuje mi słów, by opisać pierwszy dźwięk jego głosu i niezwykłe wrażenie, jakie we mnie wywołał. Zawsze sądziłam, że płacz noworodka jest kompletnie bezpłciowy - przenikliwy, irytujący i dziwnie nieładny. Ale w tym głosie była niezwykła muzyka, która sprawiła, że moje oczy napełniły się łzami. Muzyka, która uwodziła moje ciało tak, że piersi bolały mnie z prymitywnego i nieposkromionego pragnienia, by go przytulić. Nie miałam siły bronić się przed jego instynktownym błaganiem o przeżycie.

Ale w chwili, gdy jego ciało dotknęło mojego i zapadła cisza, czar prysnął; opanowała mnie panika i obrzydzenie.

Odepchnęłam go od piersi, jakby był jakimś wstrętnym robakiem wysysającym moją krew. Odrzuciłam go od siebie nie zastanawiając się, gdzie upadnie i uciekłam w drugi koniec pokoju. Skuliłam się tam jak zaszczute zwierzę, z brodą przyciśniętą do kolan i rękami zaciśniętymi na głowie.

Chciałam umrzeć.

Chciałam, żebyśmy oboje umarli.

Gdyby znowu zapłakał, wiem, że bym go zabiła - najpierw jego, a potem siebie.

Ale on był cicho.

Może już nie żył...

Coraz mocniej skuliłam się w sobie, kołysząc się w tył i w przód jak nieszczęsna, oszalała istota w domu dla obłąkanych. Starałam się uciec od brzemienia, którego nie byłam w stanie udźwignąć.

Moje życie było tak piękne aż do tego lata; zbyt łatwe, zbyt pełne przyjemności. Nic w tym krótkim czasie, kiedy byłam rozpieszczoną dziewczynką, nie przygotowało mnie do tragedii, które spadły na mnie, odkąd poślubiłam Charlesa.

Nic nie przygotowało mnie na Erika!

*

Byłam jedynym dzieckiem dojrzałych, pobłażliwych rodziców; ich małą księżniczką i pępkiem świata. Mój ojciec był architektem w Rouen; człowiekiem sukcesu o nieco kapryśnym usposobieniu, kochającym muzykę i zachwyconym talentem, jaki przejawiałam w tej dziedzinie. Od wczesnego dzieciństwa zachęcano mnie, żebym śpiewała i popisywała się moją niezbyt doskonałą grą na skrzypcach i pianinie. Mimo że Mama, dla dobra mojej duszy, wysłała mnie na naukę do klasztoru sióstr Urszulanek w Rouen, cele mojego Papy były bardziej przyziemne. Zorganizował dla mnie lekcje śpiewu, ku zgrozie zakonnic, które uważały podobną rzecz za rozbudzanie w dziecku próżności. Co tydzień uciekałam z klasztoru do profesora, który miał za zadanie przygotować mnie do występu na scenie Opery Paryskiej. Miałam dobry głos, ale nigdy nie dowiedziałam się, czy mój talent i dyscyplina wewnętrzna pozwoliłyby mi podbić Paryż. Gdy miałam siedemnaście lat, towarzyszyłam raz ojcu w spotkaniu z klientem przy Rue de Lecat. Tak oto poznałam Charlesa i jednocześnie porzuciłam marzenia o karierze scenicznej.

Charles był piętnaście lat starszy ode mnie i pracował jako mistrz kamieniarski ciesząc się niekłamanym uznaniem mojego ojca. Ojciec często mawiał, że to zaszczyt powierzać projekt człowiekowi o tak głębokim i naturalnym wyczuciu piękna; perfekcjoniście, który nigdy nie zadawalał się miernym wynikiem. Zwykli klienci, skoncentrowani na możliwie największych oszczędnościach, przeżywali ciężkie chwile zarówno z moim ojcem, jak i z Charlesem. Może więc fakt, że tak doskonale zgadzali się ze sobą na gruncie zawodowym zadecydował, że ojciec z radością powitał Charlesa jako zięcia, gdy tylko o tym napomknęłam. Może pamiętał, jak sam, przed laty, będąc młodym architektem bez zamówień, musiał stawić czoła rodzinie Mamy. A może był po prostu zdecydowany, tak jak okazywał to przez całe moje usłane różami dzieciństwo, że nie pozwoli, by cokolwiek zmąciło szczęście jego jedynaczki. Nawet, jeśli czuł się zawiedziony, że w końcu nie zostanę prima donną, nic nie powiedział.

Moja Mama zaś była Angielką - ze wszystkimi stereotypowymi cechami, jakie to słowo w sobie zawiera. Myślę, że wolała widzieć mnie jako szanowaną mężatkę, mimo iż nie zrobiłam świetnej partii, niż występującą na jakiejkolwiek scenie w Paryżu.

Charles i ja pojechaliśmy w podróż poślubną do Londynu. Papa pokrył wszystkie koszta i wyposażył nas w listę cudów architektury, które “bezwzględnie musieliśmy zobaczyć”. Niestety, nie widzieliśmy zbyt wiele. Był listopad, najpaskudniejszy miesiąc w Anglii, i przez większość naszego trzytygodniowego pobytu miasto spowite było gęstą, żółtą mgłą. Była to idealna wymówka, żeby zostać w naszej przytulnej i dyskretnej sypialni hotelowej w Kensington i w zachwycie odkrywać cuda Boskiej architektury.

Ostatniego dnia naszej podróży słońce niemiłosiernie wdarło się do pokoju przez szparę w zaciągniętych zasłonach. Z poczuciem winy wygrzebaliśmy się z pościeli. Papa nigdy by nam nie wybaczył, gdybyśmy nie obejrzeli Hampton Court!

Wczesnym wieczorem powóz odwiózł nas pod drzwi hotelu. Charles usiłował poradzić sobie z obcą walutą i gburowatym woźnicą, a ja tymczasem poszłam do recepcji po klucz.

- List do pani - oznajmił mi boy hotelowy, wzięłam więc kopertę i nie myśląc wiele wsunęłam ją do mufki. Odwróciłam się, gdyż Charles właśnie wszedł do holu.

Jego widok wciąż jeszcze zapierał mi dech w piersi, tak samo jak owego pierwszego dnia w Rouen. Był taki wysoki i nieprzyzwoicie wręcz przystojny. Dostrzegł klucz w mojej dłoni, a jego uśmiech był odpowiedzią na moją myśl.

Wbiegliśmy szerokimi schodami pokrytymi bogatym dywanem i w rozpędzie wpadliśmy na dwie starsze damy, które właśnie schodziły z typowo angielską godnością.

- Ci Francuzi! - powiedziała jedna z nich półgłosem. - Zbereźnicy! Zresztą, czegóż się można po nich spodziewać?

Charles i ja nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. Charles powiedział, że żal mu Anglików, bo wszyscy przypominają zimne i zasuszone gargulce. Nie mają pojęcia o miłości.

Dwie godziny później, gdy jak zadowolona, leniwa kotka leżałam w objęciach męża, nagle przypomniałam sobie o liście, który wciąż tkwił w mojej mufce...

Dopiero po powrocie do Francji zdałam sobie sprawę, że poczęliśmy nasze pierwsze dziecko w tym samym tygodniu, kiedy oboje moi rodzice zmarli na cholerę.

*

Nie było wielkiej epidemii.

Stary znajomy ojca zachorował nagle w domu moich rodziców, do których przyjechał z wizytą z Paryża. Papa nie chciał się zgodzić, żeby chorego przyjaciela odwieziono do domu i pozostawiono pod opieką służby i ten spontaniczny gest gościnności sprowadził śmierć na wszystkich domowników.

Po tej tragedii nie mogłam sobie znaleźć miejsca w Rouen. Miasto zmieniło się dla mnie w wielkie muzeum architektury; muzeum poświęcone mojemu beztroskiemu i szczęśliwemu dzieciństwu. Barokowa kaplica kolegium jezuickiego, plac St. Vivien, elegancka Rue St. Patrice ze wspaniałymi siedemnasto- i osiemnastowiecznymi domami ukrytymi za masywnymi bramami... Nie, nie mogłam dłużej mieszkać w mieście, gdzie każda ulica i historyczny budynek przywoływały wspomnienia, które sprawiały mi ból.

Minął miesiąc, zanim Charles pozwolił mi przekroczyć próg domu ojca z obawy przez zarazą. Wiedzieliśmy już wtedy o mojej ciąży, a Charles reagował na to niezwykłą, absurdalną wprost opiekuńczością. Z determinacją odsuwał od swojej ukochanej żony i dziecka każde zagrożenie. Zachowywał się zupełnie tak, jakbym była pierwszą kobietą na świecie w błogosławionym stanie, a jego niesłychana troskliwość bawiła mnie i troszeczkę niepokoiła czy, jeśli urodzę dziewczynkę, nie stanę się o nią zazdrosna.

- Naprawdę, Charles, nie przejmuj się tak. Kobiety codziennie rodzą dzieci.

- Po prostu chcę, żebyś o siebie dbała - przekonywał mnie. - Nie chciałbym, żeby przytrafiło ci się coś złego.

Położyłam mu rękę na ramieniu, trochę onieśmielona jego opiekuńczością. Śmierć mojego ojca rozstroiła go o wiele bardziej, niż sądziłam. Poczułam się zawstydzona, że przez własny egoizm nie zauważyłam nawet, że i on bolał w duchu nad stratą dobrego przyjaciela.

- To dziecko jest dla ciebie bardzo ważne, prawda? - spytałam łagodnie. - Ktoś mógłby pomyśleć, że boisz się, że nie będziemy mieli innych.

Zaśmiał się i zamknął mnie w bezpiecznym schronieniu swoich ramion.

- Oczywiście, będziemy mieli inne dzieci. Ale jest coś szczególnego w pierworodnym, nie sądzisz, Madeleine? Pierwszy raz stwarzam człowieka na swój obraz i podobieństwo. To sprawia, że czuję się jak Bóg.

- Ach, ty! - powiedziałam z czułością. - Jesteś prawdziwym artystą! Papa zawsze mówił, że powinieneś zajmować się rzeźbą, a nie tylko budownictwem.

- Myślałem o tym - przyznał. - Poważnie. Kiedy byłem małym chłopcem.

- Co więc cię powstrzymało? - dopytywałam się ciekawie.

- Myśl, że mógłbym umrzeć w nędzy. - Uśmiechnął się krzywo. - No, teraz połóż się do łóżka jak grzeczna dziewczynka. Jest już późno i mój syn pewnie chce spać.

Charles spał, a ja leżałam wyobrażając sobie obraz wyjątkowego dziecka, który mąż dla mnie wymalował. Oczami duszy widziałam znak krzyża nakreślony wodą święconą na gładkim, zaokrąglonym czółku doskonałego niemowlęcia... Pierwszego owocu naszej wielkiej miłości. Charles obiecał mi doskonałość, a ja wierzyłam mu bez zastrzeżeń. Nie miałam wątpliwości, żadnych z tych normalnych niepokojów, które nękają oczekujące matki. W magicznym kręgu naszej miłości i szczęścia czułam się pewna i spokojna; chroniły mnie podwaliny, którymi nie mógł wstrząsnąć zwyczajny zły los.

Wszystko to, oczywiście, zostało mi dane... Śliczny, siedemnastowieczny dom przy Rue St. Patrice i stałe dochody z wielu rozsądnych inwestycji mojego ojca.

- Jesteś kobietą niezależną finansowo - powiedział mi kiedyś Charles melancholijnie, a ja wyczułam w jego głosie niepewność. Nie chciał, żeby ktokolwiek mówił, że poślubił mnie tylko dla pieniędzy. Wtedy pierwszy raz zdałam sobie sprawę z jego wewnętrznego rozdarcia, znanego każdemu, kto ożenił się powyżej swego stanu. Nabrałam przekonania, że powinniśmy wyjechać z Rouen i zacząć życie na nowo w innym miejscu.

Obeszłam dom ojca, systematycznie katalogując te z pamiątek rodzinnych, z którymi nie chciałam się rozstawać: biżuterię Mamy, książki i papiery Papy, małe skrzypki, na których zawodziłam moje pierwsze, iście potępieńcze, nuty. Cały czas nadchodziły pompatyczne i nienaturalne listy z kondolencjami, wyrażające żal i szacunek w wyważonych proporcjach. Aż któregoś dnia otworzyłam list od Marie...

Marie Perrault, towarzyszka mojego męczącego zamknięcia u sióstr, a potem druhna na moim ślubie. Chyba najbardziej pospolita druhna, jaką widziałam. Nawet Mama, słysząc o moim wyborze, wzniosła oczy do nieba. Wydaje mi się, że Marie była najmniej prawdopodobną kandydatką na moją przyjaciółkę. Jeszcze w klasztorze miałam grono zagorzałych wielbicielek, które przyjmowały moje sądy za wyrocznię, naśladowały moja fryzurę i detale sukni. A już na pewno nic nie wyróżniało Marie z wyglądu. Była niesamowicie wręcz pospolita, o żółtawej cerze i ściągniętej twarzy pod strzechą niemodnych, marchewkowo-rudych włosów. Była w niej jakaś nieśmiałość i pokora, która automatycznie niemal zachęcała wszelkich okolicznych chuliganów do znęcania się nad nią. Musiała mieć około dziesięciu lat, kiedy po raz pierwszy wzięłam ją pod opiekuńcze skrzydła. Reszta moich koleżanek uważała ją za nudną i gdybym tylko pozwoliła, z pewnością zamieniłyby jej życie w piekło, zgodnie z odwieczną tradycją szkolnego wyzysku. Ale ja nie pozwalałam. Zgadzałam się, by Marie podążała za mną jak wierny szczeniak. Innym mówiłam, że była dla mnie użyteczna - była to prawda, ale nie do końca. Byłam najładniejszą dziewczynką w klasztorze i z pewnością najbardziej wpływową; moje słowo stawało się prawem. A Marie pozostała moją przyjaciółką na długo po tym, kiedy reszta koleżanek wyjechała do domów rozrzuconych po całej Normandii i przestała pisać.

List, który właśnie otworzyłam, był cały w stylu Marie. Pełen niezręczności i pogmatwanych sentymentów napisanych prosto z serca, które jednak powinno się pozostawić niedopowiedziane. Błagała nas, żebyśmy odwiedzili ją w rodzinnym St.-Martin-de -Boscherville. Kiedy popchnęłam list przez stół do Charlesa, usłyszałam, że jęknął. Uciszyłam go jedną miną. Pojechaliśmy do Boscherville pod koniec tygodnia.

Charles wytrzymał dwa dni pełnej atencji gościnności rodziny Perrault, po czym wymówił się, że pilne sprawy zawodowe wzywają go z powrotem do Rouen. Jeszcze tego samego popołudnia dowiedziałyśmy się z Marie, że samotny dom otoczony kamiennym murem stojący na skraju wsi wystawiony został na sprzedaż.

Obrośnięty bluszczem, rozwalający się, niewygodny w prowadzeniu, sad i ogród kompletnie zaniedbane przez poprzedniego, starszego wiekiem właściciela... Zakochałam się od pierwszego wejrzenia.

- To za daleko od Rouen - narzekał Charles po powrocie.

- Jest piękny - mruknęłam.

- Wymaga wiele pracy.

- Co z tego. Och Charles, tak bardzo chcę mieć ten dom! On jest taki... taki romantyczny!

Westchnął, a ja zobaczyłam, że słońce rozbłyska na pierwszych siwych włosach, które pojawiły się w jego czarnej dotąd jak sadza czuprynie.

- No dobrze - powiedział znajomym tonem zrezygnowanej zgody. - Skoro jest taki romantyczny, to zdaje mi się, że po prostu będziemy musieli go kupić.

Tak oto przeprowadziliśmy się do sennej wioski Boscherville.

Do maja stary dom był już całkowicie odnowiony i umeblowany zgodnie z najnowszą paryską modą. Idealny pałacyk oczekujący na przybycie idealnego małego księcia.

*

Trzeci maja 1831 roku - dzień, którego nigdy nie zapomnę.

Było gorąco, niespodziewanie gorąco, jak na wczesny maj. Leżałam na kanapie jak wieloryb na plaży; wachlując się i domagając od służącej wciąż nowych szklanek lemoniady.

Byłam zmęczona i rozdrażniona. Moja dwuletnia spanielka, Sasza, kręciła się po salonie, co chwila przynosząc mi piłeczkę i z nadzieją merdając ogonem.

- Jest za gorąco, żeby wyjść do ogrodu - mruknęłam. - Musisz zaczekać, aż przyjdzie Marie. Och, Sasza, idź stąd wreszcie! Simonette! Simonette!

Simonette pojawiła się w drzwiach poprawiając nerwowo fartuszek.

- Tak, madame?

- Weź tego głupiego psa do ogrodu i nie wpuszczaj do mnie, aż przyjdzie Mademoiselle Perrault wyprowadzić ją na spacer.

- Dobrze, madame.

Podczas swawolnej pogoni, która potem nastąpiła, moja nowa lampka spadła ze stolika na podłogę; biały abażur został stłuczony, a nafta rozlała się na dywan. Mój wrzask wygonił z pokoju zarówno psa, jak i pokojówkę. Gdy przyszła Marie, nieudolnie próbowałam na czworakach wytrzeć plamę.

- Jest zniszczony - łkałam ze złości. - Mój śliczny, nowy dywan! Całkowicie zniszczony!

- Nie jest tak źle - powiedziała Marie z tym swoim irytującym zdrowym rozsądkiem. - To tylko jedna plama. Jeśli przesuniemy tutaj ten mały dywanik, nikt nawet nie zauważy.

- Nie chcę w tym miejscu żadnego dywanika! - zawołałam jak dziecko. - Psuje symetrię całego pokoju. Będę musiała zamówić nowy dywan!

Marie przysiadła na piętach w swojej codziennej, muślinowej sukience i przypatrywała mi się bacznie.

- To naprawdę niepotrzebne, Madeleine. Na twoim miejscu zostawiłabym to tak, jak jest. Nikt nie chce mieszkać przez całe życie w takim wymuskanym domu, a już na pewno nie małe dziecko.

Spojrzałam na nią z wściekłością. Właśnie chciałam jej powiedzieć, że moje dziecko nawet by nie pomyślało o brykaniu w salonie i rozlewaniu czegoś na mój piękny dywan, gdy niespodziewanie dziecko pod moim sercem kopnęło z taką siłą, że na chwilę zabrakło mi tchu.

- Nikt ciebie nie pyta o zdanie, ty mała bestio! - mruknęłam pół zła, pół rozbawiona, że tak nagle przypomniało mi o swojej obecności.

Marie nie uśmiechnęła się, tak jak oczekiwałam. Odwróciła się i sprawiała wrażenie bardzo zakłopotanej.

- Nie powinnaś tak mówić, Madeleine. Mama mówi, że to przynosi nieszczęście, kiedy ktoś mówi złe rzeczy o nienarodzonym.

- Och, nie bądź taką gąską! - odparłam drwiąco. - Ono nie mogło mnie usłyszeć.

- Nie - potwierdziła niepewnie. - Ale Bóg mógł.

Roześmiałam się w głos, cały mój dobry humor wrócił przez te niedorzeczne przesądy.

- Bóg ma poważniejsze sprawy, niż podsłuchiwanie wiernych - zapewniłam żarliwie. - Pomyśl tylko o wszystkich naprawdę złych ludziach na świecie: mordercach, ladacznicach i rozbójnikach...

Rozmowa zeszła na inne tematy i do czasu, gdy Marie wyszła, całkiem zapomniałam o złości. Charles na pewno zgodzi się na nowy dywan. “Co tylko zechcesz, kochanie” mawiał, gdy go o coś prosiłam. “Cokolwiek cię uszczęśliwi.” Zresztą, chociaż gruba i przemęczona, pewnie pojadę do Rouen jeszcze przed porodem.

Zrobiło się nieco chłodniej; przez otwarte okna, złożone z małych szybek, wpadał rześki wiatr. Sasza, której pozwoliłam wrócić do salonu, spała po męczącym spacerze na tym, co zostało z moich kolan. Jej głowa drgała w rytm pełnych wigoru ruchów dziecka... Bardzo jest dziś niespokojny, zauważyłam. Zawsze mówiliśmy o mającym się urodzić dziecku jako o chłopcu. Charles wróżył sobie, zawiesiwszy obrączkę na nitce nad moim brzuchem i teraz był święcie przekonany, że noszę chłopca. Wiedziałam, jak bardzo pragnął mieć syna; syna, który przejmie po nim firmę budowlaną...

Przez półprzymknięte drzwi słuchałam, jak Simonette przygotowuje obiad. Spodziewałam się, że Charles wróci późno. Przyjął właśnie bardzo dochodowe zlecenie budowy ogromnej rezydencji na przedmieściach Rouen i załoga pracowała, dopóki pozwalało na to światło. Nie spodziewałam się go w domu przed zmierzchem.

Zegar w holu właśnie wybił szóstą, słońce wciąż jeszcze sączyło się przez okna tworząc kratkowe wzory na dywanie, który zamierzałam wymienić, kiedy wnieśli go na prowizorycznie sporządzonych noszach...

Na budowie zdarzył się wypadek, spadł fragment muru. Zapewniano mnie, że nie było w tym niczyjej winy, jakby spodziewali się, że może mi to przynieść jakąś ulgę.

Przyszedł lekarz i, wkrótce potem, ksiądz.

Nagle cały dom pełen był ludzi mruczących komunały o dziecku; dziecku, które będzie musiało pocieszyć mnie w moim osamotnieniu.

Wieczorem tego dnia, gdy pochowali Charlesa, leżałam sama w naszym łóżku - wspaniałym, nowiusieńkim łożu, które dostaliśmy w prezencie ślubnym od moich rodziców - i czułam, jak wewnątrz mnie wzbiera nowe życie.

Pamiętam, że modliłam się o syna; syna, który będzie mi przypominał Charlesa.

No i teraz go miałam...

Od jego narodzin minęło kilka godzin, powoli widać było przebłyski nowego dnia za niezasłoniętymi oknami.

W bladym świetle usłyszałam pierwsze, żałosne nuty pieśni tej małej syreny. Dźwięki, które owinęły się pieszczotliwie wokół mojej głowy. Przycisnęłam ręce do uszu, ale nie mogłam ich zagłuszyć. Wiedziałam, że choćbym uciekła w najdalszy zakątek świata, nie ucieknę od niego. Ten głos pozostanie w mojej głowie i doprowadzi mnie do szaleństwa z rozpaczy.

Z bezsilną rezygnacją podeszłam do łóżka i zakryłam potworną, małą twarzyczkę chustką. Kiedy już nie musiałam na niego patrzeć, byłam w stanie przemóc swój wstręt na tyle, żeby się nim zająć.

Zmusiłam się do zejścia do kuchni, znalazłam tam trochę mleka i podgrzałam je.

Później, kiedy spał w pokoju skąpanym w świetle letniego słońca, siedziałam na krześle gorączkowo przygotowując pierwszy strój, który założył.

Maskę...

Patrząc wstecz, sama nie wiem, jak bym sobie poradziła bez Marie i Ojca Mansarta. Nazbyt szybko dowiedziałam się, jak niestałą rzeczą jest popularność.

Moja pozycja we wsi dosłownie wyparowała w ciągu jednej nocy. Nikt nawet nie zbliżał się do mego domu, jakby na jego drzwiach wymalowano wielki, czerwony krzyż; zupełnie jak w dawnych czasach, gdy w ten sposób ostrzegano przechodniów przed zarazą. To nieważne, że nastał nowy wiek, a nauka co roku dokonywała zdumiewających postępów - w zapadłych dziurach, takich jak Boscherville, rządził strach i zabobony. Plotki były rozdmuchiwane do niebotycznych rozmiarów, a w moim wypadku wyobraźnia i złośliwość mieszkańców dołożyły wszelkich starań, by ubarwić tragiczną prawdę. Kiedy w końcu zdecydowałam się wyjść z domu, spostrzegłam, że wszyscy odwracają się ode mnie jak od trędowatej. Ludzie przechodzili na drugą stronę, kiedy się zbliżałam, a gdy ich minęłam, byłam absolutnie świadoma, że obmawiali mnie z okrutną ciekawością. Ojciec Mansart odradzał mi wychodzenie na zewnątrz z dzieckiem, bo chociaż nie powiedział mi tego dosłownie, bał się o nasze bezpieczeństwo.

Marie przychodziła niemal codziennie, nie zważając na niezadowolenie swoich rodziców i ostracyzm sąsiadów. Ze względu na mnie przełamała swą nieśmiałość i strach. Nauczyła mnie prawdziwego znaczenia przyjaźni; stałam się całkowicie zależna od jej pomocy i towarzystwa.

Kosztowna kołyska stała zapomniana w sypialni na strychu, gdzie ją wyniosłam. Na szczęście, z zasady nie dobiegał z niej żaden dźwięk. Dziecko nigdy nie płakało, jeśli nie było głodne, a to, dzięki Bogu, nie zdarzało się często. Całkiem tak, jakby jakiś wrodzony instynkt przetrwania zabraniał mu zwracać na siebie uwagę.

Sądzę, że mój niesmak przy dotykaniu go musiał od początku wyrażać się w jakiś sposób i że on to wyczuwał, gdyż rzeczywiś...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin