Zahn Timothy - Kon Wojny.rtf

(809 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

Timothy Zahn

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koń Wojny

 

 

 

Tłumaczenie: Joanna Gilewicz i Roman Kubiki

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

 

 

 

 

 

Przed dwiema godzinami okręt wojenny Sił Gwiezdnych CSS Driada przestał się ob- racać wokół własnej osi i po raz pierwszy od piętnastu dni powrócił do grawitacji zero. Godzinę później dokonano ostatniej zmiany kursu, ustawiającej statek możliwie naj- bliżej planety Arachne — celu wyprawy. Teraz, gdy zostało zaledwie pięć minut, środek ekranu przecięła jaskrawa czerwona linia. Powoli zaczęła przesuwać się ku krawędzi.

Byli prawie na miejscu, prawie na Arachne. Gdzie czekali na nich Tamplesi.

Kapitan  Haml  Roman  wpatrywał  się  w linię. Jeszcze  miał  absurdalną  nadzieję, że

w ostatniej  chwili  tę  misję  jednak  powierzą  komukolwiek  innemu. Wynik  misji  był równie trudny do przewidzenia jak zamiary Tamplesów, a on nie wierzył w gołosłowne zapewnienia i nie interesowały go zgadywanki. Świadomość, że właśnie wchodzi do gry, przyprawiła go o skurcz żołądka. Ale przy tego rodzaju sprawach Senat i Admiralicja nikogo nie pytały o zdanie.

Pięć  minut. Sięgnął  do  interkomu  i połączył  się  z kabiną  pasażerską. W tej  samej chwili po prawej stronie otworzyły się drzwi i ambasador Pankau majestatycznie wpły- nął na pomost.

— Kapitanie... — skłonił się, i straciwszy równowagę sunął bezwładnie w kierunku

Romana. — Mamy już ETA?

— Właśnie zamierzałem telefonować, panie ambasadorze. — Roman oddał ukłon. Patrzył z chłodnym podziwem jak Pankau, unosząc się w powietrzu niczym dzie-

cinny balonik, jednak zachowuje właściwe mu dostojeństwo.

— Za niespełna pięć minut start.

Aby zatrzymać się, Pankau chwycił za oparcie kapitańskiego fotela i mocno wsunął stopy w jeden z uchwytów pokładowych.

— Jak daleko jesteśmy od Arachne? — zapytał.

—  Kilka  godzin. Może  mniej. Zależy, na  ile  zbliżymy  się  do  niej  przed  wyjściem

z nadprzestrzeni.

Pankau odchrząknął lekko. Tak, z pewnością miał dość doświadczenia, by wiedzieć,

że te sprawy wymykają się spod kontroli kapitana. Mitsuushi, poruszająca się z pręd-

 

 

2


kością  trzydziestu  godzin  na  jeden  rok  świetlny, pokonuje  jednostkę  astronomiczną

w jedną i siedem dziesiątych sekundy. Potrzeba dużo szczęścia, aby wyjść z nadprze- strzeni  w odległości  nie  większej  niż  pół  miliona  kilometrów  od  planowanego  celu. Skinął głową.

— Tym razem dacie z siebie wszystko — oznajmił chłodno.

Ze stanowiska nawigatora komandor porucznik Trent rzucił mu wściekłe spojrzenie. Pankau tego nie zauważył.

— Rozumiem, panie ambasadorze. — Roman starał się zachować obojętną uprzej- mość.

Pankau znów skinął głową. Teraz w zgodnym milczeniu obserwowali przesuwającą

się nieustannie linię. Była już prawie na skraju ekranu, gdy raptownie przygasły światła

i połowa górnego pokładu rozjarzyła się ostrą czerwienią.

Driada przybyła na Arachne.

— Porucznik Nussmayer? — Roman włączył główny monitor.

Ekran  rozbłysnął  tysiącem  gwiazd.  Po  lewej  stronie  płonęła  czerwonopomarań- czowa kula słońca Arachne.

— Jesteśmy na wprost celu — zameldował Nussmayer. — Wyszliśmy ponad siedem- dziesiąt tysięcy kilometrów od Arachne, powoli opadamy. Ciążenie słońca pomoże nam osiągnąć cel.

— Bardzo dobrze, poruczniku. Ustalić minimalny czas kursu przy... — Spojrzał na

Pankaua. — Trzymać poniżej półtora G.

— Tak jest! Przypuszczalnie mamy więc dziewięćdziesiąt minut do orbity.

— Bardzo dobrze. Wykonać!

Rozległ się sygnał alarmu, Driada zwiększała szybkość. Pomost obracał się wolno

do  pozycji  poprzedniego  przyspieszenia  liniowego. Roman  wsłuchiwał  się  w trzaski

i zgrzyty, ich natężenie rosło. Gorąco modlił się, by statek wytrzymał przynajmniej do chwili, kiedy znowu będą mogli wykonać zwrot w lewo. Manewrowanie z niewspóło- siowego pomostu nawet tak niewielkim okrętem wojennym jak Driada jest piekielnie ryzykowne.

— Czy chce pan wysłać jakieś wiadomości, zanim wejdziemy na orbitę? — zapytał spoglądając na Pankaua.

Ten zerknął na główny ekran, na którym właśnie pojawił się mały półksiężyc, wska- zujący centrum tarczy Arachne.

— Zobaczymy. To zależy od tego, czy delegacja Tamplesów ciągle tam jest, czy wró- ciła do domu — odpowiedział. — Może pan trochę powiększyć obraz?

Roman  wrócił  do  swego  pulpitu. Oczekiwanie  napełniało  go  dziwnym  niepoko- jem. Przełączył ekran na pełne zbliżenie. Jeśli statek Tamplesów rzeczywiście nadal jest

w pogotowiu... Mały  półksiężyc  powiększał  się, obraz  wypełniał  ekran, zatrzymywał

 

 

3


się i znowu rósł, aż wreszcie stał się nakrapianym prostym paskiem krawędzi planety. Kamera rozpoczęła powolne przeszukiwanie.

Byli tam!

Ciemne sylwetki na oświetlonym wycinku: mały podłużny walec ciągnięty przez po- dobny, lecz dużo większy. Statek Tamplesów, a przed nim... kosmiczny koń. Na ekranie pojawiła się skala, po kilku drgnięciach znieruchomiała. Na pokładzie ktoś cicho za- gwizdał.

— Dziewięćset dwadzieścia metrów długości — odczytał Pankau, a w jego profesjo- nalnie chłodnym głosie zabrzmiała lekka nuta przestrachu. — Nigdy nie widziałem tak dużego konia.

— Przeważnie mają około ośmiuset — zgodził się Roman.

Mimo   zdenerwowania,  w swoim   głosie   usłyszał   ton   chłopięcego   podniecenia. Pankau na pewno też to dostrzegł, Roman poczuł, że ambasador odwróciwszy wzrok

od ekranu patrzy na niego.

— To pański pierwszy koń, kapitanie?

Roman miał szczęście, przy zerowej grawitacji trudno się zarumienić.

— Pierwszy, którego oglądam z tak bliska — przyznał. — W ogóle, oczywiście, wi- dywałem je.

Pankau chrząknął.

— Dowódcy statku z pogranicza raczej trudno byłoby tego uniknąć. — Raz jeszcze spojrzał na ekran i zacisnął wargi. — Myślę, że powinienem ich uprzedzić i nawiązać kontakt. Przynajmniej dajmy im znać, że tu jesteśmy.

Roman sięgnął po przełącznik lasera, lecz w tej samej chwili uświadomił sobie po- myłkę i włączył radio. Tamplesi nie znali lasera, a możliwość korzystania z technologii Cordonale zupełnie ich nie interesowała.

— Wszystko przygotowane, ambasadorze — zameldował. Pankau odkaszlnął i powiedział:

— Tu ambasador Pankau z pokładu CSS Driada. Z kim mam przyjemność? Tamplesi musieli wcześniej zauważyć Driadę, odpowiedź przyszła natychmiast:

— Słyszę — odezwał się obcy głos, a raczej skowyt, trudny do zniesienia i drażniący uszy.

Roman mocno zaciskał zęby, starając się pamiętać, że przecież Tamplesi nie robią tego celowo.

— Tu Ccist-paa, w imieniu Tampliss-ta — kontynuował głos. — Pozdrawiam cię!

— Pozdrawiam cię również — powiedział Pankau.

Jego ton i zachowanie w najmniejszym stopniu nie zdradzały irytacji. Ale Pankau był przecież przyzwyczajony do skowytu Tamplesów.

— Przybywam z otwartymi rękami i dobrą wolą. Chcę wam przekazać pragnienie

 

 

4


Wysokiego Senatu, aby różnice naszych interesów zostały jak najszybciej zlikwidowane.

— na ułamek sekundy zawahał się. — Chciałbym się dowiedzieć, czy w ciągu ostatnich piętnastu dni sytuacja zmieniła się?

Teraz w głosie Pankaua pojawił się cień rozdrażnienia, które Roman doskonale rozu- miał. Do nieprzyjemnych głosów i zachowań zawodowy dyplomata musi przywyknąć, brak informacji to jednak zupełnie coś innego. Oni tymczasem od piętnastu dni pozo- stawali odcięci od sieci nadajników Cordonale, które przekazują informacje z planet. Wszystko co Driada wiedziała o problemach na Arachne, pochodziło sprzed dwóch ty- godni. Misja Tamplesów mogła natomiast utrzymywać kontakt ze swoją kolonią aż do chwili opuszczenia portu macierzystego, co zresztą prawdopodobnie nastąpiło dopiero przed kilkoma godzinami. W tym przypadku opóźnienie rzeczywiście okazało się bar- dzo istotne.

— Są zmiany — wykrztusił Ccist-paa jakby z westchnieniem. — Kilku ludzi z osady na Arachne zaatakowało Tampliss-ta na Tyari.

Roman skrzywił się. Ta wiadomość powtarzała się w ostatnich dniach coraz częściej, docierając do pół tuzina światów: ludzie są w konflikcie z Tamplesami. Konfrontacje przeradzają się w incydenty z użyciem siły. Oczywiście Tamplesi zawsze przegrywają.

— Przykro mi — rzekł Pankau. — Mniej więcej za dziewięćdziesiąt minut zrównamy się z wami. Będę zaszczycony, jeśli zechcesz, żebym zabrał cię na nasz pokład.

— Zaszczyt dla mnie — odpowiedział Ccist-paa. — Ale to niepotrzebne. Mogę sko- rzystać z własnego lądownika.

— Aha  — mruknął  Pankau. — W takim  razie  może  byłbyś  tak  uprzejmy  i zabrał mnie?

Po stronie Tamplesów zapanowała krótka cisza.

—  Na  pokładzie  nie  mamy  niestety  masek  filtracyjnych  — odezwał  się  w końcu

Ccist-paa.

— Mam własną — Pankau zawahał się, spoglądając na Romana. — Wydaje mi się, że

w świetle ostatnich wydarzeń byłoby dobrze przedyskutować sprawę najpierw prywat- nie, a dopiero potem porozmawiać z osadnikami.

Znowu milczenie.

— Zapraszam cię do mojego lądownika — odpowiedział wreszcie Ccist-paa, w jego głosie Roman nie wyczuł najmniejszego śladu emocji. — Gdy się przybliżycie, mój lą- downik połączy się z waszym statkiem.

— Dziękuję — powiedział Pankau. — Będę na ciebie czekał.

— Żegnaj! — odparł Ccist-paa. Połączenie radiowe zostało przerwane.

Roman wyłączył radio Driady. Za jego plecami narastał warkot głównego silnika ją- drowego, przechodząc w głuchy łomot. Zaczęło powracać ciążenie.

 

 

5


— Napęd pobudzony — potwierdził Nussmayer.

— Bardzo dobrze! — Roman skinął głową. — Gdy tylko zbliżymy się dostatecznie, zacznij obliczać wektor odcinka do statku Tamplesów.

Popatrzył na Pankaua. Jego twarz wydała mu się nagle starsza, choć może był to po prostu skutek powracającego ciążenia.

— Mam nadzieję, że jest pan przygotowany na wypadek konfliktu — dodał spokoj- nie.

— Czego innego można się spodziewać, gdy spotykają się ludzie i Tamplesi — Pankau skrzywił się z goryczą, wpatrzony w główny monitor.

Z głębokim namysłem spojrzał na Romana.

— Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, żeby podprowadzić swój statek w po- bliże kosmicznego konia? — zapytał wyzywająco.

Roman zmarszczył brwi:

— Nie. A powinienem?

Pankau jeszcze przez moment przyglądał mu się badawczo. Po chwili odpowiedział obojętnie:

—  Na  temat  kosmicznych  koni  krąży  dużo  płotek. Fałszywe, wydumane  historie,

w ogóle jedna wielka paranoja. — Wyprostował się i wydobył stopy z uchwytu w pokła- dzie. — Będę na dole, w kabinie, przygotuję ekwipunek. Proszę mnie powiadomić, gdy dotrzemy do ich statku... — zawahał się. — Albo gdy... zdarzy się coś nieoczekiwanego.

Roman spojrzał na Trenta. Czuł, że tamten śledzi go wzrokiem.

— Dobrze, panie ambasadorze — odpowiedział.

— Lądownik Tamplesów jest w drodze. Zbliża się po naszym torze. — zameldował

Trent.

— Odebrałem — potwierdził Roman. — Tak trzymać, komandorze! Proszę upewnić się co do jego kursu.

Wracając do monitorów, Trent jeszcze raz obejrzał się na Romana.

— Sądzi pan, że Pankau wie coś, czego my nie wiemy? — zapytał. Roman wzruszył ramionami.

— Myślę, że jest ostrożny. Z drugiej strony... Zdarzył się już co najmniej jeden wypa- dek użycia siły.

Trent parsknął:

— I dlatego prawdopodobnie każe nam zgodzić się na wszystko? Roman znów wzruszył ramionami:

— Zastanawianie się nad tym nie należy do nas — powiedział cicho, niemal sam do siebie.

Statek Tamplesów posuwał się powoli po orbicie w odległości dziesięciu kilometrów poniżej Driady.

 

 

6


— Poruczniku, trzymajmy się go — polecił Roman Nussmayerowi, obserwując od- czyt prędkości na monitorze taktycznym. Kilometr przed statkiem Tamplesów płynęła ciemna  bryła  kosmicznego  konia... — A zresztą, zróbmy  coś  więcej  — dodał  szybko.

— Chciałbym obejrzeć z bliska kosmicznego konia. Powolne zbliżenie! Kurs równole- gły! Zatrzymać się w odległości około dwóch kilometrów!

Odgłosy spokojnej rozmowy za jego plecami umilkły natychmiast. Nussmayer spoj- rzał na Trenta, Trent na Romana.

— Co się stało, komandorze? — grzecznie zapytał Roman.

— Tamplesi nie będą zachwyceni, że straszymy ich konia — skrzywił się Trent.

— Dlatego zatrzymamy się dwa kilometry od niego — odparł Roman.

— A jeśli to nie wystarczy?

Roman zmarszczył brwi i rozejrzał się po mostku.

— Panowie, przecież nie będziemy skradać się cichaczem. Operatorzy Tamplesów

na pewno potrafią zapobiec wypadkowi, a przynajmniej, jeśli uznają sytuację za nie- bezpieczną, dadzą nam sygnał do zatrzymania. Poza tym, konie kosmiczne nie są aż tak bardzo płochliwe...

Trent  z kamiennym  wyrazem  twarzy  powrócił  do  rutynowych  czynności. Roman przez chwilę patrzył na niego, potem skierował uwagę na ster.

— Poruczniku?

— Manewr przygotowany — lekko niepewnym głosem zameldował Nussmayer. Podobnie jak Trent, z pewnością nie był zachwycony. Jego zdanie nie miało jednak

żadnego znaczenia.

— Bardzo dobrze — stwierdził Roman. — Wykonać!

Silnik pracował na najniższych obrotach. Przez płyty kadłuba dochodził jego cichy szum i równie delikatny odgłos powracającego ciążenia. Driada powoli posuwała się

w kierunku planety. Minęła statek Tamplesów i prawie niewidoczny kilometrowy „pas uprzęży”. Po kilku minutach zrównali się z koniem.

Było jednak coś z prawdy w krążącej od dwudziestu lat opinii, że żadna kamera ani holograf  nie są w stanie wiernie oddać potężnego majestatu kosmicznego konia. Od czasu, gdy wstąpił do Sił Gwiezdnych, Roman słyszał to chyba ze sto razy, ale dopiero teraz zrozumiał wreszcie, dlaczego każdy, kto widział konia z bliska, tak bardzo upiera się, żeby jeszcze raz sprawdzić jego rzeczywiste wymiary.

Nowicjuszom  stwór  wydawał  się  ogromny. Miał  dziewięćset  dwadzieścia  metrów długości. Kształtem przypominał walec, z zaokrąglonymi brzegami i wąskim stożkiem, który przebiegał wzdłuż całej długości. Ogromne cielsko całkowicie zasłaniało ciągnięty niewielki statek Tamplesów. Delikatna „lina”, łącząca statek z koniem, była niewidoczna, nawet na ekranie teleskopu, chwilami jednak odbijały się w niej promienie słońca, two- rząc bajeczny i niesamowity obraz.

 

 

7


Nie wszystko dało się dostrzec za pomocą dalekosiężnych przyrządów i właśnie te odkrywane  teraz  cechy  najbardziej  zafascynowały  Romana. Przede  wszystkim  skóra kosmicznego konia: na hologramach wydawała się jednolicie szara, w rzeczywistości mieniła się jak jedwab. Wiązki czuciowe, rozmieszczone w równoległych pierścieniach

po obu stronach walca, też miały delikatniejsze kolory niż ich obrazy na hologramach. Paleta barw sięgała od jasnoniebieskiej przez ciemny burgund i jaskrawożółtą do abso- lutnie czarnej.

— Następuje odczyt absorpcji. — Trent przerwał rozmyślania Romana.

Ciągle niezadowolony, zaczął wreszcie okazywać trochę chłodnego zaciekawienia.

— Skóra wchłania przypuszczalnie około dziewięćdziesięciu sześciu procent pada- jących na nią promieni słonecznych i wykazuje podobną właściwość w obrębie całego widma elektromagnetycznego.

Roman skinął głową. Domyślał się, że konie kosmiczne pochłaniały promienie o do- wolnej długości fali, i że to właśnie one były źródłem siły poruszającej te potężne be- stie.

— Czy wiadomo, skąd bierze się efekt połysku? — zapytał.

—  Jest  to  prawdopodobnie  zjawisko  dyfrakcji  zachodzące  w rozpylonym  pocie konia. Jeśli będę musiał zrobić kilka bezpośrednich odczytów, proszę mnie o tym wcze- śniej powiadomić.

Wrócił do pulpitu. Nagle na Driadzie odezwały się sygnały alarmowe.

— Ruchomy obiekt! — warknął Nussmayer.

Główny ekran przełączył się nieoczekiwanie na monitor taktyczny. Siatka nitek la- sera przesunęła się poza cielsko kosmicznego konia.

— Panowie, proszę zachować spokój — powiedział Roman.

Szybko spojrzał na ekran. Mięśnie zesztywniały mu w napięciu. Program sygnalizu- jący ruchome obiekty przeznaczony był w zasadzie do wykrywania poruszających się powoli pocisków-zasadzek, ale w tej odległości od konia oznaczałoby to, że...

— Nie sądzę, żeby w tym miejscu coś nam zagrażało — stwierdził po chwili.

— To meteor, kapitanie — powiedział Trent, gdy obraz na ekranie teleskopu zatrzy- mał się i skupił na obiekcie.

— Jak mówiłem — skinął głową Roman. — To nas nie dotyczy.

— Może tak, a może nie — zaprzeczył ponuro Trent. — Wydaje mi się że Tamplesi mogą bez trudu wykorzystać tę bryłę nie tylko jako strawę dla konia, koń mógłby także,

na przykład siłą telekinezy, zrzucić meteor na nasz statek.

Roman spojrzał wściekle na Trenta. W żołądku poczuł nieprzyjemny skurcz. W ciągu ostatnich pięciu lat szerzyły się w Cordonale bezzasadne uprzedzenia w stosunku do Tamplesów, lecz on odrzucił je już dawno. Teraz znowu odżyły...

— Poruczniku Nussmayer — powiedział spokojnie — czy ma pan już wektor mete-

 

 

8


oru?

—  Skierowany  na  konia  — zameldował  sternik  trochę  zaniepokojonym  głosem.

— Przewidywany punkt zetknięcia, gdzieś na przednim pierścieniu czuciowym. Trent skrzywił się.

— To nic nie znaczy — powiedział z uporem. — Tamplesi mogą rzucić go na nas

w ostatniej chwili, a wówczas nasza osłona natychmiast się roztrzaska. Roman powoli odwrócił głowę.

— W takim razie niech pan się postara, żeby się nie roztrzaskała!

Trent przez chwilę wytrzymał jego spojrzenie, a potem w milczeniu wrócił do moni- torów. Roman sięgnął do pulpitu. Jedną z kamer teleskopowych skierował na kosmicz- nego konia, dokładniej: na punkt przewidywanego zetknięcia z meteorem. Zignorował domysły Trenta i nie miał żadnych wątpliwości, do czego koniowi jest potrzebny me- teor... i bardzo chciał to zobaczyć. Obraz na monitorze przesunął się nieznacznie, gdy wektor odcinka został zaktualizowany i dotknął jednej z wiązek czuciowych konia, na którą składało się osiem narządów zmysłów o intensywnej barwie i powierzchni kilku metrów  kwadratowych  każdy, zgrupowanych  naokoło  ogromnych  płatów  słabo  wi- docznej, szarej skóry.

Przez  chwilę  nic  się  nie  działo... Nagle, bez  żadnego  ostrzeżenia, wiązki  czuciowe pociemniały. Skóra pomiędzy nimi ściągnęła się, tworząc szczelinę o pomarszczonych brzegach. Druga kamera pokazała meteor wpadający prosto w otwór, którego brzegi

z powrotem się wyrównały. Szczelina zamknęła się, a wiązki czuciowe odzyskały pier- wotny kolor.

— Alarm odwołany — zarządził Roman, a gdy sygnał ucichł, obejrzał się na Trenta. Ten siedział sztywno, odwrócony plecami i wydawał się obrażony. Miał chyba nadzieję,

że Tamplesi rzeczywiście zaatakują Driadę, że jego uprzedzenia potwierdzą się.

— Komandorze, chciałbym uzyskać kompletną analizę zjawiska, które przed chwilą zostało zarejestrowane — powiedział Roman. — Chodzi o ruchy meteoru, czyli zmiany wektora, interakcje  z lokalnymi  gradientami  grawitacji  i wszystko, co  tylko  możliwe. Tak mało wiemy o telekinezie koni kosmicznych, że naprawdę powinniśmy uzupełnić zestaw danych.

Po plecach Trenta przebiegł dreszcz napięcia.

— Tak jest — powiedział. — Zaraz włączę program. Zdenerwowanie na pomoście wyraźnie opadło i Roman przez moment czuł satysfakcję. Elegancki dowódca, jak go kiedyś nazwano, nigdy nie wypominał błędów swoim podwładnym, jeśli nie było to ab- solutnie konieczne.

Być może Trent był fanatykiem, ale nawet fanatycy muszą czasem zachować twarz. Ambasador  Pankau  wrócił  po  dwudziestu  godzinach...  z ugodą,  która  zgodnie

z przewidywaniami Romana okazała się dość zagadkowa.

 

 

9


— Koloniści z Arachne przesuną swoją siłownię o mniej więcej trzydzieści kilome- trów w dół — powiedział Pankau, wręczając Romanowi taśmy i podpisane dokumenty

w celu umieszczenia ich w oficjalnym rejestrze Driady. — Poza tym nie chcą oddać zbyt wiele.

Roman poczuł na sobie spojrzenie Trenta.

— A co z osadnikami? — zapytał, odbierając dokumenty od Pankaua. — Czy prze- nosząc siłownię, chcą przenieść się razem z nią?

Pankau skrzywił się.

— Niektórzy chcą. Nie wszyscy jednak.

— A co zechcieliby oddać? — wmieszał się Trent.

Pankau popatrzył na niego spokojnym, oficjalnym spojrzeniem.

—  Okazuje  się  — powiedział  obojętnie  — że  w tym  przypadku  oni  mają  rację. Siłownia kolidowała z kierunkiem lokalnej migracji przynajmniej czterech gatunków ptaków i zwierząt.

Trent parsknął.

— Każde zwierzę, które nie może przystosować się do życia obok wszawej siłow-

ni, zasługuje na wymarcie. Niemożliwe, żeby te cholerne gornhedy były do czegoś po- trzebne.

Pankau  zachowywał  spokój, ale, jak  zauważył  Roman, przychodziło  mu  to  z tru- dem.

— Hm, gornhedy chyba tak, ale nie można tego powiedzieć o mrullach, które utrzy- mują bezpieczny poziom populacji dzikich rodunisów, a jednocześnie towarzyszą gorn- hedom jak wierne psiaki.

Nie czekając na odpowiedź zwrócił się do Romana:

— Ccist-paa powiedział mi również, że mają kłopoty z naszymi kłusownikami, po- lującymi na kosmiczne konie w ich systemie Cemwanninni Yishyar.

— Ich systemie? — mruknął Trent, na tyle głośno, aby można go było usłyszeć. Pankau spojrzał na niego ostro.

— Tak, w ich systemie. Czy to się komuś podoba, czy nie, komandorze, Senat zrzekł

się wszelkich roszczeń na tym terenie. Tamplesi rzeczywiście mogą korzystać z pastwisk kosmicznych koni, a my nie. Rola psa ogrodnika nie przystoi cywilizowanemu człowie- kowi.

Roman zauważył, że słowa ambasadora padają z automatyczną płynnością wyuczo- nej przemowy, którą Pankau prawdopodobnie wygłaszał już wiele razy.

— Myślę, że wszyscy rozumiemy racje Senatu — wtrącił, zanim Trent zdążył powie- dzieć cokolwiek, czego później mógłby żałować. — Myślę jednak, że są równie ważne przyczyny, dla których rezygnacja z wszelkich praw do systemu nie jest najlepszym po- mysłem.

 

 

10


— Teraz już nic nie da się zrobić — powiedział Pankau chłodno. — W każdym razie, kapitanie  — dokończył,  wskazując  na  papiery,  które  Roman  trzymał  w ręku  — pan

i Driada macie oficjalne pozwolenie na przekroczenie granic Yishyar... i po odwiezieniu mnie na Solomona wyruszycie zobaczyć, co da się zrobić z tym awanturnikiem.

Z Arachne przez Solomona do Yishyar, coraz lepiej.

— Myślę, że spróbuje pan, ambasadorze, uspokoić Tamplesów.

— Kapitanie, moim zadaniem nie jest uspokajanie Tamplesów — Pankau przerwał mu lodowato. — Moim zadaniem jest spełnianie rozkazów i życzeń Wysokiego Senatu Terytorium Cordonale, a w tym przypadku oficjalnym życzeniem Senatu jest, aby nie upoważnione statki trzymały się z daleka od obszaru Tamplesów — spojrzał chłodno...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin