May Karol - Spadkobiercy Winnetou.pdf

(1237 KB) Pobierz
230258932 UNPDF
KAROL MAY
Spadkobiercy
Winnetou
Tytuł oryginału
WINNETOUS ERBEN
Przekład
Andrzej Czarnocki
Wydanie I
Wydawnictwo MARBA CROWN LTD.
Warszawa 1991
Był śliczny, ciepły, obiecujący poranek. Przez okno wpadł do mojego pokoju jasny promień
słońca, jakby z pozdrowieniem “Szczęść Boże“. Z parteru weszła do mnie na górę moje Serduszko
niosąc poranną pocztę, którą przed chwilą zostawił listonosz. Usiadła naprzeciw mnie, tak jak
wielokroć w ciągu dnia i zabrała się do otwierania kopert, by na głos przeczytać mi dzisiejszą
porcję listów. Zanim jednak zacznie, odpowiem na pytanie, które zdaję się słyszeć z wielu ust: “Kto
to jest Serduszko? Tak się nikt nie nazywa. To musi być jakieś pieszczotliwe przezwisko.“
Owszem, jest to pieszczotliwe przezwisko. Pochodzi z pierwszego tomu moich Wiejskich
opowieści z Harcu. Jest tam taki “wzorcowy“ wyimaginowany krajobraz — górki, wioska i domek
w ogródku. W domku mieszka “Serduszko“ ze swoją matką. To “Serduszko“ jest, przynajmniej pod
względem duchowym, wiernym odbiciem mojej żony. Ponieważ zaś ów sobowtór stał mi się
podczas pracy nad nim na tyle bliski, że zyskał pieszczotliwie miano “Serduszka“, samo przez się
jest zrozumiałe, że z czasem przeniosło się ono na oryginał. Nie jest to jednak imię na każdą
okazję! Kiedy niebo zaciąga się chmurami, czemu zresztą zawsze ja tylko jestem winien, nazywam
żonę “Klarą“. Kiedy chmury ustępują — “Klareczką“. Gdy zaś niebo znowu jest czyste, wraca
Serduszko. Do mnie żona zwraca się zawsze “Serduszko“, bo nigdy sama nie sprowadza chmur.
Na piętrze są moje pokoje, do niej należy parter. Tam króluje niczym niezmordowany anioł
codziennej krzątaniny, przyjmuje coraz częściej odwiedzających mnie moich czytelników i
odpowiada na liczne listy, którymi nie mogę się zająć osobiście. Czyta mi je jednak wszystkie, przy
czym ma zwyczaj najważniejsze odkładać na koniec.
Tak jak dzisiaj. Na sam koniec pozostawione zostały dwie rzeczy, które oboje od razu
uznaliśmy za niezwykłe, mianowicie list z Ameryki i austriackie pismo antropologiczne. W tym
ostatnim uwagę zwracał podkreślony na niebiesko tytuł sporego artykułu: Wymieranie rasy
indiańskiej w Ameryce oraz jej brutalne wypieranie przez ludy kaukaskie i Chińczyków. Ponieważ
miałem, jak nigdy, trochę czasu, poprosiłem zaraz “Serduszko“ o przeczytanie mi tego artykułu.
Autorem była osobistość szeroko znana i wybitna — profesor uniwersytetu. Pisał z wielkim
zaangażowaniem, a wszystko, co miał do powiedzenia o “czerwonoskórych“ nie tylko dowodziło
sympatii, jaką do nich żywił, ale było ze wszech miar słuszne. Za ten artykuł chętnie uścisnąłbym
mu rękę.
List z Ameryki najprawdopodobniej nadany został gdzieś na “Dalekim Zachodzie“, gdzie
jednak — tego z koperty nie dało się odczytać. Po obydwu jej stronach widniało tyle stempli i
odręcznie napisanych nazw miejscowości, że całość stała się zupełnie nieczytelna. Wyrazistość,
pewnie ze względu na swoją iście indiańską zwięzłość, zachował tylko adres. Składał się on z
trzech słów i brzmiał: May Radebeul. Germany.
W kopercie był kawałek papieru, który najwyraźniej najpierw ucięty został dużym nożem —
pewnie jakimś bowie knife a potem poskładany. Zawierał kilka linijek angielskiego tekstu,
napisanych ołówkiem, ciężką, niewprawną ręką:
Do Old Shatterhanda.
Czy przyjeżdżasz na Górę Winnemu? Ja będę tam na pewno. Być może także Awat-Nija,
stuletni. Czy widzisz, że umiem pisać? I że piszę w języku bladych twarzy?
Wagare-Tej
Wódz Szoszonów.
Spojrzeliśmy na siebie oboje zaskoczeni. Nie to mnie dziwiło, że dostałem list z dalekiego
Zachodu, nie to nawet, że od Indianina. Takie listy przychodziły nierzadko. Zdumiało mnie, że ten
list przysłał ktoś, kto jeszcze nigdy do mnie nie pisał — wódz Indian-Wężów. Jego imię — Wagare-
Tej — tłumaczy się mniej więcej jako Żółty Jeleń. Proponuję przeczytać o nim w mojej książce
zatytułowanej Boże Narodzenie. Wówczas, a więc przed ponad trzydziestu laty, był jeszcze
człowiekiem młodym i dość niedoświadczonym, ale dobrym i uczciwym, a nam — mnie i
Winnetou — wiernym i pewnym przyjacielem. Jego ojciec Awat-Nija liczył sobie wtedy ponad
sześćdziesiąt lat, był człowiekiem honoru, a swoich ogromnych wpływów używał zawsze ku naszej
korzyści. Jego podeszły wiek oraz fakt, że nigdy więcej już o nim nie słyszałem, skłoniły mnie do
uznania go za umarłego. Oto jednak dowiadywałem się, że żyje, i tak fizycznie, jak duchowo jest w
dobrej formie. Gdyby bowiem było inaczej autor listu nie mógłby napisać, że najwyższy rangą
wódz Szoszonów być może uda się z nim na Górę Winnetou.
Prawdę powiedziawszy nie miałem najmniejszego pojęcia, gdzie się ta góra znajduje.
Wiedziałem tylko, że Apacze wraz z zaprzyjaźnionymi plemionami nosili się z zamiarem nazwania
imieniem swego najukochańszego wodza jakiegoś wyróżniającego się położeniem, specyfiką i
znaczeniem szczytu. O tym, że już do tego doszło dotychczas nie słyszałem, jeszcze mniej
wiadomo mi było na temat wyboru jakiego dokonali. Przypuszczać mogłem jedynie, że góra ta nie
może leżeć poza granicami obszaru, po którym poruszają się Apacze. A ponieważ obozowiska i
pastwiska Indian-Wężów oddalone są stamtąd o wiele dni konnej jazdy na północ, było rzeczą
naprawdę nadzwyczajną, że stuletni starzec ośmielał się podjąć taką podróż i to nie zmuszony
okolicznościami, a z porywu ciągle jeszcze młodego serca.
Z jakiego jednak powodu chciał jechać z synem tak daleko na południe? Tego nie wiedziałem.
Na to pytanie — nawet po dłuższym zastanowieniu nie potrafiłem znaleźć zadowalającej
odpowiedzi. Wszystko, co mogłem zrobić to tylko mieć nadzieję, że pojawi się jakiś inny list w tej
samej sprawie. Odpowiedzieć nie mogłem, gdyż nie znałem aktualnego miejsca pobytu obu
wodzów. Jedno było dla mnie jasne: do podjęcia tak dalekiej podróży mogło ich skłonić tylko coś
bardzo ważnego. Uznałem, że nie może to być sprawa czysto osobista, lecz o szerszym znaczeniu, a
ponieważ mój adres znany jest wielu żyjącym w tamtych stronach osobom, o których opowiadałem
i będę jeszcze w moich książkach opowiadał, i z którymi pozostaję w listownym kontakcie, miałem
prawo żywić nadzieję, że wkrótce dowiem się czegoś więcej.
Tak też się stało. Niecałe dwa tygodnie później przyszedł drugi list i to od osoby, od której
najmniej spodziewałem się otrzymać nie tylko list, ale i jakikolwiek znak życia. Na kopercie
widniał dokładnie ten sam adres, a jego treść (napisano go po angielsku) była następująca:
Przybądź na Górę Winnetou na wielką, ostatnią walkę. I oddaj mi wreszcie swój skalp, który
winien mi jesteś już od dwóch pokoleń! To każe ci napisać
To-kei-czun
Wódz Komanczów Rakurro.
W tydzień zaś później otrzymałem identycznie zaadresowany następny list:
Jeśli starczy ci odwagi, przybądź na Górę Winnetou! Moja ostatnia kula tęskni za Tobą
Tangua
najstarszy wódz Kiowów.
Napisane przez Pidę, jego syna, obecnego wodza Kiowów, którego dusza pozdrawia Twoją.
Obydwa listy pozwalały na wyciągnięcie wielu wniosków, nie tylko natury psychologicznej.
Wyglądało na to, że podyktowane zostały przez To-kei-czuna i Tanguę w tym samym miejscu i pod
wpływem tych samych okoliczności. Obydwaj wodzowie zdawali się pałać do mnie tą samą co
niegdyś nieprzejednaną nienawiścią. Dość osobliwie brzmiały w tym kontekście pozdrowienia od
syna Tanguy, choć z drugiej strony jego wdzięczność nie była dla mnie niezrozumiała. Daleko
ważniejsze niż wszystko inne było jednak to, że na Górę Winnetou zamierzali się udać również
wrogowie Apaczów. Padły słowa o “wielkiej, ostatniej walce“. To wyglądało poważnie. Z drugiej
strony nie było wykluczone, że jakiś dawny przeciwnik postanowił zabawić się moim kosztem
skłoniwszy mnie na starość do bezsensownej podróży na drugą stronę globu. Jednak po upływie pół
miesiąca otrzymałem list, nadany w Oklahomie, który mogłem potraktować jako wiarygodny
dokument:
Mój drogi, biały bracie!
Wielki, dobry Manitou, mieszkający w mym sercu, każe mi Cię zawiadomić, że na Górę
Winnetou zwołane zostało zgromadzenie starych wodzów oraz zgromadzenie młodych wodzów, aby
odbyć sąd nad bladymi twarzami i rozstrzygnąć o przyszłości czerwonych mężów. Przybędziesz Ty i
przybędę ja. Moja dusza raduje się Twoją. Liczę dni, godziny i minuty do naszego spotkania!
Twój czerwony brat
Mato Szako
wódz Osagów.
Także ten list został napisany po angielsku — ręką syna, którego pismo znam, jako że
korespondujemy ze sobą. Mato Szako dołączył do listu skórzany totem, co czynił zawsze, ilekroć
chodziło o rzecz wielkiej wagi. Mogłem zatem nie obawiać się kawału. Coś się działo rzeczywiście
i to coś ważnego. Coraz bardziej zajmowała mnie myśl o podróży. Aby jednak doprowadzić do jej
realizacji musiałem dowiedzieć się czegoś więcej. Te bliższe informacje nie dały długo na siebie
czekać. Otrzymałem duży list o urzędowym wyglądzie, który miał być zaproszeniem, choć swym
tonem przypominał raczej zawiadomienie. Oto jego tłumaczenie:
Szanowny Panie!
Podczas ubiegłorocznych spotkań wodzów jednogłośnie uchwalono, by najlepiej
odpowiadający temu celowi szczyt Gór Skalistych nazwany został imieniem najsłynniejszego z
wodzów— Winnetou. Wybór padł na szczyt najprawdopodobniej Panu znany — przynajmniej z
mapy — na którym swego czasu zamieszkał tajemniczy czarownik Tatella-Sata (Tysiąc Lat). We
wrześniu br. u podnóża, jak również na poszczególnych poziomach tej góry odbędą się następujące
meetingi:
1. Starych wodzów;
2. Młodych wodzów;
3. Żon wodzów;
4. Wszystkich innych znanych czerwonych mężów i niewiast;
5. Zgromadzenie zamykające pod przewodnictwem niżej podpisanego komitetu.
Pańskiemu uznaniu pozostawiamy, czy zechce się Pan tam stawić osobiście, by po zgłoszeniu
się u przewodniczącego lub jego zastępcy, zostać poinformowanym o przedmiocie obrad.
Jednocześnie zwracamy uwagę, że zarówno informację o w/w meetingach, jak i wszelkie’ do nich
przygotowania należy utrzymać w tajemnicy przed obcymi. Zobowiązujemy Pana niniejszym do jak
najdalej idącej dyskrecji i zakładamy, że milczenie o całym przedsięwzięciu uzna Pan za sprawę
swego honoru. Numerki wskazujące przydzielone Panu na poszczególne spotkania i miejsca
prosimy odebrać osobiście u niżej podpisanego Sekretarza. Wszystkie przemówienia dotyczące
przedmiotu obrad wygłaszane będą ze względów praktycznych w języku angielskim. Z poważaniem
Komitet w składzie: Simon Bell (Czo-lo-let), profesor filozofii, jako przewodniczący;
Edward Summer (Ti-iskama), profesor filologii klasycznej, jako zastępca przewodniczącego;
William Evening (Pe-wida), agent, jako sekretarz; Antonius Paper (Oki-czin-cza), bankier, jako
skarbnik; Old Surehand, osoba prywatna, jako dyrektor.
U samego dołu widniało kilka linijek skreślonych ręką Old Surehanda:
Mam nadzieję, że przyjedziesz. Uważaj mój dom za własny, choćbyś nas w nim nie zastał. Jako
dyrektor jestem niestety ciągle w rozjazdach. Czeka na Ciebie ogromnie radosna niespodzianka.
Będziesz zachwycony naszymi dwoma chłopakami.
Twój stary, wierny Old Surehand
Obok tego długiego listu przytaczam krótszy, który wkrótce nadszedł.
Mój bracie! Wiem, że jesteś zaproszony. Nie zawiedź więc! Cieszę się nieopisanie na Twój
przyjazd. Obaj chłopcy napiszą do Ciebie jeszcze oddzielnie.
Twój Apanaczka Wódz Komanczów Pohonim
Od owych “chłopców“ czy, jak się wyraził Old Surehand, “naszych dwóch chłopaków“
otrzymałem następujący list:
Wielce szanowny Panie! Kiedy do naszej fałszywej, przyziemnej drogi w sztuce skierował nas
Pan z takim przekonaniem ku wyższej, czy wręcz najwyższej, obiecaliśmy Panu wystąpić publicznie
dopiero wtedy, kiedy z pomocą prawdziwych i nienagannych dzieł będziemy w stanie udowodnić, iż
czerwona rasa nie jest, również w dziedzinie sztuki, uzdolniona mniej od innych ras. Nasze
artystyczne talenty odziedziczyliśmy po babce, która, jak Panu wiadomo, była pełnej krwi Indianką.
Obecnie jesteśmy gotowi przedstawić dowód, którego Pan się domagał. Obiecał nam Pan, że kiedy
ta chwila przyjdzie, zjawi się Pan bez względu na odległość dla dokonania oceny naszych prac. Nie
obawiamy się wyniku tej oceny i około 15 września chcemy Pana powitać na Górze Winnetou.
Dowiedzieliśmy się, że został Pan zaproszony na te objęte tajemnicą i nadzwyczaj ważne obrady, i
jesteśmy święcie przekonani, że nic Pana nie powstrzyma przed przybyciem w oznaczonym czasie
na oznaczone miejsce. Z wielkim szacunkiem i całkowitym oddaniem.
Young Surehand, Young Apanaczka.
Ten list miał ręce i nogi. Sprawił mi radość, choć sposób w jaki “chłopcy“ go sformułowali
miał być czymś w rodzaju potężnego ciosu w klatkę piersiową. Temu, kto czytał moją opowieść
pod tytułem Old Surehand nie sprawi trudności odgadnięcie, kim są owi chłopcy. Tego, kto nie
czytał, zmuszony jestem prosić o nadrobienie zaległości po to, by zawartość niniejszego tomu stała
się dla niego zrozumiała.
Jak sobie moi czytelnicy zapewne przypominają, odkryłem, że Old Surehand i Apanaczka są
braćmi. Wykradziono ich matce, niezwykle przez naturę, pod względem fizycznym, umysłowym i
duchowym, obdarzonej Indiance. Dla wyjaśnienia tej sprawy przez wiele lat przebrana za Indianina,
pod fałszywym imieniem Kolma Puszi, bezskutecznie przemierzała miasta Wschodu, sawanny i
puszcze, aż do czasu kiedy Winnetou i mnie udało się trafić na ślad i znaleźć obydwu synów —
jednego pod postacią słynnego westmana, a drugiego jako nie mniej znanego wodza Komanczów;
dwóch nadzwyczaj wartościowych ludzi, których przyjaźnią cieszę się w dalszym ciągu mimo
wszelkich zmian, jakie przez wszystkie te łata zaszły w moim i ich życiu.
Old Surehand i Apanaczka wzięli sobie za żony siostry — dwie piękne, inteligentne Indianki ze
szczepu Apaczów Mescalero — szczepu Winnetou — i każdy z nich został obdarzony synem, który
w spotęgowanym jeszcze stopniu odziedziczył talenty Kolmy Puszi. Rodzice dysponowali
środkami, które pozwalały na rozwijanie tych talentów. Chłopcy zostali wysłani na Wschód; jeden
Zgłoś jeśli naruszono regulamin