Kis_Danilo_-_Cyrk_rodzinny.doc

(2330 KB) Pobierz

Danilo Kiś

CYRK RODZINNY

 

Przełożyła Danuta Cirlić-Straszyńska

Książnica Pomorska

S00026"743035

Wydawnictwo Czarne

Tytuł oryginału porodićni circus

(RANI  JADI ¦ BASTA,  PEPEO ¦ PEŚĆANIK)

Projekt okładki i stron tytułowych kamil targosz

Zdjęcie Autora (c) by the estate of danilo kiś

Copyright(c)by the estate of danilo kiś

Copyright (c) for the Polish edition by wydawnictwo czarne, 2006

Copyright (c) for the Polish translation

by DANUTA  CIRLIĆ-STRASZYŃSKA, 2006                    ;

Redakcja i korekta Małgorzata poździk

Projekt typograficzny robert oleś

ISBN 83-8975559-9

SPIS   RZECZ

Przedmowa

WCZESNE SMUTKI

OGRÓD, POPIÓŁ

KLEPSYDRA

Posłowie

 

Przedmowa

Wczesne smutki to szkice w bloku, oczywiście kolorowe,

Ogród, popiół to grafitowy rysunek na płótnie, który po-

kryły ciemne barwy Klepsydry, gęste, zawiesiste, a szkice

w bloku wskutek tego przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Klepsydra to trzeci i ostatni tom cyrku rodzinnego;

myślę, że dopiero w tym zestawieniu, jako swego rodzaju

trylogia, książki te stają się prawdziwym Bildungsroman. Tak połączone, przedstawiają na dwóch różnych

płaszczyznach, w jakimś niezwykłym paralelizmie, nie

tylko rozwój dwu głównych postaci, które w tych książkach szukają się i dopełniają, lecz także ich dojrzewanie

twórcze. Jeżeli postać nazwana A.S.-em jest identyczna

z postacią autora, to te trzy książki, w wymienionym

porządku, stanowią jednocześnie rodzaj Bildungsroman,

ukazują pewną biografię literacką.

 

WCZESNE SMUTKI

 

Jesienią, gdy zrywa się wiatr

Jesienią, gdy zrywa się wiatr, liście kasztanowca spadają raptownie, ogonkiem w dół. Słychać odgłos, jakby

ptak uderzył dziobem w ziemię. A kasztan spada bez

najmniejszego wiatru, sam z siebie, jak gwiazda - z zawrotną szybkością. O ziemię uderza z tępym krzykiem.

Nie wychodzi jak ptak z jajka, stopniowo, lecz włochata

łupina pęka nagle, od środka białoniebieskawa, i wyskakują z niej łobuzerskie metysy, z błyszczącymi policzkami,

jak policzki uśmiechniętego Murzyna. W niektórych

łupinach znajdują się bliźniaki, a jednak ludzie mogliby

je rozróżnić: jeden ma na czole znak, niby koń. Matka

zawsze go pozna - po gwieździe na czole.

Chłopiec zbiera kasztany, które schowały się w dołkach

na trawniku, i wkłada je pod policzki. Usta ma pełne jakiejś lepkiej goryczy. Uśmiecha się. Warto by się wspiąć

na gałąź, wybrać jedno grono kasztanów i czekać. Nie

pozwolić się podejść aniołowi snu. Co najmniej trzy dni

i trzy noce, bez jedzenia i picia, bez snu i odpoczynku,

trzeba by się wpatrywać w owoc. Tak jak wpatruje się

w małą wskazówkę zegarka. Kolce stwardniały i pociemniały na czubkach. Jeżeli dotknąć ich niezręcznie, zrobią

w palcu dziurkę, z której wypłynie piękna, czerwona krew.

Trzeba będzie ssać brudny palec, który przed chwilą lepił

kule z błota i łajna. Może też dojść do zakażenia krwi.

Kiedy się to stanie, dzieci umierają. Wkłada się je do małych pozłacanych trumienek i zanosi na cmentarz, między

róże. Na czele konduktu ktoś niesie krzyż, za trumną

idą mama i tata chłopca, i naturalnie siostra, jeżeli miał

siostrę. Mama jest w ciężkiej żałobie, nie widać jej twarzy.

W miejscu, gdzie są oczy, czarny jedwab zmoczyły łzy.

Pewna biała panienka w czarnym fartuszku gimnazjalistki siedzi w jakimś kryształowym świetle, wpadającym

przez na wpół spuszczone żaluzje. Na fiołkowych flakonikach z wodą kolońską słońce rysuje złote gwiazdki.

A oto tajemnica zapachu fiołków: panienka, która

sprzedaje obrazki z motylami i dzikimi zwierzętami,

a także perfumy, ze wszystkich zapachów najbardziej lubi

zapach fiołków. I wszystko szczodrze nim skrapia: dłonie, bujne rude włosy (chociaż do rudych włosów chyba

lepiej by się nadawał jakiś inny zapach)...

Trzeba by skomponować fugę na orkiestrę i bez. Stawiać

na podium w ciemnej sali fiołkowe flakoniki szlachetnych zapachów.

Tych, którzy by cicho, bez krzyku, tracili przytomność,

wynoszono by do sąsiedniej sali, pełnej dziecinnego, leczniczego zapachu lipy i rumianku.

Aleja kasztanów

Przepraszam, czy mógłby mi pan powiedzieć, gdzie się

znajduje aleja kasztanów? Nie wie pan? Musi być gdzieś

tutaj... Już nie pamiętam, jak się nazywała, ale wiem na

pewno, że to gdzieś tutaj... Jak to? Nie ma tu nigdzie ulicy

ze szpalerem kasztanów? Ależ, proszę pana, musi tu być.

Niemożliwe, żeby wspomnienia były tak zawodne.

Tak, jeszcze przed wojną... Na rogu była szkoła, a przed

nią studnia artezyjska. Nie podejrzewa pan chyba, że

zmyślam. Chodziłem tu do pierwszej klasy, a przedtem

do przedszkola. Nauczycielka miała na imię Fanni. Pan-

na Fanni. Mogę panu pokazać fotografię naszej klasy:

panna Fanni, wychowawczyni... tak, ten chłopiec siedzący obok to ja, Andreas Sam, moja siostra Ana, Fredi

Fuchs, przywódca naszej bandy...

Ach, proszę pana, teraz sobie przypomniałem. Chodzi o ulicę Bema, należałem przecież do słynnej bandy

bemowców, której wodzem był Fredi Fuchs, zwany Aca

Tyczka, volksdeutsch... Ach, proszę pana, gdyby nie ta

rozmowa, wcale by mi do głowy nie przyszło, że chodzi

o ulicę Bema, wie pan, słynnego polskiego generała

z 1848 roku. Może teraz pan sobie przypomni: Bem,

ulica Bema. No tak, przepraszam, pan oczywiście nie

może tego pamiętać, skoro pan tu nie mieszkał przed

wojną. Ale może te kasztany, szpaler kasztanów... Na

wiosnę całą ulicę wypełniał ich zapach, nieco mdły

i ciężki, chyba że było po deszczu. Wtedy zapach kwiatów kasztanowca, zmieszany z ozonem, roznosił się

wszędzie naokoło.

Ależ się rozgadałem, przepraszam. Wie pan, zapytam

jeszcze kogoś. Musi się znaleźć ktoś, kto sobie przypomni. Przed wojną ta aleja kasztanów nazywała się ulicą

Bema...

Pan też nie pamięta? Mogę powiedzieć, że na rogu

była studnia artezyjska, przed szkołą. A tam się znajdowały koszary, na lewo, za rogiem, na drugim końcu

ulicy. My, dzieci, nie chodziliśmy tak daleko... Chociaż

dużego ruchu tu nie było. Ale na rogu, przed koszarami,

zaczynały się szyny. Tak, małe, żółto-niebieskie tramwaje.

Zapomniałem powiedzieć, że obok szpaleru kasztanów,

z prawej strony, wykopano tuż przed wojną rowy, które

ciągnęły się zygzakiem. Była to kryjówka naszej bandy.

Może dzięki temu szczegółowi pan sobie przypomni:

długi, zygzakowaty rów... To prawda, wszędzie kopano

rowy, ale kasztany rosły tylko na naszej ulicy. Tak, na

naszej ulicy z całą pewnością rosły kasztany, a to są, proszę pana, akacje. I nigdzie nie widzę studni. Niemożliwe,

może pan się myli, może ulica Bema była gdzie indziej,

ta mi się wydaje za mała. Zresztą, dziękuję panu, sprawdzę. Zapukam do którychś drzwi i spytam, czy ta ulica

nazywała się przed wojną ulicą Bema. Bo wszystko to,

proszę pana, jest bardzo dziwne. Jak mogło zniknąć tyle

drzew, choć jedno by zostało. Drzewa chyba żyją dłużej,

kasztany, proszę pana, nie umierają tak łatwo.

Ach, proszę pani, nie wierzę własnym oczom. Nikt nie

potrafi wyjaśnić, gdzie się podziały te kasztany, i gdyby

nie pani, gotów bym uznać, że to mój wymysł albo sen.

Bo wie pani, jak bywa ze wspomnieniami, człowiek nigdy nie ma pewności. Bardzo dziękuję. Pójdę poszukać

domu, w którym mieszkałem. Nie, dziękuję pani, wolę

pójść sam.                          ¦                              -

W chwilę później podszedł, chociaż nie były to tamte

drzwi, i nacisnął dzwonek. Przepraszam, powiedział

zwyczajnie, czy tu mieszka Andreas Sam?... Nie, odparła kobieta, nie umie pan czytać? Tu mieszka profesor Smerdel.

Jest pani pewna, zapytał znowu, że nie mieszka tu Andreas Sam? Mieszkał tu przed wojną, wiem na pewno.

Może pani sobie przypomni jego ojca. Edward Sam,

w okularach. Albo może przypomni pani sobie jego matkę.

Maria Sam, wysoka, piękna kobieta, niezwykle cicha.

Albo jego siostrę. Ana Sam, z nieodłączną kokardą we

włosach... O, widzi pani, na miejscu tej grządki z cebulą

stało ich łóżko. Dobrze to pamiętam. A tu stała maszyna

do szycia należąca do jego matki, Marii Sam. Maszyna

marki Singer, z pedałem...

O, przepraszam. Ja tylko przywołuję wspomnienia.

Wie pani, po tylu latach wszystko znika. O, na wezgłowiu mojego łóżka wyrosła jabłonka, maszyna do szycia

zamieniła się w krzak róży. A po kasztanach nawet ślad

nie został. To dlatego, proszę pani, że kasztany nie mają

wspomnień.

Dom nie istnieje, słyszy pani? Na wezgłowiu mojego

łóżka wyrosła jabłonka. Powyginane, pokryte naroślami

drzewo, które nie daje owoców. Pokój mojego dzieciństwa

zamienił się w grządkę cebuli, a singerowska maszyna

mojej matki - w krzak róży. Obok ogrodu wznosi się

teraz trzypiętrowy dom, mieszka w nim profesor Smerdel.

Kasztany ścięto - wojna, ludzie albo po prostu czas.

A oto, co się tu stało, przy ulicy Bema dwadzieścia

siedem. Przed dwudziestu laty, które chciałem przesadzić jednym lirycznym skokiem w przód. Wchodzi mój

ojciec, w parę miesięcy po naszym wyjeździe stąd, do

domu numer dwadzieścia siedem przy ulicy Bema i zabiera nasze sprzęty: dwie szafy, dwa łóżka, maszynę singerowską mojej mamy. Gdy wyniesiono ostatni mebel,

a była to otomana, w której śpiewają sprężyny - ja wciąż

jeszcze z panią rozmawiam, pani Smerdel - oto, co się

stało: "Gdy wynieśliśmy ostatni mebel, droga Olgo, a była

to otomana, w której śpiewają sprężyny, dom zawalił się

jak zamek z piasku. Sam nie wiem, jakim cudem zdołałem..." (Z listu Edwarda Sama, mojego ojca, do jego

siostry Olgi Sam-Urfi).

Teraz rosną tu piękne zielone pory i cebula, proszę

pani...

Zabawa

Zajrzał przez dziurkę od klucza i pomyślał: to nie on, to

nie Andreas. Długo jeszcze stał pochylony, myśląc: to nie

on. Stał uparcie, nieruchomo, jeszcze wtedy, gdy poczuł

ból w krzyżu. Był wysoki i klamka znajdowała się właściwie naprzeciwko jego nóg. Nie ruszał się jednak. Nie

wyprostował się nawet wówczas, gdy oczy zaczęły mu

łzawić i zamgliły szkła okularów. Z pokoju wiało chłodem, jak z korytarza. Ale mężczyzna nie ruszał się. Tylko

w pewnej chwili, gdy szkło okularów dotknęło klamki,

cofnął nieco głowę. Muszę to pokazać Marii, myślał jakoś

złośliwie, nieświadom ani tej myśli, ani zawartej w niej

złośliwości. Muszę jej pokazać Maksa Ahaszwerowicza

handlującego gęsim pierzem. Nie wiedząc czemu, odczuwał potrzebę dokuczania Marii. Ale jej dokuczy, myślał

zadowolony. Trzeba pokazać Marii, jak płyną podziemne

rzeki krwi. Andreas w gruncie rzeczy to nie jej Jasnowłosy Chłopiec (jak sądzi), ale jego krew, wnuk Maksa

Tułacza. To ją zaboli. Już z góry triumfował, napawał

się skrytym cierpieniem Marii, bezradnością, która nie

pozwoli jej nawet w duchu, nawet w milczeniu, oprzeć

się sile jego dowodów, kiedy zobaczy (gdy on jej pokaże), jak Jasnowłosy Chłopiec, jak jej Andreas, zachwala towar

przed klientami, idąc od obrazu do obrazu, jakby tułał się

przez wieki. To ją zaboli. Dlatego tak uparcie wpatrywał

się w dziurkę od klucza, odkładał chwilę zadowolenia,

bliską, na wyciągnięcie ręki. Nie chciał jednak, nie mógł

wyciągnąć ręki i zadowolić się tym, że sprawi Marii ból.

Dlatego odkładał tę chwilę. Czekał, aż sama dojrzeje, powlecze się fioletem i spadnie jak śliwka w błoto. Dlatego

jeszcze nie wołał Marii, lecz nadal uparcie zaglądał przez

dziurkę od klucza, przez którą, jak przez korytarz, wiało

chłodem bezczasowej dali. A na końcu tego korytarza,

w zmąconej, zamglonej perspektywie, jakby w półmroku,

stał on, Maks Ahaszwerowicz handlujący gęsim pierzem,

i zachwalał swój towar sprytnie, po żydowsku. Mężczyzna

myślał tylko o Maksie, musiał o nim myśleć, ponieważ go

widział. Ani na moment jednak nie zapominał, że trzeba

to wszystko pokazać Marii i że ją to zaboli. Tak, dlatego

jeszcze jej nie wołał. Czekał, aż chwila sama dojrzeje,

powlecze się fioletem, a wówczas, gdy spadnie, on ją

zmiażdży, zdepcze.

Chłopiec (tymczasem) jest sam w pokoju. Czuje, jak

ziębną mu ręce, i od dawna chce pójść do kuchni, żeby się

zagrzać. Ale nie może. Tutaj nikt go nie widzi, a tam, pod

okiem starszych, nie mógłby się tak bawić. Nawet by mu

chyba nie przeszkadzali, na pewno by go nie skrzyczeli

(zwłaszcza mama), bo zabawa (czuje to) jest niewinna

(cóż to znaczy w porównaniu z paleniem zapałek w szopie

albo pluciem na przechodniów zza płotu). A jednak jest

to jakaś dziwna zabawa. Ana nigdy by jej nie wymyśliła.

Chłopiec uparcie trzyma na ramieniu swoją perkalową

poduszkę, niby to zgięty pod ciężarem chodzi od obrazu

do obrazu (jest w tym coś zdrożnego, czuje to) i mruczy

półgłosem. Koło maszyny do szycia, pod oknem, leżą na

wyszorowanej podłodze jego zabawki: ołowiani żołnierze,

gliniane kulki i szkiełka. Ale on się teraz bawi w co innego, chociaż właściwie nie wie w co. "Rzyczy sobie pani

białego łabędziego puchu?", szepcze w głębokim ukłonie,

wpatrzony w tajemniczy uśmiech Mony Lisy nad łóżkiem

Any. Na jego twarzy maluje się szczery zawód. To była

ostatnia okazja. Tylu klientów odprawiło go już z kwitkiem. I ten starzec (w śmiesznym kapeluszu i z długą fajką

w zajęczych wargach), który wisi nad łóżkiem ojca, i ta

starsza wytworna dama (z garbatym nosem i w śmiesznych spiczastych pantoflach z klamrą), i wszyscy po kolei,

a teraz jeszcze i ta piękna pani, która tak zagadkowo,

dwuznacznie się uśmiecha: zdaje ci się, że kupi wszystko,

to znów masz wrażenie, że odrzuca twoją propozycję

z lekką pogardą. Chłopiec stoi przed nią upokorzony

i - zakochany. Wyczekuje odpowiedzi, myśląc: nie dla

mnie ta robota. Tej kobiecie oddałbym wszystek towar

za jej piękne oczy, za uśmiech, i mój sklep by przepadł.

A niech przepadnie, myśli z błyszczącymi oczami. Niech

tam, wszystko jej oddam, żeby spała w miękkiej pościeli.

I nagle mówi głośno: "Pani Mono Liso, oto dar młodego kupczyka na pani posłanie... Zapłaciła pani swoim

uśmiechem". Kłania się, naprawdę zarumieniony, choć

wie, że to tylko zabawa i złudzenie. Wstydzi się jednak

swego niedorosłego kawalerstwa i zdrady samego siebie,

bo kiedy już ktoś gra rolę handlarza, powinien starać się

jak najlepiej sprzedać towar, a nie bankrutować z powodu

czyjegoś uśmiechu.

Spojrzał przez dziurkę od klucza i zobaczył swego

nieżyjącego już ojca, Maksa Ahaszwerowicza. To nie

duch. To handlarz gęsim pierzem, Maks Ahaszwerowicz

we własnej osobie. Przyszedł z daleka. Przez dziurkę od

klucza, jak przez korytarz, wiało dokuczliwym chłodem.

Mężczyzna milczał. Czuł, że mąci mu się w oczach.

Maks napotkał klientkę. "Frau, wunschen Sie feiner

Gansfederl", kłania się łobuzersko, zdejmuje worek

z ramienia.

Mężczyzna milczał.

"Pani Mono Liso", mówi Maks, "to najpiękniejszy puch

z naszych okolic. To puch łabędzia Ledy. Życzy pani sobie

łabędziego puchu?", po czym, dostrzegając na twarzy

klientki ledwo wyczuwalny uśmiech, który coś obiecuje,

który oznacza pieszczotę, lecz także wzgardę, bierze

worek na ramię i kłania się nisko: "Adios, seńorita, pani

tego pożałuje".

Mężczyzna drgnął. Jego dłonie, dotychczas spokojnie

splecione na plecach, nagle zaczęły mówić coś, czego Maria nie mogła pojąć, bo była odwrócona tyłem. Mężczyzna

jak gdyby przyrósł do dziurki od klucza. Naraz jednak

wyprostował się i otarł oczy chusteczką, nie zdejmując

okularów. "Mario", powiedział półgłosem, "zgadnij, kto

jest w pokoju. Zajrzyj! Tylko ostrożnie". Kobieta odwróciła się, nie wypuszczając dżezvy*, którą lizał fiołkowy

Dżezva - naczynie metalowe, z długą rączką, do parzenia kawy

(przyp. tłum.).

płomień maszynki spirytusowej. "Kto, Edwardzie?".

Widziała, jak jego gałki oczne napinają się pod szkłem

okularów. "Kto? Kto? Popatrz!", zawołał zirytowany. "Mój

zmarły ojciec. Maks Ahaszwer!". Zmęczony opadł na

krzesło i zapalił papierosa. Kobieta zdjęła dżezvę z płomienia. Widać było, że jej także drżą ręce.

Drzwi zaskomlały i chłopiec się wzdrygnął. Kobieta

zastała go z poduszką w ramionach. Poza nimi w pokoju

nie było nikogo.

"Andi", powiedziała, nie mogąc ukryć drżenia głosu.

"Co robisz w tej zimnicy? Ręce na pewno ci zgrabiały...".

"Nic", odparł. "Bawię się".

"Zostaw tę poduszkę", powiedziała.

"Przecież ja się nią bawię, mamo". Chłopiec zarzucił

poduszkę na ramię i stanął przed matką. "Życzy pani

sobie miękkiego łabędziego puchu?" spytał z uśmiechem

i skłonił się.

Kobieta milczała. Uśmiech zgasł na twarzy chłopca

(no tak, wiedział, przeczuwał, jest coś zdrożnego w tej

zabawie). Wyrwała mu poduszkę z ręki i rzuciła na łóżko.

Potem ruszyła ku drzwiom, lecz nagle stanęła, przykuta

wzrokiem mężczyzny. Wypuściwszy dłoń chłopca, szybko

przeszła obok Edwarda.

"Widziałaś Maksa Ahaszwerowicza?" Z jego ust oderwała się jakby dojrzała śliwka, spadająca w błoto.

"Tak, Edwardzie, widziałam. Zachwalał mi puch łabędzi". "Madame, czy życzy sobie pani miękkiego łabędziego puchu?"

"Był sobie pewien król", zaczęła opowiadać dziecku,

gdy odmówili modlitwę. "I?", spytał chłopiec, ścierając sen z oczu (ale wiedział, że na nic wszelkie wysiłki,

bajka jak zwykle go uśpi). "I ożenił się z pewną Cyganką...". "A dlaczego?" spytał chłopiec. "Cyganka była

piękna, najpiękniejsza w całym królestwie. I urodziła mu

syna, który kiedyś miał zastąpić go na tronie. Wówczas

król, uszczęśliwiony, kazał Cygankę zabić, bo gdyby się

okazało, że ona jest matką dziecka, następca straciłby

tron. Tak więc chłopiec nigdy się nie dowiedział, kim była

jego matka. Na szczęście wdał się w ojca i nikt nie mógł

się dopatrzyć w kolorze jego skóry ciemnego odcienia

cygańskiej krwi...". "Nie rozumiem", powiedziało dziecko. - "To nie jest takie ważne. Posłuchaj dalej", odparła

matka, żałując trochę, że zaczęła tę bajkę, ale teraz już nie

mogła się zatrzymać, nie tylko ze względu na syna. "Nad

jego wychowaniem czuwali mędrcy i najlepsi nauczyciele

w całym królestwie. Król był zadowolony i szczęśliwy". Tu

mogła się zatrzymać, a poza tym sama nie wiedziała, jak

zakończyć bajkę - będzie to przykre dla dziecka. Lecz

gdy usłyszała jego "A potem?" (przywykł już do zwrotów akcji), zaczęła mówić dalej, zanim jeszcze wymyśliła

zakończenie: "Pewnego dnia król zajrzał do komnaty

syna, żeby się przekonać, czy królewicz już śpi...". "A po-

tem?". Chwilę milczała. "A potem zobaczył, jak dziecko

z aksamitną, jedwabiem haftowaną poduszką stoi przed

portretem swojej matki i żebrze: "Daj choć skórkę chleba,

potężna królowo (naśladowała teraz cygański sposób

mówienia), i jakiś gałgan, żebym mógł przykryć swoją

nagość...". Król, jak oparzony, wpadł do komnaty syna.

"Cóż ty robisz, królewiczu?", zakrzyknął. "Żebrzę, ojcze",

odparł królewicz. "Znudziły mi się wszystkie zabawy,

i konie, i sokoły, więc bawię się w żebraka"". Mówiła coraz ciszej, aż wreszcie umilkła. Chłopiec zasnął. Zgasiła

lampę i poszła przez pokój na palcach.

"Syna też zabił?", usłyszała z ciemności i wzdrygnęła

się. Wróciła i pogłaskała dziecko. "Nie", szepnęła, nie

zapalając światła. "Nie".

Pogrom

Pragnienie, by nie przeoczyć zajścia, w które były wmieszane niemal wszystkie znane mi osoby z ulicy, a także

skryty zamiar rozsupłania kłębka zdarzeń, z którymi

ostatnio splatało się moje życie, sprawiły, że dzielnie

przyłączyłem się do tłumu. Gromada ludzi spieszących

dokądś i zdyszanych pociągnęła mnie z sobą. Szedłem

ramię w ramię z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin