Dick Philip K. - Miniaturowe miasto.rtf

(106 KB) Pobierz

Dick Philips K - Miniaturowe miasto

Verne Haskel wszedł wolnym, ociężałym krokiem na stop-
nie prowadzące do domu, płaszcz ciągnął się za nim po
schodach. Haskel był zmęczony. Zmęczony i zniechęcony.
Bolały go nogi.

              Mój Boże! — krzyknęła Madge, gdy zamknął za
sobą drzwi, zdjął płaszcz i kapelusz. — Tak prędko w do-
mu?

Haskel cisnął w kąt aktówkę i zaczął rozwiązywać buty.
Ciało miał zwiotczałe. Twarz poszarzałą i ściągniętą.

        Powiedz coś!

        Jest obiad?

        Nie, jeszcze nie ma. Co się znowu stało? Kolejna
utarczka z Larsonem?

Haskel, ciężko stąpając, udał się do kuchni i napełnił
szklankę ciepłą wodą z dodatkiem sody.

        Wyprowadźmy się stąd — powiedział.

        Chcesz się wyprowadzić?

        Stąd, z Woodland. Do San Francisco. Dokądkol-
wiek. — Pił wodę, sflaczałe ciało mężczyzny w średnim
wieku oparł o błyszczący zlewozmywak. — Czuję się pa-


skudnie. Może znowu powinienem się wybrać do doktora
Barnesa. Szkoda, że dzisiaj nie jest piątek.

     Co chcesz na obiad?

     Właściwie nic. Sam nie wiem. — Haskel pokręcił
głową, był znużony. — Cokolwiek — powiedział i opadł na
krzesło stojące przy stole kuchennym. — Tak naprawdę to
marzę tylko o wypoczynku. Otwórz puszkę z gulaszem.
Może być wieprzowina z fasolą.

              A może poszlibyśmy do restauracji Dona, wiesz, oni
specjalizują się w stekach. W poniedziałki serwują tam cał-
kiem niezłe befsztyki z polędwicy.

     Nie. Dosyć się dzisiaj napatrzyłem na ludzi.

     Jak sądzę, jesteś także zbyt zmęczony, zęby mnie za-
wieźć do Helen Grant?

     Samochód znowu nawalił. Stoi w garażu.

     Gdybyś lepiej o niego dbał...

     Czego ty ode mnie chcesz, do diabła? Mam się ob-
chodzić z nim jak z jajkiem?

              Nie krzycz na mnie! — twarz Madge zaczerwieniła
się. Ogarnął ją gniew. — Może byś sam przyrządził sobie
obiad.

Haskel, bardzo już zmęczony, wstał. Poczłapał w kie-
runku drzwi prowadzących do piwnicy.

        To na razie.

        Dokąd idziesz?

        Na dół.

        Mój Boże! — krzyknęła Madge, przestając nad sobą
panować. — Ciągle tylko te pociągi! Zabawki! Jak to moż-
liwe, że dorosły, dojrzały mężczyzna...


Haskel nic nie odpowiedział. Był już w polowie dro-
gi do piwnicy, po omacku szukał kontaktu, żeby zapalić
światło.

Pomieszczenie było zimne i wilgotne. Haskel zdjął
z wieszaka czapkę maszynisty i nałożył ją. Pomimo zmę-
czenia poczuł podekscytowanie i nagły przypływ energii.
Pełen werwy podszedł do dużego, zrobionego ze sklejki
stołu.

Wszędzie kursowały pociągi. Mknęły po podłodze, pod
skrzynią na węgiel, pomiędzy rurami parowymi pieca. lo-
ry zbiegały się na stole, wznosząc się w górę, po starannie
wyprofilowanych podjazdach. Roiło się tu od transforma-
torów, sygnalizatorów, rozmaitych przełączników, stosów
wszelakiego sprzętu i przewodów. Było tam także... minia-
turowe miasto.

Szczegółowa, niezwykle dokładna makieta przedsta-
wiająca Woodland. Można było na niej odnaleźć każde
drzewo i dom, każdy sklep, budynek, ulicę, nawet hydrant
przeciwpożarowy. Maleńkie miasto zostało wykonane
z niezwykłą precyzją. Budowane pieczołowicie całymi la-
tami. Odkąd tylko sięgał pamięcią. Zaczęło powstawać
w czasach, gdy był jeszcze małym chłopcem — kleił je
i ulepszał codziennie po powrocie ze szkoły.

Haskel uruchomił główny transformator. Wzdłuż trak-
cji kolejowej rozbłysły światła sygnałowe. Włączył zasila-
nie ciężkiej lokomotywy Lionel, która stała z doczepiony-
mi do niej wagonami towarowymi. Natychmiast ruszyła
i zaczęła sunąć po torach. Mknęła niczym czarny stalowy
pocisk, przyprawiając go o przyspieszony oddech. Przełą-


czył zwrotnicę i lokomotywa zjechała po pochylni w ddł,
minęła tunel i pędem wjechała pod stół warsztatowy.

To było jego królestwo — pociągi i makieta miasta. Ha-
skel pochylił się nad miniaturowymi domkami i ulicami,
serce rosło mu z dumy. To on je zbudował — zupełnie
sam. Kawałek po kawałku. Całe miasto. Dotknął rogu uli-
cy, na którym stał sklep spożywczy „U Freda". Nie brako-
wało żadnego szczegółu. Nawet okna były identyczne. Wi-
tryna z artykułami spożywczymi. Wszystkie napisy. Lady.

Hotel Miejski. Przejechał ręką po jego płaskim dachu.
W holu stały sofy i krzesła. Widać je było przez małe
okienka.

Drogeria „II Greena". Na wystawie plastry na haluksy.
Ilustrowane czasopisma. Sklep Fraziera oferujący części
zamienne do samochodów. Restauracja meksykańska. Sa-
lon odzieżowy Sharpsteina. Sklep z alkoholem „U Boba".
Klub bilardowy „As". Całe miasto. Położył na nim dłonie.
To on je zbudował. Było jego.

Pociąg wyjechał spod stołu i pędził z powrotem.
Z chwilą, gdy jego koła minęły jeden z automatycznych
przełączników, natychmiast opuścił się zwodzony most.
Maszyna przetoczyła się po nim w szaleńczym tempie i po-
mknęła dalej, ciągnąc za sobą wagony.

Haskel zwiększył moc. Słychać było przeciągły gwizd
lokomotywy. Pociąg nabrał szybkości, wziął ostry zakręt
i przejechał z łoskotem przez rozjazd. Jeszcze większa
prędkość. Ręce Haskela kurczowo zacisnęły się na dźwi-
gni transformatora. Pojazd skoczył do przodu i pognał
przed  siebie.  Kołysał  się  i   podskakiwał na zakrętach.


Transformator był nastawiony na maksimum. Pociąg kle-
kotał i z nieziemską szybkością pędził po torach, mostach
i zwrotnicach, za wielkimi rurami pieca.

Wjechał pod skrzynię na węgiel. Chwilę później wynu-
rzył się po drugiej stronie, wściekle kołysząc się na boki.

Haskel zmniejszył moc i pociąg zaczął zwalniać. Męż-
czyzna oddychał ciężko, jego klatka piersiowa z trudem
unosiła się ku górze. Opadł na taboret stojący przy stole ro-
boczym i drżącymi rękami zapalił papierosa.

Zarówno pociąg, jak i makieta miasta dziwnie go nastra-
jały. Trudno to było wytłumaczyć. Zawsze uwielbiał mode-
le lokomotyw, wagonów, urządzeń sygnalizacyjnych, lubił
też miniaturowe domki. Od czasu, gdy był małym chłop-
cem, szcścio- lub siedmioletnim. Pierwszą kolejkę podaro-
wał mu ojciec. Była to lokomotywa i fragment trakcji kole-
jowej. Stara, nakręcana zabawka. Kiedy skończył dziewięć
lat, dostał pierwszą w życiu kolejkę elektryczną. Do tego
dwie zwrotnice.

Z każdym rokiem wzbogacał swoją kolekcję. Dokupo-
wał tory, lokomotywy, zwrotnice, wagoniki, sygnalizatory.
Nowe transformatory o coraz większej mocy. Ustawiał
pierwsze miejskie budynki.

Budował swoje miasto z niezwykłą starannością. Kawa-
łeczek po kawałeczku. Najpierw, gdy był jeszcze w gimna-
zjum, skonstruował model Stacji Kolejowej Linii Połu-
dniowego Pacyfiku. Następnie pobliski postój taksówek.
Bar chętnie odwiedzany przez kierowców. Broad Street.

I tak dalej. Wciąż przybywały nowe elementy. Domy,
budynki, sklepy. Całe miasto, które w miarę upływu lat co-
raz bardziej się rozrastało. Każdego popołudnia po powro-


cie ze szkoły zasiadał nad makietą. Sklejał, piłował, wycinał i malował,

Teraz replika miasta była prawie zupełnie gotowa. Miał.
czterdzieści trzy lata i praca, której poświęcił tyle czasu,
zbliżała się do końca.

Haskel chodził dookoła wielkiego, zrobionego ze sklej-
ki stołu. Jego ręce z czcią wyciągały się ponad makietą.
Nabożnie dotykał miniaturowych sklepików. Była tam tak-
że kwiaciarnia. Kino. Budynek firmy telekomunikacyjnej.
Fabryka pomp i zaworów Larsona.

Ją także zrekonstruował. Właśnie tam pracował. Zara-
biał na życie. Fabryka została odtworzona z niesamowitą
precyzją, do ostatniego szczegółu.

Haskel zmarszczył brwi. Jim Larson. Harował dla niego
jak niewolnik od dwudziestu lat, dzień po dniu. I po co to
wszystko? Żeby patrzeć, jak inni otrzymują awans, podczas
gdy on stoi w miejscu. Młodsi od niego. Ulubieńcy szefa.
Bezmyślni potakiwacze z szerokimi, głupawymi uśmiecha-
mi przyklejonymi do twarzy, w jaskrawych krawatach i wy-
prasowanych na kant spodniach.

W Haskelu narastała nienawiść i poczucie zawodu.
Przez całe życie pracował dla Woodland. Nigdy nie czuł się
szczęśliwy. Tutaj zawsze ktoś rzucał mu kłody pod nogi.
W szkole średniej — panna Murphy. W college'u — kole-
dzy. W luksusowych domach towarowych — sprzedawcy.
Sąsiedzi. Gliniarze, listonosze i kierowcy autobusów, chłop-
cy na posyłki. Nawet jego własna żona. Nawet Madge.

Nigdy nie integrował się z miastem. Prawdę mówiąc,
nie było to miasto, lecz ekskluzywne przedmieścia San
Francisco, położone u nasady półwyspu, poza pasem mgły.


Woodland zbytnio trąciło wyższą klasą średnią. Obszerne
domy, trawniki, połyskujące limuzyny, leżaki. Zadęcie
i przepych. Zawsze tak było, odkąd sięgał pamięcią.
W szkole.. W pracy...

Larson i jego fabryka pomp i zaworów. Dwadzieścia lat
harówki. Ręce Haskela zacisnęły się na niewielkim bu-
dynku, który stanowił kopię fabryki Larsona. Z wściekło-
ścią wyrwał go z makiety i rzucił na podłogę. Następnie
rozgniótł butem, miażdżąc kawałki szkła, metalu i tektury
w bezkształtną masę.

— Mój Boże — dygotał na całym ciele. Wpatrywał się
w to, co pozostało z zakładu, serce waliło mu jak oszalałe.
Targały nim niesamowite, szalone emocje. Nawiedzały go
dziwne myśli, jakich nigdy wcześniej nic miewał. Dłuższą
chwilę przyglądał się pogniecionej kupie śmieci leżącej
u jego stóp. Tyle pozostało z tego, co kiedyś było miniatu-
rowym modelem fabryki Larsona.

Nagle jakby wpadł w trans. Zawrócił w stronę stołu, przy
którym zazwyczaj pracował. Usiadł sztywno na stołku. Przy-
gotował potrzebne narzędzia i materiały, włączył wiertarkę.

Zajęło mu to tylko krótką chwilę. Pracował w niezwy-
kłym pośpiechu, wszystko robił sprawnie, ze znawstwem.
Pod jego palcami powstawał nowy model. Malował go,
sklejał, dopasowywał części. Umieścił na nim mikroskopij-
ny napis i dorobił zielony trawnik. Następnie przeniósł go
ostrożnie na stół z makietą i przykleił w stosownym miej-
scu, Tam, gdzie wcześniej mieściła się fabryka Larsona.
Lampa wisząca pod sufitem oświetliła budynek, który
wciąż jeszcze błyszczał i lśnił od mokrej farby: KOSTNI-
CA MIEJSKA.


Haskel aż zatarł ręce, tak był zadowolony ze swego
dzieła. Fabryka zaworów nareszcie zniknęła. Zniszczył ją.
Zrównał z ziemią. Usunął z miasta. Patrzył na Woodland,
w którym nie było już fabryki zaworów. Zamiast niej poja-
wiła się kostnica.

Oczy błyszczały mu z radości. Usta drgały. Kipiały emo-
cje. Wreszcie zrobił z fabryką porządek. Zajęło mu to krót-
ką chwilę. Sekundę. Wszystko poszło nadspodziewanie
gładko — zdumiewająco gładko.

Dziwne, że wcześniej nie wpadł na podobny pomysł.

Madge sączyła z wysokiej szklanki mocno schłodzone
piwo. Była głęboko zamyślona.

              Z Verne'em jest coś nie tak. Szczególnie wyraźnie
zauważyłam to wczoraj wieczorem. Gdy wrócił z pracy.

Doktor Paul Tyler mruknął coś w odpowiedzi. Myśla-
mi był gdzie indziej.

        To typowy przypadek neurozy. On cierpi na kom-
pleks niższości. Zamyka się w sobie i żyje we własnym
świecie.

        Ale ten stan się nasila. On i te jego pociągi. Ta prze-
klęta kolejka. Mój Boże, Paul! Czy ty wiesz, że tam na do-
le, w piwnicy, wybudował całe miasto?

Tyler wykazał zainteresowanie.

        Naprawdę? Nigdy o tym nie słyszałem.

        Zawsze się nimi bawił, odkąd go znam. Zaczął, gdy
był jeszcze chłopcem. Wyobrażasz sobie — dorosły męż-
czyzna bawiący się wagonikami! To przecież zupełny...
koszmar. Co wieczór ta sama historia.


        To ciekawe. — Tyler potarł podbródek. – Zajmuje
się tym przez cały czas? Niezmiennie?

        Schodzi tam co wieczór. Ostatnim razem nie zjadł
nawet kolacji. Po prostu przyszedł do domu i od razu
zszedł do piwnicy.

Gładkie rysy Paula Tylera ściągnęły się, przybierając
wyraz zatroskania. Naprzeciwko niego siedziała Madge
i wolno popijała piwo. Dochodziła druga po południu.
Dzień był pogodny i ciepły. W salonie panowała całkiem
przyjemna, leniwa i spokojna atmosfera. Nagle doktor po-
derwał się.

        Chodźmy je obejrzeć. Te jego modele. Nic wiedzia-
łem, że sprawy zaszły aż tak daleko.

        Naprawdę chcesz je zobaczyć? — Madge podcią-
gnęła rękaw zielonej jedwabnej piżamy i spojrzała na ze-
garek. — On nie wróci do domu przed piątą. — Wstała
i odstawiła na bok szklankę. — Mamy więc trochę czasu.

        To świetnie. Chodźmy w takim razie na dół. — Ty-
ler ujął Madge pod ramię i pospiesznie zeszli do piwnicy.

Oboje czuli jakieś dziwne podekscytowanie. Madge za-
paliła światło i podeszli do wielkiego stołu. Chichotali ner-
wowo jak dzieci, które planują zrobić jakąś psotę.

        Widzisz? — powiedziała Madge, ściskając Tylera
za rękę. — Tylko popatrz. Budował to latami. Przez ca-
łe życie.

        Rzeczywiście — pokiwał wolno głową, a jego głos
wyrażał bezgraniczny podziw. — Nigdy wcześniej czegoś
takiego nie widziałem. Ta precyzja wykonania... On ma
talent.

              Tak. Verne faktycznie potrafi zrobić wiele rzeczy. —
Madge wskazała ręką na stół warsztatowy. — Przez cały
czas dokupuje nowe narzędzia.

Tyler wolno obchodził stół dookoła. Pochylał Się nad
makietą i dokładnie wszystkiemu przyglądał.

              To zdumiewające. Odtworzył każdy budynek. Ca-
lutkie miasto. Zobacz! To mój dom.

Wskazał luksusowy apartamentowiec, położony kilka
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin