Żeromski Stefan - Sen o chlebie.pdf

(84 KB) Pobierz
Sen o chlebie
Sen o chlebie
Pas publicznego traktu przecinał okolicę, ciągnąc się po
falistych pagórkach i rozpłaszczonych nizinach.
Gdzieniegdzie stały przy nim szeregi obłamanych topól albo
wieloletnie lipy, samotnice, zaniedbane przez nieszczędną
siekierę. Kobieta, zdążająca w dal ponad zakurzonym
rowem, miała wciąż przed oczyma nieskończony gościniec
albo domyślała się jego kierunku po szeregu drzew, gdy się
za wyniosłościami gruntu ukrywał. Wymijała bez przerwy
łańcuch wozów wojskowego trenu ciągnący na jej spotkanie
i, choć spieszyła ze wszech sił, nie mogła dotrzeć do jego
końca. Wychudłe, stare szkapy lub konięta ledwie dźwigające
uprzęż – ciężkie wozy i rozsiadli na ich przodkach ludzie
zdrożeni, senni, z oczyma bez wyrazu jak woda przydrożnej
kałuży – hurgot, szczęk żelaziwa, okrzyki popędzające
sprzężaj – bez końca były te same. Z odległości ten
ruchomy, wlokący się tabor podobny był do rzeki szarej i
chropowatej. Podróżna biegła co żywo, choć nogi jej ledwie
mogły udźwignąć ciężar ciała.
Tumany kurzu, podrywane przez suchy wiatr letni spod kopyt
końskich i obręczy kół, siekły jej oczy, wgryzały się w
nozdrza, wargi i gardło. Słońce przypalało ramiona. Pot
oblewał plecy. Toteż pożądliwie witała każdy cień drzewa.
Nie zważając na upał kryła twarz pod chustkę narzuconą na
głowę, żeby umknąć wzroku męskiego. Na każdym wzgórzu
przystawała szukając swojej mieściny – celu podróży.
Lecz pagórki rozchodziły się w przestwór, niziny ciągnęły
wszerz w dalekość przyćmioną od mgieł, a znajomych
kształtów budowli nie było widać. Po każdym z takich
przeświadczeń ciężkie westchnienie wydzierało się z jej
spieczonych warg, a oczy bezsenne od długiego szeregu nocy
zakrwawiały się na nowo. Gdy droga szła pod górę, osłabione
nogi gięły się zaplatając jedna na drugą, a tętna tłukły w
kości głowy jak młotki dwustronne. Skoro zaś poziom
szczęśliwie zniżał się ku nowym rozłogom, samotnica w cwał
biegła.
Wracała z powiatowego miasta od krewnych męża, którzy
przytulili byli jej córeczkę. Przed dwoma tygodniami dano
znać, że dziecko jest bardzo słabe. Udało się dostać
przepustkę i przybyć w porę. Stanęła na miejscu w sam czas,
żeby zobaczyć, jak umiera... Zmarło.
Przynajmniej na jej rękach. Pochowała. Teraz powraca do
chłopca, starszego od nieboszczki, który prawie bez opieki,
na łasce ludzkiej w domu pozostał.
W domu... Miasto od czasu wielkiej bitwy leżało w ruinie, a
„dom” – było to schronisko w zgruchotanych murach, kąt
między ścianami bez dachu. Nakryła go przy pomocy
życzliwych sąsiadów wystawą z opalonych krokwi i
pościąganych zewsząd desek, gliną oblepiła piecowisko i
gotowała, co się gdzie dało uzganiać. Mąż jej, zabrany przez
nieprzyjaciela, od szeregu miesięcy przepadł bez śladu i
wieści. Przywykła już była do nędzy, głodowania, do
poniewierki, trwogi, krzywd, zniewag, potrąceń – do
wszystkiego. Lecz przydarzyło się oto coś, czego nie mogła w
samej sobie pokonać. Było ponad nią, jako wszechmocna
władza, wciąż żywe, wciąż nowe, jakby coraz bardziej
nienasycone w swym okrucieństwie, odradzające się i
napastliwe coraz zajadlej – bez początku i bez końca. A taka
przy tym zwyczajna rzecz, taki widok codzienny, tak
pospolite nic!
Dziecko zachorowało na krosty w gardle i umarło. Jak setki
innych... Tysiąc tysięcy razy chciała już przecie zapomnieć,
nie myśleć daremnie o oczach, co je piasek zasypał i wyjada
– oczach trzyletnich, przez które patrzy stara, jakby stuletnia
rozpacz... Usiłowała zapomnieć o rączkach tak małych, tak
drobnych, wyciągających się spod nieudźwignionego ciężaru,
zwalonego na piersi, tak przecie szczuplutkie. Usiłowała
zapomnieć, a o tym tylko jednym pamiętała. Bo uśmiechały
się do niej w mrokach boleści różane usteczka szepcząc
niestrzymany
rozkaz: „Już mnie zapomnij...” Szara głowina dźwigała się z
barłogu, oczy szukały czegoś poprzez nocny mrok i zachrypły
głoseczek brzmiał na wieki. Opuszczona matka zasuwała
palce między palce i wykrzywiała je aż do złamania, żeby
wydrzeć i wytracić w sobie wiadomość o tym, jak to ona tam
sama jedna leży w ziemi. Ale się tylko od tych wewnętrznych
mocy i przemocy cieleśnie zataczała jak pijana. Jęk wymykał
się z jej ust, choć zaciskała zęby i garścią dusiła gardło.
Jedyne, co ją wciąż od nowa podcinało, to jakby czyjeś nad
uchem ciekawe zapytania: Czy też chłopiec żyje? Czy i jego
nie opadły te same krosty? Czy go zastanie? Głębokie,
sekretne modlitwy, błąkające się w splotach uczuć – tajne
układy, porachunki, wypomnienia, obietnice, upadłe i na
śmierć zaprzysięgłe śluby przelewały się samochcąc w
podmuchy ślepego buntu, w bezgłośne krzyki zdziczałej i
wściekłej rozpaczy.
Gdy się dowlokła na jedno ze wzgórz, ujrzała w znacznym
oddaleniu okolicę znajomą, a w nikłej mgle widnokręgu
zarysy miasteczka, do którego dążyła.
Nareszcie!
Była już do ostatka wyczerpana.
Wymijając w pędzie szeregi wozów, przemknął z hukiem i
porykiwaniem samochód, pełen oficerów w okularach
podróżnych. Swąd benzyny i widok schylonych głów w
urzędowych czapkach rzucił w duszę wędrującej kobiety
zgoła inny gatunek wzruszeń.
Wspomnienie ohydne, lecz przesiąknięte zarazem zmysłową
chucią, jak płomień zdradzieckiego pożaru wionęło
wszystkimi jej żyłami. Łoskot kroków w głowie, echo
sprężystych stąpań, pogłos piosenki:
A wiedz o tym, mój kochanku,
Że ja czekam na ciebie...
Śledziła oczyma spod spuszczonych powiek pojazd szybko
niknący, mrucząc do siebie z myślą o mężu:
– Będziesz się miał czym pocieszyć – czekaj! – jak wrócisz...
Powiem ci, żebyś wiedział...
Daleko, sunąc z dołu w górę huczał drugi automobil. Za nim
trzeci i czwarty. Widok ten napełnił dreszczem ciało pątnicy.
Nie miała siły stać ani iść dalej. Bezwładne, upadłe
spojrzenie szukało jakiegokolwiek miejsca, gdzieby można
spocząć, choć przez chwilę. Lecz wszędzie były ciekawie
spoglądające chłopy. Śmiertelna do ich spojrzeń odraza
wytrąciła ją z obranego kierunku.
Myśli głupie, ni to pierzchliwe nietoperze śmigały tam –
nazad w ciemnym sklepieniu czaszki, tłukąc się i łopocąc o
jej ściany pękające od cierpień.
Żyła przecie tylko z mężem, broniła się wszelkiej
najprzyjemniejszej pokusie, a w nagrodę za tę psią wierność,
za dobrowolne przystanie na przygasłą już spowszedniała z
nim radość – sześciu, siedmiu czy ośmiu ruskich sołdatów –
bo już liczby dokładnie wiedzieć nie mogła – zabawiało się
nią, jeden po drugim, w tamte noc...
– Jakże to może być – szeptała. – Cóż jest dobre, co jest
sprawiedliwe? To czy tamto? Czemu na mnie padł taki los?
Któż za to będzie odpowiadał?
Z tych pytań wysuwało się jeszcze jedno najnatrętniejsze,
które ją w ostatnich czasach wciąż znienacka
podchwytywało, wszystkiemu, co się tylko przydarzyło,
stojąc na poprzek:
– Co też ja tu robię? Czemu ja jestem na świecie? Po co ja
jestem naprawdę potrzebna?
Zsunęła się w rów, pełen grubego pyłu, i brnęła jego głębią,
chustkę naciągnąwszy na oczy. W jakimś miejscu rów stał
się płytszy i wywiódł ją niejako w suche pastwiska porośnięte
gęstym jałowcem.
Błąkała się wśród krzaków nie wiedząc, dokąd idzie. Pewnej
doświadczyła ulgi, gdy już nie czuła na sobie wzroku
mężczyzn, ukryta między zagajami.
Szła długo, mijając kolczaste kępy, aż do miedzy, zarzuconej
głazami i obrośniętej tarniną. Dalej stał szeroki, łagodnie
rozkołysany łan żyta. Przystanęła przed nim, zaskoczona
miękkością ruchu zboża i nie wiedząc, dokąd dalej wlec nogi.
W pobliżu zobaczyła na wygonie rozwidloną gruszę polną.
Samotne drzewo pozwało ją ku sobie głębokością zieleni i
cieniem korony, nisko zasłanym. Gdy się w jego przyjaznym
kręgu znalazła, siadła na stosie kamieni, wsparła plecyma o
pień i wytchnęła z głębi po wielkim trudzie.
Cicho, ledwie dosłyszalnym głosem szeleściały liście.
Przywodziły na pamięć dawną, pradawną śpiewankę
dzieciństwa, niemądrą i niewiadomą, jak niewiadome było
szczęście życia za młodu. Sennie szumiące listki nie mogły
przecie wydać słów ani melodii, a jednak tę to znajomą
ludzką piosenkę taiły w swej mowie.
Pląsem w ciepłym powietrzu, drżeniem od zetknięć jednych z
drugimi odsłaniały pachnący ranek – widok kwiatów na
zboczu pagórka – brzozowy las wśród pól. Jękiem zerwanym
zaszlochały piersi do tego obrazu.
Brzozy moje, brzozy!...
Ptaszek mały, sikorka boża, przyleciał z lasu odległego i
spoczął między rosochatymi gałęźmi. Wtulił głowę w lśniące
swoje pióra i podejrzliwym wejrzeniem przypatrywał się
światu. Ale oto i on przeciągłym poświstem zaczął
wspominać ten sam, w niepamięci zagubiony widok.
Samotnica usiłowała objąć ów świat przepadły myślami
stałymi, przygarnąć do swego serca odbiegłego – ale się
wymknął, jak po ocknieniu pierzchający sen... Nie chciało już
przystać do serca szczęście, które ongi miało w nim swoje
siedlisko. Wodziła tylko wewnętrznym wzrokiem po jego
szlakach niedostrzegalnych – drogach motyla w powietrzu,
który już na zawsze odleciał. Niejasno wspominała, błąkając
się jakoby gość przygodny w znikomym kole oczarowania,
zgasłe swoje tęsknoty za pięknymi chłopcami – martwe już,
a tak niegdyś płomienne żądze dziewczyńskiego serca, żądze
spojrzeń rozkochanych, uśmiechów radosnych i nie dającą
się najsroższymi groźbami wyniszczyć rozkosz czekania.
Przewinęły się i same słowa śpiewki z tamtych lat.
Westchnęły wszystkimi zapachy owoczesnych łąk,
tamtejszych kwiatów, zalśniły rosą poranków – przejęły
piersi niewysłowionym żalem, drżeniem miłosnym tamtych –
ciemnych – głuchych nocy – i przepadły jako ten wiatr w
polu.
Podniosła oczy w górę ku ptaszkowi leśnemu. Pytanie z dna
duszy podźwignęło się przed jego cichą piosenkę, która tak
wszystko wiedziała.
– Czy jest na tej ziemi gdzie jaka sprawiedliwość? Czy jest
gdzie miara na łzy i waga na krzywdy? Czy się gdzie
wszystkie spisuje i czy są oczy, co to przeczytają?
Milczał w głębokiej pogrążony zadumie ptaszeczek boży.
Aliści podniósł głowinę i z cicha, a przecie z donośną nad
miarę żarliwością wyświstał po swojemu dźwięk odmowny,
zaprzeczny.
Strzał, który by na wylot piersi przebódł, nie wymierzyłby
takiego ciosu, jak to przeciągłe, zimne odtrącenie.
Podniosła oczy w górę i śledziła wzrokiem białe, letnie obłoki,
unoszące się popławem niepostrzeżonym w upalnym
błękicie. Łzy żałości gorzkiej wysączyły się z błękitów oczu i
zasłoniły obłoki. Spalone usta szeptały wyrazami bez związku
i sensu do tych niebiańskich aniołów te same zaklęcia i
pytania, prosząc się o sąd i odpowiedź. Białe obłoki, jak
gdyby wstrzymane w swojej wysokiej podróży nad
głębokością niedoli, zdawały się czujnie słuchać szlochów
tulących się w dźwięki poszarpane, w biedne ludzkie wyrazy,
tak bezładne jak czyny rodu człowieczego na ziemi. Na zbożu
i na dalekich łąkach stanęły głębokie cienie.
Wstrzymane na wysokościach obłoki i podobizny ich na ziemi
upiększały się nawzajem z zielenią przestworu, strojąc się i
ozdabiając w coraz to inne kolory. Sposobem tajnym, a
skutecznym doskonale, uzupełniały swe kształty i rozmiary.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin