Krantz Judith - Blichtr i patyna.rtf

(1385 KB) Pobierz
JUDITH KRANTZ

Judith Krantz

BLICHTR I PATYNA

1

W Kalifornii trzęsienie ziemi uważa się za niebyłe, dopóki ludzie nie dotrą do telefonu i nie omówią go ze znajomymi. Jeśli znajomych nie ma w domu, to powiernikiem może być ktoś obcy, kto akurat podniesie słuchawkę, oczywiście pod warunkiem, że osoba ta również odczuła drżenie ziemi i zechce potwierdzić, że faktycznie miało ono miejsce. Rejestratorka u dentysty, urzędnik archiwum miejskiego czy przedszkolanka są jednakowo dobrymi partnerami do wymiany wrażeń z tego typu przeżyć. Dopiero po takiej rozmowie Kalifornijczyk czuje się trzęsieniem ziemi w pełni usatysfakcjonowany i przechodzi nad nim do porządku dziennego.

Tego dnia właśnie zdarzył się wyraźny, aczkolwiek zupełnie nieistotny wstrząs w czasie gdy Jazz Kilkullen, jadąc do pracy, ugrzęzła na godzinę w korku i uwięziona w aucie, w którym radio od dawna nie działało, potwierdzenia swych odczuć mogła szukać wyłącznie na zirytowanych twarzach ludzi w innych samochodach. Kiedy w końcu dotarła do parkingu, gdzie zwykle zostawiała samochód, wyskoczyła jak strzała ze swego klasycznego (rocznik 1956) turkusowo kremowego thunderbirda i puściła się pędem w górę ulicy do studia fotograficznego „Atelier”.

Ze też akurat ,dziś musiałam się spóźnić, pomyślała z wściekłością i o mało nie stratowała jakiejś przechadzającej się pary, która uskoczywszy w porę, odprowadziła ją zdumionym spojrzeniem. Tych dwoje turystów w kalifornijskiej Wenecji, przyjemnie pod­ekscytowanych drobnym wprawdzie, ale wyraźnym ruchem ziemi, z góry cieszyło się na spotkanie ze wszystkim, co mogło mieć jakiś związek z interesującą dzielnicą. Widok biegnącej Jazz tylko potwierdził znaną opinię, że Wenecja jest miejscem dziwacznym i jedynym w swym rodzaju.

Dzień zaczął się nieco złowieszczo, ale poza tym był to normalny piątkowy poranek we wrześniu 1990 roku, a ta dziewczyna nie dość, że sadziła wielkimi krokami, zachowując się przy tym tak, jakby cała ulica do niej należała, to w dodatku miała na głowie nieprawdopodobny zgoła kapelusz, podobny do tych, jakie widywali na fotografiach kobiet w Royal Ascot - czarny słomkowy, wielki niczym koło młyńskie, z rondem oblepionym gigantycznymi czerwonymi wiotkimi makami. Czerwona wełniana spódniczka zadzierała się jej piętnaście centymetrów nad kolanami, odsłaniając długie wspaniałe nogi w czarnych rajstopach i czarnych szpilkach. Ach, to musi być ktoś niezwykły, skonstatowali patrząc za nią. Bo jaka inna dziewczyna zabawiałaby się w ukrywanie twarzy za niebotycznie wielkimi okularami słonecznymi i naiwnie sądziła, że poza nią na ulicy nie ma nikogo?

Dobiegłszy do frontowego wejścia studia fotograficznego „Ate­lier”, Jazz energicznym szarpnięciem otworzyła podwójne szklane drzwi, wpadając prosto na recepcjonistkę.

- Czułaś wstrząs, Sandy? Jak długo to tu trwało? - spytała zdyszana. - Do diabła! Nie znoszę, jak na mnie czekają.

- Jest dobrze. Jeden z jego ludzi telefonował z limuzyny. On się spóźni co najmniej o godzinę, może więcej.

- Spóźni się? On się spóźni? A mnie w tym korku mało szlag nie trafił. Czułaś wstrząs? Ależ ten facet ma nerwy. Zawiadomiłaś wszystkich, prawda?

- Czułam, oczywiście, że czułam. Takie tam podrygi. Za­dzwoniłam do mojej siostry w Valley, o niczym nie wiedziała: Jazz, gdybyś miała w aucie telefon, to dałabym ci znać, że go tu nie ma - zakończyła obrażonym tonem. Sandy, która nie wyobrażała sobie życia bez telefonu, nie mogła pojąć, czemu Jazz uważa, że tak niezbędny przedmiot sprofanowałby wnętrze jej ukochanej starej gabloty.

- Jak zwykle masz rację - odparła Jazz z filuternym uśmiechem łobuziaka, mającego na sumieniu jakąś niewykrytą psotę. Ode­tchnąwszy głęboko, przybrała na powrót swą zwykłą nonszalancką pozę, wymagającą wewnętrznej dyscypliny i śmiałości woltyżera, który balansuje na grzbiecie konia tak, by wyglądało to na dziecinną zabawę.

Przeskakując po dwa stopnie, wbiegła na pierwsze piętro do biura swego studia. Na ścianach wisiały oprawione olbrzymie fotografie. Każda ramka zawierała dwa zdjęcia tej samej osoby - jedno, wykonane w pierwszych minutach pozowania, kiedy model był jeszcze nieufny, sztywny, przekorny, zdecydowany udawać kogoś zblazowanego, i drugie, zrobione pod koniec seansu, gdy model zmienił się w osobę spontaniczną, otwartą istotę ludzką, której prawdziwy charakter został ujawniony przez aparat foto­graficzny Jazz.

François Mitterrand, Isabelle Adjani, księżniczka Anna, Jesse Jackson, Marlon Brando, Muammar Khaddafy, Woody Allen: im większą trudność sprawiało Jazz nawiązanie kontaktu psychicznego z modelem, tym większą satysfakcję odczuwała z wyników. Osoby wcześniej oswojone z obiektywem, jak Madonna czy papież, nie trafiały na ściany biura tego studia, w którym Jazz została jedną z najbardziej wziętych w Stanach Zjednoczonych kobiet foto­grafujących znane osobistości, jak również specjalistką od foto­grafii reklamowej.

- Jest tu kto? - zawołała, wchodząc do właściwego studia.

Strząsnąwszy z nóg pantofle i rzuciwszy kapelusz na podłogę, opadła na wiktoriańską sofę, śmieszny mebel w tym olbrzymim, zamkniętym białymi ścianami pomieszczeniu, którego ogromne okna wychodziły na stateczny i kojący błękitem Ocean Spokojny.

Pięć lat wcześniej Jazz wraz z dwoma innymi fotografikami, Melem Botvinickiem, fachowcem od fotografii wyszukanego jedze­nia i Petem di Constanza, specjalizującym się w zdjęciach samo­chodów, oraz ich agentką, Phoebe Milbank, zakupili do spółki pusty budynek w stylu Piazza San Marco przy Bulwarze Nawietrz­nym w Wenecji, drewnianym deptaku, z którego schodziło się po schodkach wprost na plażę. Kiedyś mieścił się tu bank, potem bank się dokądś wyniósł i budynek niszczał przez czterdzieści lat. Nabyli ową szacowną ruderę za psie pieniądze, przechrzcili ją na „Atelier” i urządzili w niej trzy ogromne studia fotograficzne, biuro dla Phoebe oraz mnóstwo pomieszczeń dla asystentów i menedżerów.

Zza drzwi łączących studio z biurami, przebieralniami i ar­chiwum wyłonił się Toby Roe, szczupły młodzieniec ubrany od stóp do głów na czarno, będący głównym asystentem Jazz.

- Cześć. Wszystko w porządku? Spóźniłaś się z powodu trzęsienia ziemi, czy po prostu uznałaś dzisiejszą robotę za nudziarstwo? - spytał.

- Nie mielibyśmy ci za złe, gdybyś się wcale nie zjawiła - dodała Melissa Kraft. Druga asystentka Jazz ubrana była dokładnie jak Toby, i jak on, obwieszona trzema aparatami fotograficznymi. - Bo jeśli się dobrze nad tym zastanowić, to kimże on jest? Kolejnym zarozumiałym samcem z dobrym agentem.

- Prymityw - zgodziła się Jazz. - Typowe filmowe bagienko. Cóż, nie zapominajmy, że facet jest aktorem. Tylko aktorem. Powiedzcie lepiej, czy czuliście wstrząs.

- Tak - odparł Toby. - Nic takiego. Zadzwoniłem do mamy, ale zastałem tylko gosposię, wobec czego zostawiłem wiadomość i zatelefonowałem do brata. Okazało się, że spał i gdyby nie ja, niczym by nie wiedział.

Uśmiechnęli się do siebie. Temat trzęsienia ziemi został wyczer­pany i mogli spokojnie o nim zapomnieć. Choć fotografowie tradycyjnie traktują trochę z góry swych klientów i zachowują się, jakby byli reżyserami w teatrze kukiełkowym świata, każde z tych trojga wiedziało, że pozostali są bardzo przejęci tym, co ich dziś czekało.

Sam Butler, Australijczyk, który serią świetnie zagranych ról nieoczekiwanie zaćmił Toma Cruise'a, został okrzyknięty najbar­dziej uwodzicielskim i utalentowanym aktorem, jaki od wielu lat pojawił się na świecie. Jednakże w przeciwieństwie do większości gwiazdorów amerykańskich nie chciał, przynajmniej do tej pory, lansować swych filmów przez pozowanie do portretów na okład­kach magazynów. Dzisiejsze fotografowanie go do „Vanity Fair” zapowiadało więc nie lada wydarzenie.

- Sandy mówi, że on nie zjawi się tu wcześniej niż za godzinę - rzekła Jazz do swych asystentów.

- Zawiadomiła nas, gdy jego ludzie zadzwonili - odparł Toby.

- Tylko dlatego nasza młoda Melissa nie ma jeszcze piany na ustach. Oszczędza się na później.

- Toby zamierza go spytać, gdzie się strzyże - odgryzła się Melissa znad obiektywów. Ale Toby tego nie słyszał. Jego uwagę zajmowała Jazz zażywająca chwilowego odpoczynku. Równocześnie powtarzał w duchu mantrę, od której zaczynał każdy dzień pracy.

„Dzięki Bogu, nigdy nie zakocham się w Jazz. Jazz to kobieta bogata, sławna i do tego moja szefowa. Nie, nigdy nie zakocham się w Jazz.” Uzbrojony w ową mantrę, którą czasami musiał po­wtarzać po kilka razy z rzędu, gdy akurat fotografowali, a jego koncentracja na pracy słabła, Toby zdołał już przeżyć dwa lata usychania z miłości do Jazz.

W każdym razie ona o niczym nie wie, pocieszył się w myśli. Przypatrując się Jazz, jak zwykle usiłował rozwiązać zagadkę jej twarzy. Fotografował od szczenięcych lat, a mimo to nie potrafił ustalić, raz na zawsze, co go w niej tak urzekało. Z racji swej pracy nawykł do patrzenia na kobiety, których głównym atutem w życiu była uroda; wiele z nich wyglądało piękniej i młodziej - Jazz miała dwadzieścia dziewięć lat - lecz to właśnie od jej twarzy nie mógł odwrócić oczu z poczuciem, że już się napatrzył, nasycił wzrok, estetycznie się objadł, zobaczył wszystko, co było do zobaczenia.

Jazz, bądź co bądź istota z krwi i kości, miała powierzchowność dającą się porównać tylko do topazu, rzadkiego brązowego klejnotu, pysznie mieniącego się złotem, o którym starożytni Szkoci sądzili, że leczy z lunatyzmu. Ale czy ci starożytni, zadawał sobie Toby pytanie, widzieli kiedykolwiek kobietę o zło­tych oczach? Czy zdarzyło im się patrzeć na kobietę, której złotobrązowe włosy przybierały odcień - zależnie od oświetlenia - raz bursztynu, raz kasztana i spływały na ramiona naturalnymi dziecięcymi falami, jakie widuje się czasami u dorosłych kobiet, lecz tylko na czole i skroniach? Czy pracowali kiedykolwiek z kobietą, której skóra zawsze robiła wrażenie lekko opalonej, a policzki miały brzoskwiniowy kolor róży zwanej „Brandy”, ów złotoróżowy odcień, wyróżniający ją spośród wszystkich róż w ogrodach na całym świecie? Jeśli tak, to żal mu ich było tak samo jak siebie.

Brązowe brwi ponad jej złotymi oczyma tworzyły niespotykanie silne, poziome linie, cienkie jak u baleriny. Kiedy Jazz coś zdziwiło, zdenerwowało lub rozbawiło, strzelały w górę, na ogół jednak tylko wyraz oczu sygnalizował zmianę jej nastroju. Usta - pod mocno osadzonym, niezależnym i jakby nieco zuchwałym nosem - zawie­rały w sobie coś sprzecznego, bowiem górna warga była delikatna, niemal dziecięca, dolna zaś zbyt pełna, zbyt szczera, zbyt na­brzmiała, wziąwszy pod uwagę klasyczne kanony urody.

A przy tym, przypomniał sobie Toby, Jazz Kilkullen to straszna szelma, szelma jakich mało, niewiarygodna kokietka, spryciara, mistrzyni udawania, istota o zmiennych nastrojach, zwolenniczka mówienia prawdy w oczy, kobieta wielce utalentowana oraz najciężej pracujący fotograf, o jakim kiedykolwiek słyszał.

Dzięki Bogu, nigdy nie zakocham się w Jazz, powtarzał w duchu, sprawdzając aparaty fotograficzne dziesiąty raz tego ranka. Jazz posiadała niezliczoną liczbę aparatów, których rzadko używała, ale dziś poleciła im załadować wszystkie sześć Canonów T 90 z ukła­dem wielokrotnego pomiaru odległości, który dawał jej do wyboru trzy obliczone przez komputer ogniskowe. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek tak się zabezpieczała, zwykle gardziła automatami.

Melissa, przeliczając imponujący zbiór przenośnych reflektorów i miniaturowych lamp błyskowych zasilanych z baterii, kątem oka taksowała strój Jazz - od kapelusza kupionego u Cecila Beatona, po krótką kokieteryjną spódniczkę i czerwoną cienką wełnianą bluzkę luźnego kroju, najwyraźniej zapiętą tylko na jeden błysz­czący guzik. Melissa spodziewałaby się raczej, że szefowa uzna ten dzień za wyzwanie do włożenia wysokich butów, szerokich spodni ze sklepu dla Marynarki Wojennej, koszuli typu „Harry Truman na Hawajach” za pięćset dolarów, noszonej z dyndającymi staro­świeckimi kolczykami z granatami i delikatnymi kosztownymi pierścionkami na wszystkich palcach. Tak właśnie przebierała się czasami, gdy chciała nową ofiarę oszołomić, by potem nad nią zapanować.

Ale widać Jazz wybrała inną taktykę, skoro postanowiła wy­stąpić w stylu „drugie śniadanie eleganckich pań w ogródku kawiarnianym”. Żadna inna kobieta - fotograf nie czułaby się swobodnie tak wystrojona.

Jazz nigdy nie wkłada tego, co rano wpadnie jej w rękę, myślała Melissa z niechętnym podziwem dla swej szefowej. Albo ubiera się elegancko, nonszalancko, dziwacznie lub wy­zywająco albo nie zaprząta sobie tym głowy. Gdy nie ma ochoty, by zwracano na nią uwagę, wkłada jaskrawe bluzy treningowe i dżinsy. Ale Melissa przejrzała ją na wylot. Gdyby naprawdę tak - było, nosiłaby się cała na czarno jak ona. Któregoś dnia ja też zostanę słynną kobietą - fotografem, a wtedy wyrzucę do śmieci wszystkie czarne ciuchy, ślubowała w duchu Melissa, idąc do interkomu odebrać telefon z dołu.

- Są już w drodze na górę! - rozległ się pisk Sandy po drugim dzwonku interkomu. - Przyjechali prawie na czas ... prawda, że ,mogliby uprzedzić?

Melissa wyłączyła się, nie odpowiedziawszy na jej pytanie.

- Pogotowie bojowe - rzekła ostrzegawczo do leżącej wciąż na sofie Jazz i pobiegła zawołać Sisa Levy'ego, pracowitego rudzielca, który był szefem biura Jazz.

- Ja już prawie zasypiałam - ' zaprotestowała Jazz ziewając.

Zdążyła wstać, włożyć kapelusz i szpilki, gdy winda wypluła gromadę ludzi.

- Prosimy bardzo - powiedziała Jazz. Melissa i Toby skromnie wycofali się do tyłu. Jazz nigdy jeszcze nie widziała tak licznego entourage'u, nawet gdy fotografowała Stallone razem z Barbrą Streisand do „Rolling Stone'a”. Co dziwne, były to same kobiety, wyglądające na wyznawczynie jakiejś religii, która zmusza młode wdowy do chodzenia w głębokiej żałobie - w tym przypadku albo w spódnicach do pół łydki i niskich botkach na płaskich obcasach, albo w spódniczkach obciętych tuż poniżej kroku, noszonych z czarnymi rajstopami i szpilkami.

- Jestem Tilly Finish z „Vanity Fair” - oznajmiła najstarsza, wysuwając się do przodu. - Sam zaraz tu będzie. Zobaczył na dole jakiś samochód i chciał mu się lepiej przyjrzeć.

- Tak to jest, jak się ma na parterze fotografa samochodów - stwierdziła Jazz z łagodnym uśmiechem, wymyślając w duchu Pete'owi di Constanza, że nie wepchnął nowego ferrari testarossa do środka i nie przykrył go, co zazwyczaj robił, gdy dostarczano mu prototyp. Bywało, że samochody wjeżdżające i wyjeżdżające z jego studia tak utrudniały im pracę, że oboje z Melem Botvinickiem wnosili formalną skargę do Phoebe Milbank.

Tilly Finish zaczęła przedstawiać pozostałe kobiety, które stop­niowo zapełniały wejście do studia. Jazz i Sis Levy rozdawali uściski dłoni na prawo i lewo. Trzy panie pracowały w biurze prasowym Sama Butlera; dwie inne były kostiumologami i przyszły ze swymi asystentkami, objuczonymi torbami z garderobą Sama Butlera w nadziei, że aktor łaskawie zechce coś z tego włożyć; sama Tilly przyprowadziła ze sobą dwie asystentki zaopatrzone w przenośne telefony - jedna była artystką - fryzjerką, druga charakteryzatorką. Jazz obliczyła, że jest ich równo tuzin - tuzin młodych, ślicznych, niepewnie uśmiechających się kobiet, wyglądających jak żony odszczepieńca Mormona ze starej fotografii w gazecie.

Inicjatywę przejął teraz Sis Levy, kierując objuczone asystentki kostiumolożek, fryzjerkę i charakteryzatorkę do przebieralni, gdzie mogły złożyć swe brzemię. Pozostałych jednak nie dało się ruszyć z miejsca; stały tam dalej ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w windę, niczym nerwowi tajniacy, którzy zgubili prezydenta.

Jazz zerknęła na zegarek. Do południa było już blisko, a wcale się nie zanosiło, że dziś w ogóle zaczną. - Zajmij się nimi - rzekła do Sisa i stukając obcasami pognała na dół. Musiała wyjść na ulicę i obiec budynek, gdyż wjazd do studia Pete'a znajdował się z tyłu. Przez otwarte na oścież podwójne drzwi garażowe, obliczone na największą ciężarówkę, zobaczyła dwóch mężczyzn tak pochłoniętych oglądaniem ferrari, jak by to było pierwsze auto na świecie. Wszystko przez Henry'ego Forda, pomyślała ponuro, a może Braci Wright?

Podbiegła do Sama Butlera niczym rączy źrebak. - Jestem Jazz Kilkullen - oznajmiła wyciągając do niego dłoń. Przywitał się, nie patrząc na nią. - Dobrze, zaraz tam przyjdę - rzucił, po czym odwrócił się do niej plecami i otworzywszy drzwi samochodu za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, wsunął się za kierownicę. - Miałby pan coś przeciw temu, żebym zrobił tym cackiem kółeczko? Myślałem o takim, ale zastanawiam się, czy nie jest ciut za szpanerski?

- Dla pana w sam raz - oceniła Jazz i silnie wczepiła się palcami w materiał jego marynarki, unieruchamiając mu rękę. - Któż miałby nim jeździć, jeśli nie pan? Wrócimy tu później, dobrze? Na górze czeka pański sztab wyborczy. - Na jej słowa Butler odwrócił się i przeszył ją wściekłym spojrzeniem. Ależ on jest piękny, pomyślała wytrzymując mężnie jego wzrok. To można zakwalifiko­wać tylko jako żart genetyczny. Jeśli mam patrzeć na to wielkie blond stworzenie, to wyłącznie przez wizjer aparatu fotograficz­nego, zdecydowała.

- Mogą przecież, do cholery, trochę poczekać - warknął Sam Butler.

- Ale ja nie mogę.

- Pani ma na to cały dzień.

- Została już tylko połowa. Przypominam, że to zdjęcie na okładkę.

- Wszystko mi jedno. I tak nie mam na to wielkiej ochoty.

- Za to ja mam. - Wysunęła do przodu brodę, odsłaniając twarz, ocienioną do tej pory rondem kapelusza, spojrzała Butlerowi prosto w oczy i uśmiechnęła się trochę jak syrena, trochę jak londyński policjant, w sumie nienaturalnie. - Potem może pan zamówić sobie tyle ferrari, ile zdoła pan zjeść - powiedziała tonem fałszywej obietnicy - teraz jednak przestańmy przeszkadzać Pe­te' owi i sami też zajmijmy się pracą, żeby mógł pan jak najprędzej wrócić do swego ukochanego autka. Dobrze, panie Butler?

- Mów mi Sam - odparł Australijczyk i ruszył ku wyjściu, nie zaszczycając Pete'a nawet jednym spojrzeniem.

- Jeśli zrobisz mi to jeszcze raz, przyjemniaczku - odwróciła się do fotografa Jazz - to nie pozwolę ci wybierać dziewcząt do numeru „Sports Illustrated” o kostiumach kąpielowych. - Wypowiedziaw­szy swą groźbę, podążyła za Samem Butlerem do studia.

Pięć minut później, gdy wokół aktora zakrzątnął się klub wdów w sposób niby zorganizowany, a tak naprawdę dość chaotyczny, Jazz, poszeptawszy w kącie z Sisem, podeszła do Tilly Finish i ujęła ją za łokieć.

- To nie ma sensu, prawda, Tilly?

- Co nie ma sensu?

- Och, nie udawaj niewiniątka. - Jazz uśmiechnęła się konspiracyjnie. - Kobieta z twoim doświadczeniem na pewno coś podobnego już kiedyś przeżyła. Te dziewczyny są rozgorącz­kowane. Nikt nie ma do nich o to pretensji, tylko że one się do niczego nie nadają. Cała krew z mózgu spłynęła im w dolne partie ciała. Słuchaj, zabierz je do restauracji przy Market Street 72, gdzie zarezerwowałam wam stolik i poleciłam zapisać wszystko na mój rachunek. Wyślę z wami Sisa i moich asystentów. Coś tam sobie przekąsicie, a ja w tym czasie zrobię to zdjęcie na okładkę.

- I obejdziesz się bez swych asystentów?

- Wszystko jest przygotowane. Sześć załadowanych aparatów.

Poza tym byłam asystentką przez wiele lat i potrafię jeszcze założyć film do aparatu - pod wodą, po ciemku, wisząc głową w dół. Co zaś do oświetlenia, to zawsze sama się tym zajmuję.

- Ale Sam nie jest jeszcze ubrany - pisnęła Tilly. - Nie zdążyłam ustalić, co ma włożyć. Nowy Jork zostawił to do mojej decyzji.

- Zaręczam ci, że będzie świetnie wyglądał. Zresztą jemu nie jest potrzebny ani makijaż, ani fryzura ... wiesz, że im zależy na naturalnym wyglądzie. Trzeba za wszelką cenę zrobić tę okładkę. Dlatego przez kilka godzin muszę mieć studio wyłącznie dla siebie. Nie zapominaj, że czeka nas jeszcze wykonanie kolorowej foto­grafii na powietrzu i trzech czarno - białych zdjęć do artykułu, a on dał nam tylko dziś i następną środę. Będziemy mieć dużo szczęścia, jeśli w ogóle zjawi się w przyszłym tygodniu. Bardzo nieposłuszny chłopiec z tego twojego pana Butlera.

- Z tego mojego pana Butlera - powtórzyła Tilly Finish rozmarzonym głosem. - Czyż to nie wspaniały dzień? - Klasnęła w dłonie. - Ogłaszam przerwę na obiad. Sam, jeśli nie masz nic przeciwko temu, zostawię cię tutaj, żebyście mogli zacząć.

W kilka minut studio opustoszało.

- Dzięki - powiedział aktor. - Zaczynały już mnie denerwować.

Czemu one wszystkie są na czarno? Ktoś im umarł?

- To sprawa polityczna - zapewniła go Jazz, ucinając tym samym dyskusję na temat mody hollywoodzkiej młodzieży. - Jeśli jesteś głodny, mogę najpierw przygotować ci kanapkę.

- Nie jadam w południe. To mnie rozleniwia.

- Świetnie. W przebieralni masz trencz od Versace'a. Zrób mi przyjemność i włóż go.

- Zgoda. Do twarzy mi w nim.

Jeszcze by nie, Pomyślała Jazz. Tak zachwycająco przystojnym aktorem był tylko Gary Cooper na zdjęciach z młodości. Zapowia­dało się, że Sam Blitler zapoczątkuje odejście od mody na aktorów o twarzach niezbyt urodziwych, za to określanych jako „charak­terystyczne”: Richarda Dreyfussa, Al Pacino, Roberta de Niro, Billy Crystala i Donalda Sutherlanda. Z drugiej strony nikt mu nie zarzuci, że jest nie dość charakterystyczny, co spotkało obu Tomów, Hanksa i Robbinsa, Charliego Sheena, Deana Stockwella oraz Michaela Keatona; nie przychodził też pod sztandarem sąsiedniej dzielnicy jak Mickey Rourke, Patrick Swayze czy Sean Penn, którzy byli zbyt knajaccy, by można ich uznać za „charak­terystycznych”.

Sam Butler to ideał, doszła do wniosku Jazz i wzruszyła ramionami. Wielki Kanion męskości, niebieskooki blondyn - tacy podobali się w każdej epoce, ale nie jej.

Wrócił w płaszczu mocno ściągniętym paskiem, z postawionym kołnierzem.

- Jesteś zanadto pękaty, Sam - oceniła. - Mnie nie interesuje faszerowany płaszcz przeciwdeszczowy, lecz Sam Butler. Ale podobasz mi się w tym trenczu. Pomyślmy trochę ... wiem, że jesteśmy już blisko szczęścia ... słuchaj, czy mógłbyś wrócić do przebieralni, zdjąć tę grubą marynarkę i znowu włożyć płaszcz? A właściwie, jak już tam będziesz, to najlepiej zrzuć całe ubranie.

- Odbiło ci?

- Wyobraź sobie, że ten trencz jest płaszczem kąpielowym. Bo płaszcza kąpielowego byś nie włożył, prawda?

- Pewnie, że nie.

- Co za różnica?

- Nie wiem, ale na pewno jakaś jest - odparł aktor marszcząc czoło.

- Rozbierz się, co ci szkodzi - rzekła przymilnie Jazz tonem małej rozkapryszonej dziewczynki otwarcie namawiającej go do wspólnej psoty.

- A ty co zdejmiesz? - Aktor wyczuł okazję do potargowania się.

- Kapelusz? Pantofle? Nie? Nie wystarczy? No to może ... rajstopy?

- Załatwione.

Jazz pękała ze śmiechu, Sam Butler tymczasem poszedł się rozebrać. Kiedy wrócił - pasek ściągnięty, guziki zapięte, klamerki też - wyglądał, jakby schudł dwadzieścia pięć kilogramów. Miał teraz w sobie coś z nieustraszonego Jamesa Bonda. Podczas jego nieobecności Jazz zdążyła zdjąć rajstopy i przesunąć wiktoriańską sofę pod jedno z okien. Włączyła taśmę z klasyczną muzyką gitarową.

- O, lepiej - oceniła rzeczowo. - Połóż się tutaj.

- Mam leżeć na kanapie w płaszczu nieprzemakalnym? Dziękuję, postoję.

- Słuchaj, muszę wykorzystać to wspaniałe światło, które wlewa się przez okno i pada na sofę. Takie światło mam tylko w tym jednym miejscu. Za pół godziny zniknie, ale i my będziemy już po robocie.

- Miałem kiedyś dentystę podobnego do ciebie. Podobnego, a zarazem nie podobnego - powiedział, siadając na sofie wypros­towany, jakby połknął kij.

- Dentystę? Gdzie? Tam, skąd pochodzisz?

- Uhu. Niedaleko Perth. To mój wuj. Chodziłem do niego, bo rodzinie udzielał zniżki. Zresztą dentystą był bardzo dobrym. Leczył bezboleśnie. Do filmu dostałem się w dużej mierze dzięki temu, co zrobił z moimi zębami. - Rozluźniwszy szczękę, Butler rozparł się wygodnie na kanapie i przypuszczalnie wspominał, nie bez przyjemności, owe zabiegi dentystyczne po zniżonej cenie, którym zawdzięczał uśmiech wart dwadzieścia milionów dolarów za trzy filmy.

Jazz sfotografowała go polaroidem i wręczyła mu zdjęcie.

W ten sposób dawała znać klientowi, że liczy się z jego zdaniem i chce, żeby wiedział, do czego ona zmierza, by mógł ewentualnie zaprotestować. Taka wymiana poglądów okazywała się niesły­chanie pomocna.

- Nieźle - stwierdził, uważnie studiując fotkę. - Jest takie ... hm ... inne niż zdjęcia pod tytułem „Ale ze mnie wspaniały gość”, które wszyscy tak lubią. Może to sprawa tego płaszcza .

- Ale z tą szyją wciąż coś jest nie tak - powiedziała Jazz w zamyśleniu. - Ciągle jesteś za gruby. Wiesz co? Rozepnij pięć guzików, rozłóż szeroko kołnierz, a głowę połóż na oparciu kanapy. Albo może inaczej, połóż stopy na bocznym oparciu, o tam, i wyciągnij się wzdłuż ... no właśnie, ułóż się wygodnie i udawaj, że jesteś na plaży... opalasz się na Surfer's Paradise ...

- Byłaś w Australii? - spytał, stosując się posłusznie do jej wskazówek.

- W zeszłym roku ... zachwycająca - odparła Jazz i zaczęła fotografować go pierwszym canonem, naciskając ra...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin