May Karol - Nurwan Pasza.pdf

(1547 KB) Pobierz
Nurwan Pasza
K AROL M AY
N URWAN P ASZA
S YN KOWALA
Szerokim wiejskim gościńcem, prowadzącym do Fürstenbergu, stolicy Norlandii, podążał
młody człowiek.
Chociaż liczył nie więcej niż dwadzieścia lat, wyglądał na dojrzałego i pełnego siły
chrakteru mężczyznę. Jego wysoka, silna postać, pewność ruchu i męskie rysy tryskającej
zdrowiem twarzy, wzbudzały sympatię. Nawet mała, starannie wypielęgnowana bródka, która
innej twarzy mogłaby nadać fircykowaty wygląd, w przypadku naszego wędrowca, wydawała
się być czymś nad wyraz odpowiednim. Porządne ubranie, które nosił, jeszcze bardziej
podkreślały gibkość i sprężystość jego sylwetki.
Po obu stronach drogi ciągnęły się rzędami, na wpół ukryte w cieniu ogrodów, bądź
odważnie podchodzące aż do samego traktu, wiejskie domki. Pośród nich stał zdawałoby się, że
odtrącony ze względu na swój tak odmienny styl, piętrowy, poczerniały budyneczek; jego
wysoki komin i okap nad drzwiami nie pozostawiały wątpliwości, że była to kuźnia. Przed
wejściem do niej zatrzymał się właśnie lekki powóz. Jego tylna oś była pęknięta, zaś stojący u
czoła zaprzęgu i odziany w wytworną liberię służący, starał się uspokoić zgrzane galopem
konie. Pasażerowie powozu wysiedli. Byli to mężczyzna i kobieta.
On mógł mieć jakieś dwadzieścia trzy lata, a jego powierzchowność nosiła
charakterystyczne dla arystokratycznego pochodzenia rysy. Można było w nim rozpoznać
człowieka dumnego i pełnego wyniosłości.
Towarzysząca mu dama nosiła się niezwykle modnie i bogato. Liczyła ledwie siedemnaście
lat, ale zachowywała się niczym w pełni dojrzała kobieta. Jej jeszcze dziecinne, łagodne i
ujmujące rysy, pozwoliły się domyślać, że rozkwitający dopiero pączek, zmieni się w
niedługim czasie we wspaniałej piękności kwiat, po który sięgnąć zechce niejedna ręka. Twarz
miała bladą jakby przeżyła niedawno coś strasznego. Choć w jej wielkich, niebieskich oczach
dostrzec można było jeszcze lęk i obawę, jej głos zabrzmiał łagodnie i cicho:
— Spokojnie, panie hrabio! Wiedziałam przecież, że w razie niebezpieczeństwa, będę
mogła liczyć na niezawodną obronę, ze strony rycerza, którego sam tytuł wystarcza, aby
obdarzyć go największym zaufaniem.
Młody arystokrata skłonił się w podziękowaniu, spoglądając niepewnie i badawczo na jej
oblicze. Mówiła prawdę, czy też mimo swojego młodego wieku, potrafiła sobie już przyswoić
tę niezwykłą ostrość widzenia rzeczy, dzięki której zwyczajna nagana przybiera postać
1
niewinnie brzmiącego napomnieniu. Niejeden raz w przeszłości widział igrający na jej ustach
szyderczy uśmieszek. Spróbował nieśmiało powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie:
— Prawdziwy rycerz bez trwogi i skazy to ten, który polega wyłącznie na sobie samym. Gdy
przyjdzie mu liczyć na tak nierozsądne i źle wychowane istoty jak owe karosze, to nie może
wykluczyć, że znajdzie się w jakimś przykrym położeniu i wtedy nie pozostanie mu nic innego
jak tylko prosić o wybaczenie.
— Kochany hrabio, słyszał pan przecież opinię koniuszego, który stwierdził, że karosze
przeszły znakomitą szkołę. Poza tym prosił on tylko, aby wziąć inny powóz i jemu pozwolić
usiąść na koźle. Zresztą cały ten wypadek był bardziej śmieszny niż niebezpieczny, a jedyna
strata to ta, że nie zastaliśmy kowala. Zdarzenie przyniosło również pewne miłe następstwa,
gdyż dłużej będę mogła pozostawać pod opieką mojego rycerza.
Znów w jego oczach pojawiło się to samo badawcze spojrzenie. Czyżby jej słowa zmierzały
do tego, aby jasno mu dać do zrozumienia, że to koniuszy miał rację? Jeżeli tak, to ta krucha
istota była kimś bardziej dojrzałym niż mu się wydawało. W kącikach jego oczu pokazało się
trochę zmarszczek, gdy odpowiadał swej towarzyszce:
— Chciałoby się, aby ta opieka mogła trwać dłużej niż cała wieczność, moja droga
księżniczko. Wszakże wszyscy będą pełni obaw o waszą wysokość. Muszę więc zostawić ten
powóz i wynająć jakiś inny.
Zwrócił się do żony nieobecnego kowala, stojącej przez ten cały czas pod chroniącym
wejście okapem.
— Czy nie ma tu kogoś, kto mógłby natychmiast podjąć się naprawy?
— Nie, terminator nie umie tego zrobić.
— Czy gdzieś w pobliżu znajduje się powóz, który mógłbym pożyczyć?
— Zapewne. Ale… niech będzie pochwalony, panie doktorze! — przerwała sama sobie. —
Wspaniała pogoda na spacer, czyż nie?
Słowa te były skierowane do zbliżającego się właśnie człowieka, który przechodząc obok,
zamierzał się pokłonić, teraz jednak trzymając kapelusz w ręce, podszedł bliżej. Żona kowala
wyciągnęła swą dłoń.
— Nie zamierzałeś w ogóle do nas wstąpić, chrześniaku?
— Nie chciałem przeszkadzać.
— Przeszkadzać? Przeciwnie! W powozie tych państwa pękła oś. Męża nie ma w domu, zaś
do kuźni pańskiego ojca jest zbyt daleko. Po tamtej stronie letnik, Anglik nic pożycza powozu
nikomu z wyjątkiem pana doktora. Może byłby pan tak dobry, chrześniaku i zechciał pomóc?
2
— Mój przyjaciel, lord Halingbrook pojechał do miasta. Ale przecież, panie hrabio —
skłonił się uprzejmie, choć powściągliwie przed młodym człowiekiem, — pozwoli pan, że
naprawię pański pojazd. Jest ogień w palenisku?
— Tak, terminator korzysta z niego przy robieniu gwoździ.
— Zatem, niech pani, matko chrzestna zajmie się tym czasem jaśnie państwem, a ja biorę się
do roboty.
Wszedł do kuźni i zdjął surdut, podwinął rękawy i przepasał się wiszącym na haku
skórzanym fartuchem majstra. Kiedy rozpalił już porządnie ogień, wziął się za oglądanie
uszkodzonej części powozu.
— Za jakieś pół godziny, będą mogli państwo ruszać dalej — zabrzmiała odpowiedź.
Młody arystokrata i towarzysząca mu dama śledzili całe to zdarzenie niepomiernie
zdziwieni. Czy rzeczywiście ten, tak wytwornie wyglądający mężczyzna, noszący tytuł doktora
był w stanie naprawić pękniętą oś. Żona kowala nazwała go chrześniakiem. Równie dobrze
mógł być kimś wysokiego pochodzenia, powiedział przecież, że jest przyjacielem lorda
Halingbrooka, dumnego, stroniącego od ludzi Anglika, który jako poseł swojej królowej miał
wstęp na książęcy dwór. To wszystko było zagadką, której rozwiązaniem wydawała się być
zajęta młoda dama.
Przyglądała się z uwagą każdemu jego ruchowi, zauważając przy tym, że ów zagadkowy
człowiek musi być kimś niezwykle silnym. Konie zostały wyprzęgnięte, a on podniósł i
przesunął powóz jak jakąś dziecinną zabawkę. Potem dały słyszeć się z kuźni odgłosy
potężnych uderzeń młota i iskry posypały się aż przez próg.
Żona nieobecnego majstra wystawiła przed dom stolik i dwa krzesła, na których usiedli.
— Jak nazywa się ten jegomość, dziwnym trafem lekarz i kowal jednocześnie? — spytała
młoda dama.
— Lekarz? To nie lekarz lecz doktor nauk prawnych — odpowiedziała spytana z widoczną
dumą.
— A jaką piastuje godność?
— Żadną. Mówi, że to niepotrzebne i przeszkadzałoby mu w pobieraniu dalszej nauki. Jest
synem dworskiego kowala Brandauera; ja i książę zostaliśmy jego chrzestnymi.
— Aha, to ta pospolita żebranina, kryjąca się za listem zapraszającym w kumy, z czym
niestety tak często można się spotkać — stwierdził młody człowiek lekceważąco.
Twarz żony kowala poczerwieniała nieco.
— Czy mogę spytać, kim pan jest?
3
— Jestem hrabia Hohenegg, a to księżniczka Asta von Süderland. Sądził, że ta prezentacja
wywrze odpowiednie wrażenie, ale omylił się, gdyż kobieta, w najmniejszym stopniu niczym
się nie przejęła, lecz zwróciła się z wesołą miną do księżniczki.
— To wspaniale, że udało mi się w końcu ujrzeć jej wysokość! Pan doktor wiele dobrego
opowiadał o pani ojcu, księciu. Mój chrześniak dobrze zna się na polityce i z pewnością
znalazłby dla siebie miejsce nawet na dworze. Nasz książę często zachodzi do kuźni dworskiej
i namawiał doktora, aby wstąpił do jego służby, ale on nigdy nie chciał na to przystać.
— Czy zatem mnie też zna pan doktor?
— Nie, on nigdy nie widział waszej wysokości, ale zna za to pana hrabiego.
— A czy mówił o mnie? — spytał ten niemal z szyderstwem w głosie.
— Bardzo często.
— I jak się spodziewam same dobre rzeczy.
Żona kowala ociągała się z odpowiedzią, po czym rzekła:
— Owszem, dobre. Powiada bowiem, że stary hrabia Hohenegg, pana ojciec zostanie
księciem, jeśli umrze obecnie nam panujący. Ale muszę panu powiedzieć i to, że list
zapraszający w kumy nie był wtedy żadnym żebraniem o względy. Książę sam zaofiarował się,
a gdy obstawał przy tym, ja też się zgodziłam, a zresztą czy można było wobec księcia pana
postąpić inaczej? Nasz pan jest bardzo zacnym człowiekiem, który pragnie wyłącznie dobra
swych poddanych i traktuje nas niczym własne dzieci. Boże spraw, aby później nie było
inaczej.
Hrabia już miał powiedzieć jakieś ostre słówko, ale powstrzymał się, gdyż w stronę kuźni
zbliżała się jakaś niezwykła postać.
Była to kobieta. Szła boso, odziana w jaskrawoczerwoną spódnicę i okrywającą ramiona
żółtą narzutą. Na głowie nosiła owiniętą niczym turban, chustę. Jej twarz z ostro zarysowanym
nosem, była koloru ciemnobrązowego. Wyglądała na ponad pięćdziesiąt lat, ale ponieważ była,
co nie ulegało wątpliwości Cyganką, zapewne była dużo młodsza.
Widok hrabiego nie speszył jej. — Obrzuciła wszystkich uważnym spojrzeniem, po czym
pozdrowiła nie pozbawionym dumy skinieniem ręki i spytała:
— Czy piękny pan ma jakiś mały podarunek dla Lilgi, Cyganki?
Zapytany odrzucił gniewnie głowę do tyłu.
— Idź precz! W tym kraju żebranina jest zabroniona!
Podeszła bliżej i niemal przeszyła go spojrzeniem wielkich, czarnych oczu.
— Co? Każecie mi iść precz? A czy nie było tak kiedyś, że sam hrabia zapraszał do siebie
Lilgę, vajdzinę cygańskiego rodu? Znam jego oblicze i jego zimne oczy, którym życie
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin