LU. IV-VI. Szklarski Alfred - 3 - Tomek na wojennej ścieżce.pdf
(
960 KB
)
Pobierz
Alfred Szklarski - 3 - Tomek na wojennej œcie¿ce.rtf
ALFRED SZKLARSKI
TOMEK NA WOJENNEJ
Ś
CIE
ś
CE
NIEOCZEKIWANY NAPAD
Ognisto krwisty mustang drugimi susami p
ę
dził przez rozległ
ą
prerie. Je
ź
dziec siedz
ą
cy na nim pochylił si
ę
nisko do przodu, aby obszernym
rondem wyszywanego srebrem sombrera osłoni
ć
twarz przed smagni
ę
ciami wiatru. Półdziki szlachetny rumak z nieokiełznan
ą
pasj
ą
przeskakiwał pojawiaj
ą
ce si
ę
na jego drodze kolczaste kaktusy, zr
ę
cznie omijał wykroty i gnał przed siebie, brzuchem po purpurowej szałwi
porastaj
ą
cej szerok
ą
równin
ę
. wiatru upajał je
ź
d
ź
ca i wierzchowca.. Długo mkn
ą
wlok
ą
c za sob
ą
po stepie wydłu
Ŝ
ony cie
ń
.
Zaraz człowiek uniósł głow
ę
. Wydal okrzyk rado
ś
ci, a nast
ę
pnie ostro
ś
ci
ą
gn
ą
ł cugle wierzchowca. Musiał posiada
ć
niezwykł
ą
zr
ę
czno
ść
i
sile, gdy
Ŝ
osadzony na miejscu mustang czterema kopytami zarył siew ziemie. Przez krótka chwil
ę
okazywał niezadowolenie; przysiadł na
zadzie, stawał d
ę
ba, lecz wprawne dłonie je
ź
d
ź
ca szybko zmusiły go do posłusze
ń
stwa.
Młody człowiek lew
ą
r
ę
k
ą
zsun
ą
ł do tyłu filcowy kapelusz o szerokich kresach, który opadł mu na plecy, zawisaj
ą
c na rzemieniu
przeło
Ŝ
onym pod brod
ą
. W ogorzałej od sło
ń
ca twarzy błysn
ę
ły wesołe, jasne oczy. Teraz z wi
ę
kszym prawdopodobie
ń
stwem mo
Ŝ
na było
oceni
ć
jego wiek. Mógł mie
ć
około szesnastu lub siedemnastu lat, chocia
Ŝ
z postawy wygl
ą
dał na dziewi
ę
tna
ś
cie. Wra
Ŝ
enie to wywoływały jego
szerokie bary, wysoki wzrost oraz wyrobione mi
ęś
nie, uwydatniaj
ą
ce si
ę
pod obcisł
ą
, barwn
ą
koszul
ą
flanelow
ą
.
Je
ź
dziec uspokoił rumaka, po czym z uwag
ą
spojrzał przed siebie na południe, gdzie w
ś
ród grupy poszarpanych skal wystrzelała ku niebu
do
ść
wysoka góra - cel jego porannej wycieczki. Wznosiła si
ę
na samym pograniczu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i Meksyku. Z
jej wła
ś
nie szczytu zamierzał przyjrze
ć
si
ę
bli
Ŝ
ej meksyka
ń
skiej ziemi, której północne rubie
Ŝ
e, ze wzgl
ę
du na cz
ę
ste napady rabunkowe i
utarczki zbrojne, zwano “wiecznie płon
ą
c
ą
granic
ą
”.
Z miejsca, w którym zatrzymał si
ę
. je
ź
dziec, mo
Ŝ
na było dokładnie odró
Ŝ
ni
ć
linie załomów na. stokach góry. Wyrazi
ś
cie te
Ŝ
rysowały si
ę
pot
ęŜ
ne kaktusy, poka
ź
niejsze krzewy szałwi oraz
głazy
zalegaj
ą
ce sam wierzchołek.
Mimo to chłopiec nie dal si
ę
zwie
ść
wzrokowemu zbudzeniu, któremu łatwo ulec przy ocenianiu odległo
ś
ci w nadzwyczaj przejrzystym
powietrzu stepowym. Góra oddalona była od mego jeszcze o trzy lub cztery kilometry, postanowił wiec zwolni
ć
tempo jazdy, aby zachowa
ć
siły
rumaka na drog
ę
powrotna Lekko dotkn
ą
ł szyi mustanga, półdziki wierzchowiec posłusznie ruszył st
ę
pa.
Chłopiec bacznie rozgl
ą
da] si
ę
po okolicy. Blisko
ść
Meksyku budziła w nim niezwykł
ą
ostro
Ŝ
no
ść
. Nie mógł lekcewa
Ŝ
y
ć
słów do
ś
wiad-
czonego szeryfa Alana, wyra
ź
nie ostrzegaj
ą
cego, i
Ŝ
na pograniczu stale nale
Ŝ
y mie
ć
si
ę
na baczno
ś
ci. Chocia
Ŝ
pomi
ę
dzy obydwoma pa
ń
stwami
ju
Ŝ
od wielu lat panowały pokojowe stosunki, zbrojne oddziały, zło
Ŝ
one z Meksykanów i Indian meksyka
ń
skich, cz
ę
sto przemykały si
ę
na stron
ę
ameryka
ń
ska w celu zagarni
ę
cia stada bydła lub owiec, a czasem wzi
ę
cia do niewoli dzieci, które potem przymusowo zatrudniano na ranczo. Te
lokalne najazdy niespokojnych s
ą
siadów pobudzały Amerykanów i Indian przebywaj
ą
cych w nadgranicznych rezerwatach do odwetu, a nieraz
nawet do zaczepnych kroków. Trwała tu wi
ę
c ustawiczna walka podjazdowa, w której nie brak było krwawych ofiar.
Młody Polak, Tomek Wilmowski - on to bowiem byt owym samotnym je
ź
d
ź
cem - nie l
ę
kał si
ę
niebezpiecze
ń
stw. Nie lubił jednak
lekkomy
ś
lnie nara
Ŝ
a
ć
si
ę
na nie, poniewa
Ŝ
do
ś
wiadczenie nabyte podczas włócz
ę
gi po
ś
wiecie uczyniło go roztropnym i rozwa
Ŝ
nym.
Tomek zaledwie od tygodnia przebywał w Nowym Meksyku tutaj, według zapewnie
ń
ojca. powinien całkowicie odzyska
ć
siły. nadw
ą
tlone
po stratowaniu przez rozjuszonego nosoro
Ŝ
ca afryka
ń
skiego podczas ostatniej wyprawy łowieckiej w Ugandzie, Kilkumiesi
ę
czny wypoczynek w
Anglii pozwolił mu ju
Ŝ
zapomnie
ć
o ci
ęŜ
kiej chorobie i gdy nadarzyła si
ę
okazja do wyjazdu na daleki Dziki Zachód, skwapliwie przyj
ą
ł
propozycje ojca.
Miał ku temu dwa powody. Po pierwsze, poznana wcze
ś
niej w niezwykłych okoliczno
ś
ciach w Australii młodsza od niego Sally, udaj
ą
c si
ę
obecnie do szkoły w Anglii, zatrzymała si
ę
po drodze na dłu
Ŝ
szy wypoczynek u swego stryjka zamieszkałego w Nowym Meksyku. Tomek miał
sp
ę
dzi
ć
z ni
ą
wakacje w nadzwyczaj zdrowych warunkach klimatycznych, a potem wspólnie odby
ć
powrotn
ą
drog
ę
do Anglii. Po drugie -
Tomek, jego ojciec oraz ich dwaj przyjaciele, Smuga i bosman Nowicki, wci
ąŜ
trudnili si
ę
łowieniem dzikich zwierz
ą
t dla wielkiego
przedsi
ę
biorstwa Hagenbecka, dostarczaj
ą
cego do ogrodów zoologicznych i cyrków ró
Ŝ
ne okazy fauny
ś
wiata. Hagenbeck cenił odwa
Ŝ
nych
Polaków, poniewa
Ŝ
zawsze bez wahania podejmowali si
ę
trudnych zada
ń
. Kiedy dowiedział si
ę
,
Ŝ
e Wilmowski ma zamiar wyprawi
ć
swego
przedsi
ę
biorczego syna w podró
Ŝ
do Stanów Zjednoczonych, postanowił powierzy
ć
mu pewn
ą
misj
ę
. Zaproponował Tomkowi, aby zwerbował
tam trup
ę
Indian, którzy za odpowiednim wynagrodzeniem zgodziliby si
ę
bra
ć
udział w przedstawieniach cyrkowych. Wszak Indianie byli
powszechnie znani ze wspanialej tresury mustangów i brawurowej jazdy. Oryginalny obóz india
ń
ski, przeniesiony w cało
ś
ci do Europy, na
pewno wzbudziłby du
Ŝ
e zainteresowanie. Przecie
Ŝ
jeszcze pami
ę
tano heroiczne walki czerwonoskórych wojowników z lat 1869-1892, tocz
ą
cych
do ostatka zaciekły bój o utrzymanie swojej wolno
ś
ci Nazwiska nieustraszonych wodzów, jak: Siedz
ą
cy Byk, Czerwona Chmura. Cochise i
Geronimo siaty si
ę
symbolem bohaterstwa Indian.
Tomek Wilmowski udaj
ą
c si
ę
na tak długo oczekiwane spotkanie ze swoj
ą
młod
ą
przyjaciółk
ą
, z rado
ś
ci
ą
przyj
ą
ł propozycje Hagenbecka.
Wszak w ten sposób mógł osobi
ś
cie pozna
ć
dzielnych Indian, dla których zawsze odczuwał du
Ŝ
y szacunek. Oczywi
ś
cie ojciec Tomka obawiał
si
ę
wysła
ć
zbyt nieraz porywczego syna na samodzieln
ą
dług
ą
wypraw
ę
, tote
Ŝ
jako opiekun wyruszył z nim jego najserdeczniejszy druh, bosman
Nowicki.
Dwaj przyjaciele od tygodnia przebywali w go
ś
cinie u stryja Sally, szeryfa Allana, Tomkowi nigdy nie ci
ąŜ
yła opieka dobrodusznego
marynarza. Obaj byli niespokojnymi duchami i obaj przepadali za przygodami. W dodatku olbrzymi bosman od chwili przybycia na ranczo
Allana sp
ę
dzał wi
ę
kszo
ść
czasu w towarzystwie ładnej i przemiłej Sally, zwa
Ŝ
aj
ą
c, aby nie stała si
ę
jej jakakolwiek krzywda. Dingo, wierny pies
Tomka, równie
Ŝ
przypomniał sobie widocznie,
Ŝ
e to wła
ś
nie mała Australijka była jego pierwsz
ą
pani
ą
, gdy
Ŝ
nie odst
ę
pował jej na krok. Tomek
korzystał wiec z całkowitej swobody. Ju
Ŝ
w pierwszych dniach rozpocz
ą
ł samotne wypady konne, aby dokładnie pozna
ć
okolice oraz nawi
ą
za
ć
przyjazne stosunki z Indianami mieszkaj
ą
cymi w pobliskich rezerwatach.
Obecnie w doskonałym humorze zbli
Ŝ
ał si
ę
do celu porannej wycieczki. Cieszył si
ę
,
Ŝ
e wkrótce ujrzy meksyka
ń
sk
ą
ziemi
ę
, znan
ą
mu ju
Ŝ
troch
ę
z ksi
ąŜ
ek polskiego podró
Ŝ
nika Emila Dunikowskiego
,
który odbywał wyprawy badawcze do Stanów Zjednoczonych oraz Meksyku. a
potem szczegółowo opisywał swe spostrze
Ŝ
enia i przygody.
Samotna góra stawała si
ę
obecnie z ka
Ŝ
d
ą
chwila wy
Ŝ
sza, coraz szerzej przełamała horyzont zasnuty liliow
ą
mgiełka. Wkrótce Tomek
znalazł si
ę
tu
Ŝ
u jej stóp, Z łatwo
ś
ci
ą
odszukał w
ą
sk
ą
ś
cie
Ŝ
k
ę
wiod
ą
c
ą
na szczyt. Bez chwili wahania skierował na ni
ą
wierzchowcu, lecz
zaledwie rzucił okiem na ziemi?, natychmiast
ś
ci
ą
gn
ą
ł cugle. Lekko zeskoczył z siodła. Nie wypuszczaj
ą
c z dłoni arkanu przywi
ą
zanego do uzdy
konia, pochylił si
ę
nad spostrze
Ŝ
onymi przed chwil
ą
ś
ladami, wyci
ś
ni
ę
tymi na
Ŝ
wirowatej
ś
cie
Ŝ
ce.
Ho, ho! Kto
ś
ju
Ŝ
dzisiaj jechał t
ę
dy przede mn
ą
! Mógłbym si
ę
nawet zało
Ŝ
y
ć
,
Ŝ
e to Indianin - rozmy
ś
lał- - Tylko czerwonoskórzy nie
podkuwaj
ą
swoich koni. Czego on szuka o tak wczesnej porze na samej granicy? Przyjechał z północy, jest wi
ę
c mieszka
ń
cem Stanów Zjed-
noczonych. Hm, dziwne wydaje mi si
ę
,
Ŝ
e w biały dzie
ń
opu
ś
cił rezerwat. Lepiej wycofam si
ę
st
ą
d jak najpr
ę
dzej.
Zaraz jednak porzucił te my
ś
l. Rozwa
Ŝ
ył swe poło
Ŝ
enie:
Odwrót przed samotnym, prawdopodobnie bezbronnym Indianinem zakrawałby na tchórzostwo. Nie mógł do tego dopu
ś
ci
ć
Przecie
Ŝ
nie
brakowało mu odwagi. Có
Ŝ
z lego,
Ŝ
e w bezludnym miejscu napotkał india
ń
ski
ś
lad? Mo
Ŝ
e to był kowboj zatrudniony u którego
ś
z ranczerów?
Mo
Ŝ
e wła
ś
nie poszukiwał zagubionego bydła? Szczyt góry był doskonałym punktem obserwacyjnym. Poza tym Tomkowi wydawało si
ę
.
Ŝ
e
je
Ŝ
eli b
ę
dzie unikał spotka
ń
z Indianami, to nigdy nie wypełni misji powierzonej mu przez Hagenbecka. Szeryf Allan, jak wszyscy starsi ludzie,
na pewno troch
ę
przesadzał z tymi niebezpiecze
ń
stwami czyhaj
ą
cymi na pograniczu. Wystarczy zachowa
ć
ostro
Ŝ
no
ść
, a wszystko b
ę
dzie w
porz
ą
dku.
Uspokojony, wprowadził konia miedzy kaktusy. Wyszukał miejsce porosłe k
ę
pkami trawy i tam przywi
ą
zał mustanga do gał
ę
zi krzewu
szałwiowego. Poprawił pas z przytroczon
ą
do niego pochw
ą
z rewolwerem, aby móc w ka
Ŝ
dej chwili sprawnie wydoby
ć
bro
ń
, po czym zawrócił
na
ś
cie
Ŝ
k
ę
. Nie trac
ą
c czasu na dalsze zastanawianie si
ę
, ruszy) za
ś
ladami pozostawionymi przez nie podkutego konia. Po kilkudziesi
ę
ciu
krokach trop zbaczał ze
ś
cie
Ŝ
ki w krzewy szałwiowe i gin
ą
ł, Dopiero kilka metrów powy
Ŝ
ej tego miejsca odszukał na
ś
cie
Ŝ
ce siady stóp obutych
w mokasyny.
Tomek gwizdn
ą
ł cicho.
“Mój Indianin uczynił to, co ja zrobiłem przed chwil
ą
. Wobec tego najpierw przyjrz
ę
si
ę
jego koniowi” - pomy
ś
lał.
W tej chwili w przydro
Ŝ
nych krzakach, jakby odzew na my
ś
l Tomka, rozległo si
ę
parskni
ę
cie. India
ń
ski wierzchowiec musiał wyczu
ć
jego
obecno
ść
. Tomek ostro
Ŝ
nie rozsun
ą
ł krzewy. Nie opodal spostrzegł niskiego, gniadego mustanga z białymi łatami na zadzie. Zwyczajem
india
ń
skim siodło zast
ę
powała derka w barwne wzory, przytrzymywana grubym rzemieniem przewi
ą
zanym wokół przodu ko
ń
skiego tułowia.
Cugle nie były przeci
ą
gni
ę
te przez uzd
ę
pozbawion
ą
w
ę
dzidła, lecz po prostu uwi
ą
zane pod dolna szcz
ę
k
ą
. Tomek wiedział,
Ŝ
e cugle du
Ŝą
czerwono skóry m tylko do hamowania, wierzchowcem kieruj
ą
bowiem nogami. Od uzdy zwisał arkan przywi
ą
zany do krzewu.
Tomek uwa
Ŝ
nie przygl
ą
dał si
ę
wzorom na india
ń
skim siodle. Podobne pokazywał mu szeryf Allan jako r
ę
kodzieła nawajskie. Czy
Ŝ
by
Indianin nale
Ŝ
ał do szczepu Nawajów? Przypuszczenie to lekko zaniepokoiło Tomka. Nie tak dawno jeszcze we wszystkich cz
ęś
ciach
ś
wiata
rozbrzmiewały imiona Nawajów i Apaczów, gdy
Ŝ
Ŝ
aden szczep india
ń
ski nie wykazał tyle szale
ń
czej odwagi w walkach z białymi naje
ź
d
ź
cami,
jak ci synowie pustyni arizo
ń
skiej.
Mustang strzygł uszami, parskał coraz gło
ś
niej, uderzał kopytami o ziemie, jakby chciał ostrzec swego pana. Tomek szybko wycofał si
ę
na
ś
cie
Ŝ
k
ę
. Uwa
Ŝ
nie badał
ś
lady stóp. Rozmiary ich pozwalały przypuszcza
ć
,
Ŝ
e Indianin nie był jeszcze dorosłym m
ęŜ
czyzn
ą
. O
ś
mielony tym
spostrze
Ŝ
eniem Tomek ruszył ostro
Ŝ
nie w kierunku szczytu. W dobre pół godziny, wykorzystuj
ą
c jako osłon
ę
krzewy szałwi i kaktusy, dotarł na
płasko
ś
ci
ę
ty wierzchołek. Tutaj
ś
cie
Ŝ
ka gin
ę
ła w
ś
ród głazów. Tomek ukrył si
ę
za jednym z nich. Czujnym wzrokiem szukał Indianina. Nie
dostrzegł go jednak w pobli
Ŝ
u, przesuwał si
ę
wiec coraz dalej ku południowej kraw
ę
dzi szczytu. St
ą
pał cicho, uwa
Ŝ
nie, by nie potr
ą
ca
ć
kamieni.
Tu
Ŝ
, na samej grani wznosił si
ę
wysoki, podłu
Ŝ
ny głaz. Tomek spojrzał w gór
ę
i zamarł w bezruchu. Z głazu zwisały dwie stopy obute w
mokasyny.
Chłopiec wstrzymał oddech, aby przedwcze
ś
nie nie zwróci
ć
na siebie uwagi. Podczas poprzednich wypraw poznał doskonale tajniki pod-
chodów i tropienia. Przesun
ą
ł si
ę
nieco w prawo. Indianin le
Ŝ
ał na brzuchu na wysuni
ę
tym kamiennym bloku. Wpatrywał si
ę
w falisty step po
drugiej stronie granicy, Z tylu jego głowy, zatkni
ę
te za przepask
ę
, tkwiły trzy małe orle pióra. Tomek rozejrzał si
ę
wokoło. Teraz zauwa
Ŝ
ył star
ą
strzelb
ę
opart
ą
o pobliski kamie
ń
. Widocznie Indianin nie spodziewał si
ę
tutaj spotkania z kimkolwiek, skoro odło
Ŝ
ył bro
ń
Biały chłopiec
u
ś
miechn
ą
ł si
ę
chytrze. Opowiadano tak wiele o niezwykłej wprost czujno
ś
ci Indian, a tymczasem udało mu si
ę
podej
ść
niepostrze
Ŝ
enie Nawaja,
mimo i
Ŝ
mogło si
ę
wydawa
ć
,
Ŝ
e pragnie pozosta
ć
niezauwa
Ŝ
ony. Postanowił sprawi
ć
młodemu Indianinowi niespodziank
ę
. Bezszelestnie usiadł
na ziemi. Zastanowiło go, kogo lub czego wypatruje Indianin na stepie. Przez jaki
ś
czas
ś
ledził kierunek jego wzroku; spogl
ą
dał ku południowi,
lecz prócz ró
Ŝ
nych odmian kaktusów nic nie mógł dostrzec na falistej równinie. W ko
ń
cu znudzony wyczekiwaniem odezwał si
ę
gło
ś
no po
angielsku:
- Mo
Ŝ
e młody czerwony brat powie mi, co ciekawego widzi na stepie?
Efekt tych kilku wypowiedzianych słów przeszedł naj
ś
mielsze oczekiwania białego chłopca. Indianin bowiem natychmiast wychylił si
ę
zza
kraw
ę
dzi głazu, a ujrzawszy intruza jednym spr
ęŜ
ystym skokiem stan
ą
ł przed nim. Oczy jego błyszczały złowrogo,
- Czego tu szukasz, podst
ę
pny biały psie? - wyrzucił z siebie jednym tchem do
ść
dobr
ą
angielszczyzn
ą
. Tomek był zaskoczony pełnym
w
ś
ciekło
ś
ci, obra
ź
liwym odezwaniem si
ę
Indianina, lecz opanował wzburzenie i spokojnie odparł:
Mógłbym ciebie o to samo zapyta
ć
. Miałbym nawet wi
ę
ksze ku temu prawo, gdy
Ŝ
nie znajdujemy si
ę
na terenie rezerwatu, ale nie zrobiłbym
tego nigdy w tak nieprzyjazny sposób, jak ty to uczyniłe
ś
.
Ka
Ŝ
dy szpieg jest tylko podst
ę
pnym, parszywym psem! - nienawistnie odparł Indianin.
Zgadzam si
ę
z tob
ą
, lecz nie jestem szpiegiem!'
Kłamiesz jak wszystkie blade twarze! Nasłał ci
ę
tutaj szeryf Allan. Mieszkasz u niego!
St
ą
d wiesz,
Ŝ
e mieszkam u szeryfa Allana? - zdziwił si
ę
Tomek pow
ś
ci
ą
gaj
ą
c gniew.
Teraz si
ę
zdradziłe
ś
! - triumfuj
ą
co krzykn
ą
ł Indianin. – Cokolwiek jednak odkryłe
ś
, nigdy ju
Ŝ
tego nie zdradzisz bladym twarzom?
Zupełnie nieoczekiwane gro
ź
ne znaczenie słów Indianina wprawiło Tomka w osłupienie; trwało ono jednak tylko krótk
ą
chwil
ę
. Nieraz ju
Ŝ
przecie
Ŝ
jego
Ŝ
yciu zagra
Ŝ
ały niebezpiecze
ń
stwa. Podczas ekspedycji w gł
ą
b nieznanych l
ą
dów
ś
mier
ć
cz
ę
sto zagl
ą
dała mu w oczy, tote
Ŝ
błyskawicznie potrafił reagowa
ć
na wszelkie niespodzianki. Teraz jednym spojrzeniem stwierdził,
Ŝ
e Indianin, poza tomahawkiem za pasem, nie
miał przy sobie innej broni. Aby si
ę
gn
ąć
po star
ą
strzelb
ę
opart
ą
o kamie
ń
, musiałby przej
ść
obok niego. Poza tym Tomek nie bez satysfakcji
spostrzegł,
Ŝ
e troch
ę
wy
Ŝ
szy od niego przeciwnik jest wyn
ę
dzniały. Zdawały si
ę
o tym
ś
wiadczy
ć
w
ą
skie ramiona i płaska klatka piersiowa.
Obserwacje Tomka nie trwały chyba dłu
Ŝ
ej ni
Ŝ
kilka sekund. Nagłym ruchem stan
ą
ł na nogi i odgrodził Indianina od jego strzelby.
Dlaczego czerwony brat grozi mi bez
Ŝ
adnego powodu? – zapytał pojednawczo, aby wyja
ś
ni
ć
o dziwne nieporozumienie. - Niczym sobie nie
zasłu
Ŝ
yłem na podobne traktowanie!
Do
ść
ju
Ŝ
zb
ę
dnych słów! Bro
ń
si
ę
, zdradliwa biała
Ŝ
mijo! – zawołał Indianin dobywaj
ą
c tomahawka zza pasa.
Tomek był niezawodnym strzelcem. Miał rewolwer, mógł wi
ę
c chwyci
ć
za bro
ń
i jednym poci
ą
gni
ę
ciem palca unieszkodliwi
ć
przeciwnika.
ś
ywił jednak wrodzony wstr
ę
t do przelewu krwi, a ponadto szczerze współczuł niedoli Indian tak barbarzy
ń
sko t
ę
pionych przez białych
naje
ź
d
ź
ców. Postanowił wi
ę
c unieszkodliwi
ć
młodego zapale
ń
ca bez uciekania si
ę
do u
Ŝ
ycia broni. Przecie
Ŝ
bosman Nowicki, znany z
niezwykłej wprawy w walce wr
ę
cz, nie na darmo uczył go obezwładniaj
ą
cych napastnika niezawodnych chwytów. Gdy wzburzony Indianin
zaatakował Tomka, ten nagle uskoczył w bok, jednocze
ś
nie praw
ą
r
ę
k
ą
chwycił w przegubie dło
ń
gro
Ŝą
c
ą
mu tomahawkiem, a lew
ą
nacisn
ą
ł
łokie
ć
czerwonoskórego. Silne szarpni
ę
cie powaliło Indianina na ziemi
ę
- tomahawk wypadł mu z dłoni.
Nim zd
ąŜ
ył powsta
ć
, Tomek przytłoczył go całym ci
ęŜ
arem ciała.
Rozgorzała gwałtowna walka. Indianin jak piskorz wy
ś
lizgiwał si
ę
z r
ą
k białego chłopca, a dłonie jego uporczywie kierowały si
ę
ku szyi
przeciwnika. Tomkowi błysn
ę
ła my
ś
l,
Ŝ
e nie docenił sił czerwonoskórego. Gorzej na pozór zbudowany Indianin zdawał si
ę
by
ć
ogromnie
wytrzymały. Walczył z determinacj
ą
, zdecydowany zabi
ć
przeciwnika. Teraz Tomek nie miał ju
Ŝ
w
ą
tpliwo
ś
ci,
Ŝ
e tocz
ą
walk
ę
na
ś
mier
ć
i
Ŝ
ycie.
Po jakim
ś
czasie gwałtowno
ść
zmaga
ń
troch
ę
.osłabła. Do tej pory
Ŝ
aden z chłopców nie przemówił słowa ani nie wydał j
ę
ku, chocia
Ŝ
obydwaj odczuwali skutki bezkompromisowej walki. Tomek oddychał z coraz wi
ę
ksz
ą
trudno
ś
ci
ą
. W
ęŜ
owe u
ś
ciski Indianina m
ę
czyły go coraz
bardziej.
Znów potoczyli si
ę
na ziemi
ę
. Koszula Tomka zwisała ju
Ŝ
w strz
ę
pach. Ostre kamienie bole
ś
nie raniły. Naraz dło
ń
Indianina zacisn
ę
ła si
ę
kurczowo na jego gardle. Tomek zdobył si
ę
na olbrzymi wysiłek i nogami zrzucił z siebie Indianina, lecz zaledwie powstał, przeciwnik ju
Ŝ
czaił
si
ę
do nowego ataku.
“Je
Ŝ
eli go nie zastrzel
ę
, zabije mnie na pewno” - pomy
ś
lał Tomek, widz
ą
c,
Ŝ
e Indianin jest mniej zm
ę
czony.
Zaraz jednak uzmysłowił sobie,
Ŝ
e nie chce,
Ŝ
e nie powinien u
Ŝ
y
ć
rewolweru wobec bezbronnego czerwonoskórego. Postanowił wi
ę
c
zmieni
ć
taktyk
ę
.
Gdy Indianin znów go zaatakował, zacz
ą
ł walczy
ć
pi
ęś
ciami.
Zaraz te
Ŝ
uzyskał widoczn
ą
przewag
ę
. Celne uderzenia l
ą
dowały na brzuchu i podbródku Indianina, który cofał si
ę
teraz ku kraw
ę
dzi.
Zorientował si
ę
,
Ŝ
e walka przybiera niepomy
ś
lny dla niego obrót. Skupił si
ę
, po czym nagłym skokiem rzucił si
ę
na białego chłopca. Po chwili
znów spleceni w morderczym u
ś
cisku potoczyli si
ę
na skraj wierzchołka. Tomek, doprowadzony do ostateczno
ś
ci, głow
ą
uderzył Indianina w
twarz, szarpn
ą
ł z całej siły i nagle poczuł,
Ŝ
e jego stopy trac
ą
oparcie. Przez kilka sekund przeciwnicy chwiali si
ę
na ostro
ś
ci
ę
tej grani. Dło
ń
Indianina ponownie wpiła si
ę
w gardło Tomka. Wtedy jeszcze raz zdobył si
ę
na wysiłek, i nagle obaj run
ę
li w dół na usiane głazami strome
zbocze.
Splecione w straszliwym zmaganiu dwa ciała upadły na kamienny blok.
BIAŁY I CZERWONY BRAT
Tomek krzykn
ą
ł z bólu, lecz ani na chwil
ę
nie stracił przytomno
ś
ci. Gdy staczali si
ę
z grani, silnie przywarł do przeciwnika. Dzi
ę
ki
przypadkowi w momencie upadku na głaz Indianin znalazł si
ę
pod nim. Tym samym uchronił go przed bezpo
ś
rednim uderzeniem o skał
ę
.
Tomek poczuł tylko ogromny ból w r
ę
kach, którymi obejmował napastnika. Po dłu
Ŝ
szej chwili z najwi
ę
kszym wysiłkiem uwolnił krwawi
ą
ce
dłonie. Skóra na nich była pop
ę
kana i starta. Sykn
ą
ł z bólu próbuj
ą
c rozprostowa
ć
palce. Na szcz
ęś
cie były to tylko powierzchowne obra
Ŝ
enia, o
których prawie natychmiast zapomniał, gdy spojrzał na le
Ŝą
cego bez ruchu czerwonoskórego.
Zaniepokojony pochylił si
ę
nad nieprzytomnym Nawajem. W
ą
ska stru
Ŝ
ka krwi s
ą
czyła si
ę
spod le
Ŝą
cej na głazie głowy. Tomek uniósł j
ą
ostro
Ŝ
nie. Indianin miał skór
ę
na tyle głowy rozci
ę
t
ą
, lecz splecione w warkocze włosy musiały złagodzi
ć
sił
ę
uderzenia, gdy
Ŝ
czaszka zdawała
si
ę
by
ć
nienaruszona. Z kolei Tomek uwa
Ŝ
nie obejrzał posiniaczone ciało czerwonoskórego. Nie znalazł powa
Ŝ
niejszych obra
Ŝ
e
ń
. Jedynie
kostka nad stop
ą
prawej nogi zacz
ę
ła zatraca
ć
swój kształt, gin
ą
c w powi
ę
kszaj
ą
cej si
ę
opuchli
ź
nie.
Tomek szybko
ś
ci
ą
gn
ą
ł z siebie resztki koszuli i podarł j
ą
na pasy. Jednym z nich mocno obwi
ą
zał krwawi
ą
c
ą
głow
ę
nieprzytomnego, a
nast
ę
pnie zacz
ą
ł banda
Ŝ
owa
ć
puchn
ą
c
ą
stop
ę
. Indianin j
ę
kn
ą
ł głucho.
- Widzisz, do czego doprowadziłe
ś
? - mrukn
ą
ł Tomek. - Co za licho podkusiło ci
ę
do nastawania na moje
Ŝ
ycie?
Indianin le
Ŝ
a! w dalszym ci
ą
gu bez ruchu, tote
Ŝ
Tomek gor
ą
czkowo zacz
ą
ł si
ę
zastanawia
ć
, w jaki sposób mógłby pomóc rannemu
przeciwnikowi. Od szczytu oddzielała ich dziesi
ę
ciometrowa stroma
ś
ciana, aby za
ś
zej
ść
w dół, trzeba było pokona
ć
ostro
ś
ci
ę
te, usiane
kamieniami zbocze.
Nie namy
ś
laj
ą
c si
ę
długo powzi
ą
ł decyzj
ę
. Przerzucił sobie Indianina przez prawe rami
ę
, po czym ostro
Ŝ
nie zszedł z głazu na górskie
zbocze. Zej
ś
cie nie było łatwe. Tomek z trudem znajdował pewniejsze oparcie dla stóp. To zsuwał si
ę
razem z lawin
ą
drobnych kamieni, to
znów przykl
ę
kał, a
Ŝ
w ko
ń
cu opanowało go wielkie znu
Ŝ
enie. Kilkakrotnie musiał przysiada
ć
, aby nabra
ć
tchu. Indianin spoczywaj
ą
cy
bezwładnie na jego barkach ci
ąŜ
ył mu coraz bardziej. Tomek jednak nie my
ś
lał o sobie. Nie zwa
Ŝ
ał na własne zm
ę
czenie i skaleczenia. Zaciskał
z
ę
by i cał
ą
uwag
ę
skupiał wci
ąŜ
na nieprzytomnym przeciwniku. Dzi
ę
ki olbrzymiemu wysiłkowi, na jaki potrafił si
ę
zdobywa
ć
w chwilach
nagłej potrzeby, po niesłychanie uci
ąŜ
liwym schodzeniu Tomek znalazł si
ę
w ko
ń
cu u podnó
Ŝ
a góry.
Zło
Ŝ
ył Indianina na ziemi. Wyszukał du
Ŝ
y, o jajowatym kształcie kaktus. No
Ŝ
em usun
ą
ł kolce, odci
ą
ł go do grubej łodygi i przyniósł do
le
Ŝą
cego na ziemi Nawaja. Rozkrojenie kaktusa było dziełem jednej chwili. Teraz wydobywał soczysty mi
ąŜ
sz i wyciskał z niego wod
ę
na twarz
zemdlonego.
Min
ę
ła dłu
Ŝ
sza chwila, zanim przez twarz Nawaja przebiegł skurcz wywołany bólem. Otworzył oczy, lecz gdy ujrzał nachylonego nad sob
ą
Tomka, szybko opu
ś
cił powieki. Zdawało si
ę
,
Ŝ
e znów popadł w omdlenie, niebawem jednak spojrzał przytomniej, wreszcie ju
Ŝ
całkiem
ś
wiadomie wpił wzrok w twarz białego chłopca.
- No, nareszcie odzyskałe
ś
przytomno
ść
- odezwał si
ę
Tomek sil
ą
c si
ę
na u
ś
miech.
- Zwyci
ęŜ
yłe
ś
mnie, nie oszcz
ę
dzaj, dobij! - szepn
ą
ł Nawaj.
- Chyba zły duch ci
ę
op
ę
tał - rozgniewał si
ę
Tomek. – Najpierw zupełnie bez powodu nastajesz na moje
Ŝ
ycie, a teraz chciałby
ś
uczyni
ć
ze
mnie tchórzliwego morderc
ę
!
Szeryf Allan kazał ci i
ść
moim tropem...
Có
Ŝ
za głupstwo! - wykrzykn
ą
ł Tomek. - Nikt mi nie polecił ci
ę
ś
ledzi
ć
i wcale ci
ę
nie zwyci
ęŜ
yłem. Chciałem si
ę
po prostu przyjrze
ć
okolicy po stronie meksyka
ń
skiej i dlatego wyprawiłem si
ę
na ten samotny szczyt. Przypadkiem natkn
ą
łem si
ę
na ciebie. Nie wiem, z jakiego
powodu na mnie napadłe
ś
, ale pewne jest,
Ŝ
e czubili
ś
my si
ę
jak dwa zacietrzewione koguty. Stoczyli
ś
my si
ę
z kraw
ę
dzi, a ty uderzyłe
ś
głow
ą
o
głaz. Tak oto wygl
ą
da to moje “zwyci
ę
stwo”.
Mieszkasz jednak u szeryfa Allana - powtórzył z gorycz
ą
Nawaj szukaj
ą
c oczu Tomka.
Je
Ŝ
eli ju
Ŝ
wiesz,
Ŝ
e mieszkam u pana Allana, to powiniene
ś
wiedzie
ć
równie
Ŝ
, i
Ŝ
przebywam u niego zaledwie od kilku dni.
Przyjechałem z dalekiego zamorskiego kraju po t
ę
młod
ą
squaw, z któr
ą
mam pojecha
ć
do Anglii.
Ugh! Wi
ę
c ty naprawd
ę
nie nale
Ŝ
ysz do ludzi szeryfa?!
Nie mam z nimi nic wspólnego - zapewnił Tomek. - Ale wró
ć
my do ciebie, w jaki sposób mógłbym ci pomóc? Na nieszcz
ęś
cie mocno si
ę
potłukłe
ś
przy upadku.
Wi
ę
c mój biały brat nie jest jankesem? - jeszcze zapytał czerwonoskóry.
- Jestem Polakiem, moja ojczyzna znajduje si
ę
daleko za wielk
ą
wod
ą
- wyja
ś
nił Tomek, zadowolony, i
Ŝ
Nawaj nazwał go białym bratem.
- Ugh! Naprawd
ę
zły duch przysłonił mój wzrok, abym nie dojrzał prawdy. Musz
ę
szybko naprawi
ć
bł
ą
d, mo
Ŝ
e jeszcze nie jest za pó
ź
no... -
mówił Nawaj gor
ą
czkowo, usiłuj
ą
c jednocze
ś
nie wsta
ć
. Zachwiał si
ę
jednak. Upadłby, gdyby Tomek nie podtrzymał go w ostatniej chwili.
- Co ty wyprawiasz? Masz zwichni
ę
t
ą
nog
ę
- oburzył si
ę
biały chłopiec.
- Pomó
Ŝ
mi wej
ść
na gór
ę
, nie mam chwili do stracenia – odparł Indianin opieraj
ą
c si
ę
na ramieniu towarzysza.
- T
ę
dy nie uda nam si
ę
wspi
ąć
na szczyt - zaoponował Tomek - Najlepiej obejd
ź
my gór
ę
dookoła, a
Ŝ
do
ś
cie
Ŝ
ki.
Je
ś
li mój biały brat chce mnie przekona
ć
,
Ŝ
e nasze spotkanie było zupełnie przypadkowe, to... pomo
Ŝ
e mi wej
ść
jak najszybciej na szczyt
góry - niecierpliwie odparł Nawaj.
Ha, nie ma rady, próbujmy! - westchn
ą
ł Tomek, niespokojnie spogl
ą
daj
ą
c na strome zbocze.
Zacz
ę
li powoli wspina
ć
si
ę
po stoku. Twarz młodego Nawaja pobladła z olbrzymiego wysiłku. Był mokry od potu. Co chwila osuwał si
ę
na
ziemi
ę
, mimo
Ŝ
e Tomek ze wszystkich sił podtrzymywał go pod rami
ę
. Indianin wlókł za sob
ą
zwichni
ę
t
ą
nog
ę
, nie zwa
Ŝ
ał na ból, nie godził si
ę
na odpoczynki, uparcie d
ąŜ
ył ku szczytowi. Tomek był ju
Ŝ
niemal zupełnie wyczerpany; nogi odmawiały mu posłusze
ń
stwa, z trudem chwytał
ustami powietrze, a tymczasem znajdowali si
ę
zaledwie w połowie drogi. Indianin jednak musiał tu zna
ć
doskonale ka
Ŝ
d
ą
pi
ę
d
ź
ziemi, gdy
Ŝ
zamiast pi
ąć
si
ę
pionowo pod gór
ę
, pod
ąŜ
ał ukosem i odnajdywał niewidoczne dla Tomka, łagodniej opadaj
ą
ce skłony zbocza. Platforma skalna,
na któr
ą
spadli z głównej grani, znajdowała si
ę
teraz o kilkadziesi
ą
t metrów na prawo od nich. Indianin okazywał coraz wi
ę
kszy niepokój. W
pewnej chwili przysiadł na zboczu. Praw
ą
dłoni
ą
osłonił oczy przed słonecznym blaskiem; długo wpatrywał si
ę
w falisty step.
- Ugh! Jest, jest tam, na wschodzie! - zawołał naraz, wskazuj
ą
c r
ę
k
ą
kierunek. Tomek wyt
ęŜ
ył wzrok. W oddali na małym wzniesieniu ujrzał
je
ź
d
ź
ca spogl
ą
daj
ą
cego na samotn
ą
gór
ę
.
Młody Indianin machał r
ę
koma, wołał co
ś
gło
ś
no w nieznanym j
ę
zyku, lecz tajemniczy je
ź
dziec stał bez ruchu jak kamienny posag. Zbyt
wielka odległo
ść
oddzielała go od chłopców, aby mógł usłysze
ć
nawoływania. Na szarozielonym, stromym zboczu byli dla niego niewidoczni.
Tomek zrozumiał,
Ŝ
e gdyby Nawaj znajdował si
ę
teraz na samym wierzchołku góry, na olbrzymim głazie, je
ź
dziec musiałby zauwa
Ŝ
y
ć
jego
sylwetk
ę
na tle jasnego nieba.
On nie mo
Ŝ
e nas spostrzec ani usłysze
ć
- zawołał Tomek do swego towarzysza.
Wystrzel w gór
ę
z rewolweru! Na pewno usłyszy strzał! – krzykn
ą
ł Nawaj.
Pr
ę
dzej, pr
ę
dzej! Patrz, on odje
Ŝ
d
Ŝ
a!
Była to prawda. Je
ź
dziec ruszył ju
Ŝ
z pagórka; jego wierzchowiec biegł coraz szybciej wprost ku granicy Stanów Zjednoczonych.
- Strzelaj! - krzykn
ą
ł Nawaj chwytaj
ą
c Tomka za rami
ę
.
- Tomek chciał doby
ć
broni, lecz jego dło
ń
zamiast na r
ę
koje
ść
trafiła w pust
ą
pochw
ę
.
- Zgubiłem rewolwer, musiał mi wypa
ść
w czasie naszej bijatyki zawołał.
Plik z chomika:
chomiczunio51
Inne pliki z tego folderu:
LP. IV-VI. Bahdaj Adam - Gdzie twój dom, Telemachu.pdf
(1297 KB)
LP. IV-VI. Bunsch Karol - Dzikowy skarb.pdf
(1656 KB)
LP. IV-VI. Prus Bolesław - Katarynka.pdf
(104 KB)
LP. VII-IX. Domagalik Janusz - Koniec wakacji.pdf
(759 KB)
LP. VII-IX. Mickiewicz Adam - Grażyna.pdf
(386 KB)
Inne foldery tego chomika:
@ NOWE foldery
◙ SITA J.Angielski
█▬█ █ ▀█▀ MUZA+🎧+ (🔑)
█MUZA
✔Fiszki
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin