Etchemendy Nancy - Świątynia nad rzeką.doc

(168 KB) Pobierz
Etchemendy Nancy

Etchemendy Nancy

Świątynia nad rzeką

 

(The River Temple)

 

Z "NF" 7/92

 

Przyjacielu, okazałeś mi życzliwość, choć jestem tu obcy,

ja, schorowany podróżny przybywający z miejsca, którego

nazwa niewiele mówi ludziom z tych stron. Choć znam cię

zaledwie od godziny, wierzę, że dobry z ciebie człowiek i

mocny, jakim i ja sam niegdyś byłem. Jeżeli przez czas jakiś

zdołasz znieść mój widok, usiądź i posłuchaj. Oby moje słowa

była jak ziarno, co na przyjazną padnie glebę, bo Podróż

Księgi nie może zakończyć się tutaj.

 

Powiadają, że matka moja straciła wiele dzieci, zanim

urodziła moje siostry, Arain i Merę. Jakże cudowne musiały

się jej wydać, bo przecież jedno zdrowe dziecko to już

skarb, a dwa naraz to prawdziwy cud. Moje siostry wyszły z

łona razem, podobne do siebie jak dwa źdźbła złotej

pszenicy, co z jednego wykiełkowały ziarna. Od dnia narodzin

włosy ich były białe i lśniące, oczy fioletowe jak mgły

rzeczne o zmierzchu, a skóra niby kość słoniowa bez skazy. W

mieście Handred powiadano, że sam Feder je zesłał, a ich

piękność daje świadectwo potędze boga.

   Moje siostry miały zaledwie osiem lat, ja zaś byłem

dwuletnim dzieckiem, kiedy rodziców naszych zamordowali

najeźdźcy z Nupasku. Sami pochowaliśmy matkę i ojca, czyniąc

ofiarę całopalną z ich włosów, by Feder uśmiechnął się do

miasta Handred i obdarował nasze kobiety wieloma dziećmi.

   Nie należeliśmy do szlachetnie urodzonych, mogło się więc

zdarzyć, że resztę dzieciństwa spędzilibyśmy wśród ulicznych

łobuzów. Stałoby się tak, gdyby nie pobożni ludzie z miasta.

Pobożni spoglądali łaskawym okiem na Arain i Merę, bo ich

piękność była oznaką bożej łaski, a i na mnie patrzyli

łaskawie, ponieważ byłem ich bratem. Nigdy nie brakło nam

pożywienia czy ciepłego schroniska.

   Pewnego wiosennego wieczoru przyszła do nas wysoka, blada

kobieta ze świątyni. Długo rozmawiała z Arain i Merą.

Powiedziały mi później, że na imię ma Jana i że jest

Najwyższym Pułkownikiem Służby. Słyszałem już przedtem o

Najwyższym Pułkowniku. Wiedziałem, jaka jest ważna. I

nieskalaną mądrością dziecka wyczułem, że jej wizyta wniesie

wielkie zmiany w nasze życie.

   Rzeczywiście, wniosła. W niedługi czas potem Arain i Mera

wstąpiły do Wielkiej Szkoły i widywałem je teraz o wiele

rzadziej. Wtedy dopiero zacząłem zdawać sobie sprawę, jak

różnimy się od siebie. Ja byłem zwyczajny. Przynależałem do

gromady ulicznych dzieciaków i byłem przez nie akceptowany

tak, jak nigdy moje siostry. I wiedziałem, że Najwyższy

Pułkownik nie przyszłaby po mnie.

   Zamiast tego zjawił się stary Mathias garncarz. Widząc,

że jestem o wiele za młody, żeby biegać samopas, wziął mnie

na ucznia. Mam wobec Mathiasa ogromny dług. Gdyby nie on,

nigdy bym pewnie nie poznał tej wielkiej radości, jaką może

dać człowiekowi odpowiednio dobrane szkliwo na delikatnej

glince, tej satysfakcji z wytoczenia pięknej formy na dobrze

znanym kole, przyjemnego ciepła warsztatu, ogrzanego piecem

do wypalania gliny. Lecz dawno już minął czas, kiedy można

było pospłacać długi, a moje żale pozostały we mnie jak

wyszczerbione skorupy.

 

Przyjacielu, okazałeś mi życzliwość, choć jestem tu obcy.

Imię moje Kirth, a urodziłem się na północy, w mieście

Handred, nad potężną rzeką Umbya. W dole rzeki, o dziesięć

mil od miasta, stoi ogromna budowla, Świątynia Handredu. Na

Federa, wolej nigdy by jej nie zbudowano, bo stała się

przyczyną wielkiego smutku.

   Ten oto nędzny tobołek, ten przeklęty artefakt ze

świątyni, jest powodem, dla którego podjąłem swoją podróż.

Jest to księga pomniejszego bóstwa Makny, który znany był

starożytnym jako McKenna. Poprzysiągłem, że oddam ją w ręce

Najwyższego Pułkownika Pardoxu, ziemi leżącej nieco na

południe stąd, a zwanej Uth, jeżeli ktoś jeszcze pozostał

przy życiu w tym nieszczęsnym miejscu. Lecz nie udało mi

się. Jestem człowiekiem, który ujrzał grzechy bogów i

głupotę ludzi, jestem w rozpaczy i boję się umrzeć.

 

Chociaż byłem ich bratem i chociaż je uwielbiałem, Arain i

Merę łączyła więź, której nie dane mi było dostąpić. Były

nieomal jedną osobą. Potrafiły rozmawiać ze sobą oczyma.

Każda z nich mogła dokończyć na wpół wyrażoną myśl drugiej.

Nie tylko wyglądały podobnie; myśli ich biegły tą samą

drogą, po krainach, które reszcie z nas wydawały się

bezdrożne. Mimo to wszyscy troje należeliśmy do siebie jak

do nikogo innego, bo w żyłach naszych płynęła jedna krew.

Moje serce zaczynało bić szybciej, kiedy w południe

spotykaliśmy się na ulicy i wymienialiśmy serdeczne słowa

powitania, a inni spoglądali na nas, pełni podziwu.

   Nocami Arain i Mera wykradały się często ze szkoły i

przez ciemne ulice biegły do drzwi warsztatu Mathiasa, gdzie

ja i drugi jego uczeń, Taud, pilnowaliśmy przez całą noc

ognia, śpiąc na siennikach przy starym piecu do wypalania

gliny.

   Arain przynosiła słodkie ciasteczka, wykradane ze szkolnej

kuchni, Mera zaś przynosiła wino. Wciąż jeszcze pamiętam te

czasy radosnych zabaw w wesołym towarzystwie, ciepły blask

płomieni na palenisku i młodzieńcze twarze Arain i Mery.

   Taud i ja byliśmy żądni wiedzy. Moje siostry czasem

przynosiły ze sobą książki i w ten sposób nauczyliśmy się

czytać. Książki pobudzały naszą ciekawość i sprawiły, że

zaczęliśmy zastanawiać się nad sprawami, które zdawały się

nam dziwne; tajemniczymi i zagadkowymi sprawami świątyni,

bogów i Handred. Mówienie o nich pociągało mnie, ale i

przerażało, ponieważ czułem mgliście, że jeśli ktoś nas

usłyszy, zostaniemy ukarani. Może bałem się zemsty Makny. A

powinienem był raczej obawiać się Radny.

   Siostry moje urodziły się w dobrym zdrowiu i wielką

znajdowały radość we wszystkim, co cielesne. Uwielbiały

dobre jedzenie i cudowne zamroczenie od nadmiaru wina;

celowały w sportach, polowaniu, grach wojennych i

ćwiczeniach na wytrzymałość. Wydało mi się więc zupełnie

naturalne, że, wróciwszy wcześniej pewnego wieczoru z

glinianki, zastałem je wyciągnięte przy ogniu z Taudem,

który był o kilka lat starszy ode mnie. Dorastałem właśnie

i czułem już popędy, które przyprawiały mnie o wielkie

pomieszanie, zazdrościłem więc Taudowi. Lecz że nie przystoi

bratu mówić o takich pragnieniach, usuwałem się na bok,

żeby im rzecz ułatwić.

   Pewnej nocy siostry moje przybyły do drzwi warsztatu z

książkami i winem. Od jakiegoś już czasu rozpoczynałem nasze

wieczory wyjściem po drewno na opał. Zwlekałem zwykle,

rąbiąc znacznie więcej drewna niż było potrzeba, by miały

czas sam na sam z Taudem. Lecz tej nocy było bardzo zimno, a

ja nie wziąłem okrycia, skończyłem więc prędzej niż zwykle.

Otwierając drzwi zaskoczyłem ich.

   Moje siostry stały przy ogniu, twarzami zwrócone ku

sobie, Mera na wpół rozebrana, Arain zaś tylko obuta. Taud

stał w kącie przy swoim sienniku, nagi do pasa i

zarumieniony.

   - Chcę go jeszcze raz - powiedziała Arain cichym i

przerażającym głosem. - To niesprawiedliwie. Tobie dał

nasienie dwa razy.

   - Uspokój się, Arain - powiedziała Mera miękko,

spoglądając w moim kierunku. - Kirth już wrócił. To bez

znaczenia.

   Ale Arain dalej stała z rękami wspartymi o boki i ciałem

napiętym jak cięciwa łuku. Widziałem, że z trudem

powstrzymuje się, by nie uderzyć Mery.

   - Ale ja chcę... chcę... - krzyknęła Arain głosem tak

pełnym bólu, że zdawał się nie należeć do niej.

   - Ale ty chcesz dziecka, Arain? Ty i ja jesteśmy

bezpłodne - odrzekła cicho Mera.

   Nie sądzę, żeby gniew Arain skierowany był przeciw Merze;

raczej przeciw temu, o czym mówiła Mera. Arain zaślepiła

namiętność, której nigdy nie zrozumiem do końca. Podniosła

rękę, lecz Mera przytrzymała ją za przegub. Były godnymi

siebie przeciwniczkami.

   - Tak! Chcę dziecka. Jak możesz mówić, że to bez

znaczenia? Jak mogę żyć ze świadomością, że żaden mężczyzna

nie może dać mi dziecka? - Po czym gniew ją opuścił, a gdy

opadła kolanami na klepisko podłogi, po jej policzkach

płynęły łzy.

   Łkała cicho, a Mera obejmowała ją długo, głaszcząc

piękne, białe włosy. Jej policzki także błyszczały od łez.

   Byłem zbyt młody, by wiele zrozumieć z tego, co ujrzałem.

Wiedziałem, że żywe i zdrowe niemowlęta są skarbem i

błogosławieństwem od bogów. Lecz nie rozumiałem żalu Arain.

A ponieważ tak wiele z naszych kobiet było bezpłodnych, nie

wiedziałem również, że bezpłodność jest nienaturalna, co

czyniło rzecz całą jeszcze bardziej przerażającą.

 

Przyjacielu, opowiem ci o tej obcej i dalekiej ziemi, gdzie

stałem się mężczyzną. Lud mój zamieszkiwał nad brzegami

Umbyi od przeszło tysiąca lat. Mieszkaliśmy tam, zanim

jeszcze zaczęła się Wojna Czterech Miast, w której Makna

wziął naszą stronę i, wstrząsnąwszy górami, spowodował, że

rzeka zmieniła swój bieg, płynąc bliżej jego świątyni. Od

tego czasu rzeka powyżej świątyni była szeroka i błękitna, a

jej rozlewiska bujne i urodzajne. Lecz poniżej świątyni

rzeka ta nosi nazwę Dred. U zlewu Dredu i Seneku stały

niegdyś trzy potężne miasta. Dawno już obróciły się w ruinę,

jako że przodkowie nasi, którzy żyli w nich przedtem,

zbiegli w górę Seneku, do Nupasku. Gdyż od czasu Wojny

Czterech Miast Dred stał się rzeką trucizny, a jego brzegi i

rozlewiska - pustynią. Nic nie jest w stanie przetrwać tam

dłużej.

 

Nadszedł taki dzień, kiedy kopiąc w gliniance, którą

przetrząsaliśmy w poszukiwaniu odpowiedniej gliny,

podniosłem wzrok i ujrzałem, że stoi nade mną Mera. Wtedy

właśnie po raz pierwszy zobaczyłem jedną z moich sióstr bez

drugiej.

   - Kirth, możesz pójść ze mną na chwilę? Musimy się

przejść - powiedziała.

   Kiedy spojrzałem na nią, strach odarł mnie z sił.

Glinianka leży kilka mil za miastem, a Mera nie miała na

sobie kapelusza; nic nie chroniło jej przed południowym

słońcem. Włosy jej potargane były od wiatru; pewnie nawet

biegła. Jej twarz i ręce spiekły się na ognisty róż, a blade

oczy nabiegły krwią.

   Wstałem drżąc z obawy. Jakiż obcy i wrogi wydał mi się

wtedy świat.

   - Gdzie jest Arain? - spytałem.

   Mera skrzywiła się lekko, jakby ją coś zabolało.

   - Arain odchodzi. Pomyślałam, że chciałbyś się z nią

pożegnać.

   - Odchodzi?

   - Dzisiaj przybyła Jana. Arain wstępuje do świątyni. -

Mera wzięła mnie za rękę. - Nie powinniśmy się ociągać, bo

możemy nie zdążyć.

   Zaczęliśmy wspinać się po jednej z drewnianych drabin,

które stały wzdłuż krawędzi wykopu. Mera szła przodem, po

omacku wyszukując kolejne szczeble i często się ześlizgując.

Tak długo przebywała na otwartym słońcu, że niemal oślepła.

   - Co się stało z twoim kapeluszem? - zapytałem.

   - Gdzieś go zgubiłam - odrzekła.

   Wątpiłem w prawdziwość jej słów. Pewien byłem, że

zapomniała go włożyć. W sercu uczułem śmiertelny chłód,

głęboki jak zimowe śniegi. Mera także go czuła; czuła go tak

mocno, że odwrócił jej myśl od przyzwyczajenia, któremu była

posłuszna przez całe swoje życie - od kapelusza, niezbędnego

do przetrwania dla kogoś o tak bezbarwnej skórze. Nasza

siostra Arain zostanie wyniesiona. Ludzie w Handred będą

kłaniać się jej nisko na ulicach. Ale kiedy już ich minie,

będą szeptać przesłoniwszy usta dłonią. Gdyż służba Federowi

zawsze przynosiła przedwczesną śmierć. Arain nie wolno iść

do świątyni. Samo słońce wykrzyczało to ze spokojnego,

błękitnego nieba.

   - Dlaczego tam idzie? I na jak długo? - zapytałem, kiedy

doszliśmy do szczytu. Ruszyliśmy drogą, a Mera wspierała się

na moim ramieniu.

   - To zaszczyt, Kirth. Arain żądna jest wiedzy, żądna

sekretów świątyni. I to właśnie obiecała jej Jana.

   - Ale... to nie w porządku. Nie powinnyście się

rozdzielać. - Uchwyciłem się tej myśli jak tonące stworzenie

odłamanej gałęzi.

   - Nie jesteśmy jedną osobą. Chcemy czego innego -

powiedziała Mera, lecz głos jej drżał i nie patrzyła na

mnie.

   - Ale ona umrze! - wykrzyknąłem.

   - Uspokój się, Kirth. Dlaczego mówisz takie rzeczy? -

szepnęła. Lecz mimo że mnie upominała, ręka na moim

ramieniu zacisnęła się mocniej.

   - Boję się - odparłem.

   - Tak. Ja chyba też - rzekła Mera.

 

Przyjacielu mój, choć Handred był dziwnym miejscem, na swój

sposób nie różniliśmy się zbytnio od innych ludów. Zimą,

kiedy wiał ostry wiatr, zbieraliśmy się wokół ognia tak jak

mają to w zwyczaju inni. Przy ogniu opowiadano wiele baśni.

   Mówiono, że Świątynia w Handred była dziełem rąk

Makny. Powiadano, że wzniósł ją u mglistych początków

świata, przed Wielką Suszą, jako pomnik dla Jedynego Boga

Federa, a także jako więzienie dla swego śmiertelnego wroga,

Radny. Świątyni tej nie mógłby wznieść żaden śmiertelnik.

Ściany jej złożone zostały z wielkich płyt gładkiego

kamienia, które pochodzą z nieznanych nam kamieniołomów. A

pod jej wierzchnią konstrukcją wykopano podziemia o

niepojętym wprost ogromie.

   Zanim odnaleźliśmy Księgę, wierzyłem w te baśnie tak jak

wszyscy inni. Lecz tak naprawdę świątyni nie zbudowano na

więzienie. Wielu spraw tego świata nie pojmuję, ale wiem, co

to znaczy służyć. Czasem myślę sobie, że Wielki Makna był w

rzeczywistości sługą Radny, że zbudował świątynię, ponieważ

zażądał tego Radna.

 

Mera chorowała wiele tygodni po tym, jak Arain odeszła do

świątyni. Pozwolili mi się z nią widywać tylko dlatego, że

często mnie wzywała. Stary Mathias okazał mi dużo

zrozumienia, kiedy pozostawiałem nie dokończoną pracę.

   Twarz Mery i wierzchy jej dłoni były okrutnie poparzone i

pokryte bąblami. Przez długi czas obawiano się, że straci

wzrok. Chwyciła ją potężna gorączka i nie mogła jeść. Lecz o

wiele gorsza choroba gnieździła się w jej sercu, choć nie

wspomniała o niej ani słowem. Nie wzywała Arain, dopóki nie

opadły jej majaki. Wtedy, nieprzytomna, wciąż wykrzykiwała

imię swej siostry. Bałem się, że umrze. Cierpiałem widząc,

jak tracę najbliższe mi istoty. Tak więc po jakimś czasie

zebrałem się na odwagę i poszedłem do Świątyni Handredu,

żeby odszukać Arain.

   Z powodu letniego gorąca szedłem bardzo długo. Mimo że

droga wiodła wzdłuż zielonych brzegów Umbyi, byłem zmęczony

i mokry od potu, kiedy stanąłem w końcu przed ciemnymi,

drewnianymi wrotami świątyni. Nigdy wcześniej nie byłem

tutaj i nie miałem pojęcia, w jaki sposób mogę dostać się do

środka. Było to przerażające miejsce, martwe miejsce,

niesamowite i obce. Nie rosły tu drzewa ani trawa; tylko

naga ziemia i czarne skały, pośród których wznosiły się

posępne, pozbawione okien budowle, jak pradawne, szare

potwory.

   Nie mogłem znaleźć kołatki ani łańcucha od dzwonka, a

moje pięści dawały odgłos cichy jak ćmy tłukące się o grube

drewno wrót. Lecz byłem młody i nie sprawiło mi wielkiego

kłopotu wspięcie się na ceglany mur i opuszczenie do środka,

na rozległy dziedziniec. Dokładnie naprzeciw mnie stał

gładki, szary budynek, o płaskim dachu i strzelistych

drzwiach z zielonej, porowatej miedzi. Na drzwiach wyryty

był jakiś napis, lecz nie potrafiłem go odczytać. Nie

rozumiałem sensu tych znaków, choć wydawały mi się dzwnie

znajome. Znajdowały się tu dłużej niż śmiałbym zgadywać. Być

może wyciął je sam Makna.

   I znowu nie znalazłem kołatki, lecz tym razem zupełnie nie

wiedziałem, co mam teraz robić. Dziedziniec był pusty.

   Niespodziewanie zza pleców dobiegł mnie czyjś głos.

   - Czego chcesz, chłopcze?

   Zaskoczony obejrzałem się i ujrzałem wymizerowanego,

bladego mężczyznę. Miał rzadkie i potargane włosy, a jego

ciemne oczy pokrywała mleczna błona jak ochronna powieka u

jastrzębia. Omal nie krzyknąłem z przestrachu.

   - Muszę zobaczyć się z Arain - odparłem, kiedy wziąłem

się w garść.

   - Jesteś jej bratem, co? - powiedział obcy.

   - Skąd wiesz?

   - Łatwo się domyślić, chłopcze. Trochę mi o sobie

opowiadała. I o tobie też. Kirth, prawda? - Uśmiechnął się

szeroko. W jego krwawiących i opuchniętych dziąsłach tkwiły

odbarwione zęby jak nagrobki.

   Był tak odrażający, że nagle opanował mnie nieuzasadniony

lęk o Arain.

   - Co jej zrobiłeś? Chcę ją zobaczyć! - krzyknąłem.

   - Taki sam jak ona, prawda? - wymamrotał spluwając w kurz

czerwonawą śliną. - Ty się nic nie martw. Przyprowadzę ci

ją. - Podążył schodami w górę, pchnął drzwi i zniknął za

nimi, mamrocząc nieprzerwanie.

   Nigdy jeszcze minuty nie biegły mi tak wolno jak wtedy,

gdy stałem w letnim słońcu i czekałem, aż drzwi do Świątyni

Handredu na powrót się otworzą. Gdybym nie był człowiekiem,

a zwierzęciem, bez wątpienia, posłuszny instynktom,

opuściłbym to miejsce od razu, tak jak to zrobiły ptaki. A

tak trząsłem się tylko i siłą zmuszałem do pozostania.

   Na koniec drzwi otwarły się i z ciemności wyszła Arain.

Odziana była w długą, czarną sutannę Służby, na której tle

jej twarz, włosy i ręce świeciły jak księżyc.

   - Kirth, po co tu przyszedłeś? - zapytała od razu.

   Otwarłem usta, by coś powiedzieć, lecz nie potrafiłem

znaleźć słów. Ulga, że widzę ją całą i zdrową w tym okropnym

miejscu, uczyniła ze mnie kompletnego głupca, stałem więc

oniemiały, usiłując wydobyć z siebie jakiś dźwięk.

   - Stało się coś, Kirth? Drżysz cały - powiedziała Arain i

zwinnie zbiegła po schodach, by ogarnąć mnie ramionami w

znanym geście, w którym zawsze odnajdowałem ogromną

pociechę. Przytuliłem policzek do szorstkiej, ciepłej

materii jej sutanny, moje uszy wypełniło mocne i pewne bicie

jej serca i znowu poczułem odwagę.

   - Kim jest ten człowiek? - zapytałem.

   - Przestraszył cię? To tylko biedny Geoff, szaleniec. Nie

chciał ci zrobić nic złego. Ale powiedz, po co przyszedłeś.

   - Mera... Mera cię wzywa.

   Z początku Arain nie odpowiedziała. Spojrzała tylko w

ziemię, a ja nie mogłem dojrzeć jej twarzy. Kiedy

przemówiła, słowa jej popłynęły wolno.

   - Mera wie, że nie mogę przyjść. To... to nie w porządku,

że przyczynia nam smutku.

   - Ależ ona jest chora. Nie wie nawet, że wymawia twoje

imię. Nie przysłała mnie. Przyszedłem, bo sam chciałem.

   Poczułem, jak pod ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin