Mieszko Zagańczyk Allah 2.0 Copyright Š by Mieszko Zagańczyk, Lublin 2005 Copyright Š by Fabryka Stów Sp. z o.o., Lublin 2005 Wydanie I ISBN 83-89011-63-8 Wszelkie prawa zastrzeżone. Ali rights reserved. Ksišżka ani żadna jej częć nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w rodkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. S tało się to trzeciego pištku miesišca Szawal. Serce damasceńskiego Kur- da Muhammada Ibn al-Char ida, Łowcy Demonów, cisnęła lodo- wata ręka trwogi. Brama do Piekieł, spiralny piercień z przezroczystego metalu, włos anioła Dżibri- la, zsunšł się ze rodkowego palca jego lewej dłoni (nie- chybnie z czyjš wydatnš pomocš) i przepadł. Jak pest- ka daktyla w migotliwym nurcie Barady. Kiedy? Jak? Gdzie? Z czyjš pomocš? Dlaczego? I co teraz? Muhammad Ibn al-Charid nie znał odpowiedzi na te pytania. Dławišc się niepokojem, próbował zebrać myli, wycišgnšć z czarnego kłębowiska co, co wlało- by do jego duszy miodu z cynamonem. Na próżno. Czuł się coraz gorzej: w głębi jego gło- wy biegł szeroki trakt; traktem tym pastuchowie pę- dzili stado wyjšcych osłów. Nie, nie, nie! Osły - precz! Pastuchowie - precz! Doć! Skręcił do małej kawiarni wciniętej między warsztat stolarski a kram z korzenia- mi i drżšcymi rękoma nabił nargiłe aromatycznym ty- toniem z Egiptu. Lęk o posmaku dziegciu podsuwał mu obrazy: na każdej uliczce, placu, w zaułku Dimaszk asz-Szamu - demony. Za każdym rogiem, murem, w głębiach studni i pod dachami - dżinny. Setki, tysišce złoliwych dzieci Iblisa. Harcujšcych. Bałaganišcych. Zło siejšcych. Bez Bramy do Piekieł, spiralnego piercienia z prze- zroczystego metalu, włosa anioła Dżibrila, Muhammad Ibn al-Charid nie mógł czynić swojej powinnoci. Rzecz jasna, nie był jedynym w tym fachu. Znał paru innych łowców, mijał ich niekiedy w wšskich uliczkach mediny, jednak wzajemne kontakty ograniczały się do milczšcych pozdrowień - każdy żył we własnym, od- rębnym wiecie. Ręczyć mógł tylko za siebie. On nie popuszczał Iblisowemu potomstwu. Nie znał dla niego litoci, nie miał pobłażania. Ale tamci? Inni łowcy? Ich zapału ani zdolnoci nie był pewien. Hasziszijjunom, temu pospólstwu wród zabójców demonów tym bardziej nie ufał. Owszem, nie było nic szybszego, ostrzejszego i bardziej nieuchronnego niż kindżał w ręku hasziszijjuna. Siekli nimi pięknie, po mistrzowsku, z precyzjš radujšcš oko i pieszczšcš du- szę. Potrafili przy tym zdobyć się na sporš dozę fanta- zji: demony, które dopadli, kilkoma misternymi pocišg- nięciami rozcinali na dwie równe częci - od głowy do pachwiny. Jednak nawet takie cięcia nie odsyłały sza- tanów tam, skšd przybyli - do piekła. Ich połówki roz- chodziły się w przeciwnych kierunkach, po czym dopó- ty błšdziły w wšskich uliczkach damasceńskiej mediny, dopóki Muhammad Ibn al-Charid nie dokończył dzie- ła, przecišgajšc je wszystkie przez swój piercień. Ale czy można było ufać ludziom, którym drogę wskazywała nie tylko więta Księga, ale też lepka, czar- na grudka haszyszu? Dwięczne sury Koranu recytowa- ne przez mułłę w meczecie potrafiły al-Charida unieć w ekstazie, w cudownym upojeniu aż po sam podnóżek Tronu Allaha. Żaden haszysz, nawet najlepszych gatun- ków, marokański czy afgański, nie mógł dla niego rów- nać się ze słodkimi słowami Proroka. O rajskiej rozko- szy, jakš dawała żarliwa modlitwa, hasziszijjuni dawno zapomnieli. O tym, jak zabijać demony, tym bardziej. Nie masz tłoczniejszego miejsca niż medina w Dimaszk asz-Szamie. Muhammad Ibn al-Charid gniewnie prze- ciskał się przez tłum, roztršcajšc rozwrzeszczanych handlarzy głono targujšcych się o najmniejszego pia- stra. Osły - precz! Wielbłšdy - precz! Psy - precz! Dzie- ci - precz! Co tylko stoi na drodze - precz! Sunšł przed siebie, mimo uszu puszczajšc jęki i okrzyki bólu roztrš- canych przechodniów. Te i tak zaraz cichły - musi wiel- ki pan ić, skoro taki strojny i dumny. - Tędy, panie! Zapraszam! Tam cuda, jakich daw- no Dimaszk nie widział! - Długi jak tyczka, wšsaty ku- piec zgišł się niemal do samej ziemi, szerokimi gesta- mi wskazujšc uliczkę między straganami. Muhammad Ibn al-Charid nawet nie spojrzał w tym kierunku. Kš- tem oka dostrzegł, że zaułek wiedzie do suku jubilerów. Poczytał to jako niezamierzonš co prawda, ale wyra- nš kpinę ze strony wšsacza. Jakby szatani ustami kup- ca drwili sobie z niego: Po co ci tamten piercień? Kup sobie jakš innš błyskotkę. To zaspokoi twojš próż- noć". Bramy do Piekieł nic nie zastšpi - pomylał ze wciekłociš al-Charid. Co musiało być w jego wzro- ku, bo kupiec nagle zniknšł, wynurzajšc się dopiero za bezpiecznš połš namiotu osłaniajšcš najbliższy kram. Łowca Demonów cisnšł mocniej laskę z czerwonego hebanu oplecionš misternš spiralš ze srebra. Uniósł jš gronie i sieknšł w miejsce, gdzie jeszcze przed chwi- lš stał wšsacz. Kij aż zahuczał, tnšc powietrze. Kurz na trotuarze zawrzał, spływajšc na boki. Nie, Muhammad Ibn al-Charid nie był z gruntu złym człowiekiem. Nie rzšdziła nim pycha i pogarda dla maluczkich, którš często dostrzegał u innych z jego fachu. Mimo swej profesji usposobienie miał łagodne, przepełnione miłociš. Ale teraz... Bolesna strata piercienia mšciła jego umysł, prowokujšc go do złoci. Więc szedł dalej, roz- pychajšc przekupniów, dzieci, psy i osły. Tak dotarł do bramy BabTuma i jaki czas szedł wzdłuż zlepionych glinš chatynek z wikliny, które w cišgu wieków obudowały stare rzymskie mury tak cile, że nie został ani łokieć wolnej ciany. Zaczšł pišć się po obroniętych zieleniš, drewnia- nych schodkach do jednego z tych jaskółczych gniazd. Włanie w nim zatrzymał się jedyny człowiek, któ- ry mógł mu przyjć z pomocš. Mistrz Dżalal ad-Din Rumi, zwany Mualanš. Tańczšcy Derwisz. Czerwone PCW na cianach karceru wypala wolnoć. Wolnoć? Wolnoć to karaluch przeciskajšcy się szparš pod stu pięćdziesięcioma kilogramami stalowych drzwi; wšskš szczelinš - centymetrowš, owadziš, zawsze otwartš bramš. Dla karalucha kraty nie sš kratami, mury nie sš murami, ciężkie sztaby nie dzielš przestrzeni. wiat jest betonowy i plastykowy, czasem płaski i liski, niekiedy rurowaty i lepki, chropowaty i popękany. Chłód metalu i parujšce ciepło fekaliów. Gdzie tam jest wiele innych wiatów, czekajš tylko, by je odkryć, ale ten nie wydaje się być gorszy: szerokie bramy, odżywczy brud w kštach winylowych wykładzin - tu jest doć ciepła dla larw. Sš spiżarnie, gdzie zawsze wpadnie gnijšca resztka. wiat ma setki poziomów i dziesištki płaszczyzn - na płaszczynie poziomej, unieruchomiony, tkwi Żywi- ciel. To siła sprawcza ciepła, brudu i odpadków. W in- nej przestrzeni, za bramš zawsze otwartš, kulš się inni Żywiciele, spoceni i lepcy; ich wiaty sš niewielkie, bra- my zamknięte na ciężkie sztaby i kraty. Sens istnienia Żywiciela? Bycie Żywicielem. Czy pamiętasz jeszcze, co to jest wolnoć? Wolnoć to karaluch uciekajšcy rurš ciekowš. WOLNOĆ - wyskrobała w bólu tęsknoty jaka zgnębio- na dusza. Na cynobrowej wykładzinie z polichlorku wi- nylu. Czerwone PCW - podłoga, ciany i przestrzenie między osłoniętymi szkłem pancernym reflektorami w suficie. Szeć dwustuwatowych żarówek, dwadziecia cztery godziny na dobę. Wolnoć... Napisów było więcej: imiona, przekleń- stwa, groby, zatarte złote myli. Rozpaczliwe woła- nia. Jedno wyznanie miłosne: imię Hafdis wtłoczone w krzywe serduszko. Wydłubał spod odłażšcego od muru skrawka wy- kładziny płaski okruszek betonu wielkoci paznokcia. Siadł oparty o stalowe drzwi, jak wszystko tutaj zato- pione w grubej warstwie jaskrawego plastyku. Mrużšc oczy przed wiatłem, wpatrywał się w przeciwległš cianę, taksujšc wzrokiem to, co wyrył poprzedniego dnia. Zagwizdał kilka taktów zniekształconej w wysu- szonych ustach melodii i ciskajšc w palcach betonowy odłamek, podpełzł trzy metry w przód. Skrobał w milczeniu, czasem zanoszšc się kaszlem. Piskliwy odgłos dartej wykładziny elektryzował go lek- kimi dreszczami. Dwięk był ohydny, ale w rzadko mš- conej ciszy karceru sprawiał mu perwersyjnš radoć. Łiiiiik! Łiiiiik! Łik!!! Cišł głęboko szerokš liniš. Co kil- ka minut odchylał się w tył i marszczšc brwi, oceniał cienie i załamania wiatła w stawianych kreskach. Z fu- riš wbijał się w miejsca, gdzie litery były zbyt płytkie. Łik!!! Łiiiiik! Łiiiiik! ...CZERWONY. I koniec. Jest dobrze. Nadzwyczaj dobrze - pomylał z zado- woleniem. Cisnšł kamykiem o cianę i tak siedział, cie- szšc się w duchu jak dzieciak instalujšcy nowš grę VR. - Głupie skurwysyny! - krzyknšł, ale nikt mu nie odpowiedział. Nawet echo. Odnalazł swój betonowy rysik i wyskrobał dalszš częć napisu. Przecinek. I z mozołem, powoli: S... Łiiik! Łiiik! K... Łiiik! Łiiik! U... Łiiik! Łiiik! R... Łiiik! Łiiik! W... Łiiik! Łiiik! Y... Łiiik! Łiiik! S... Łiiik! Łiiik! Y... Łiiik! Łiiik! N... Łiiik! Łiiik! Y! I TAK LUBIĘ CZERWONY, SKURWYSYNY! Szaleństwo kršżyło nad nim jak ptak. Spadło nag- le, wyłaniajšc się z wšskiej szczeliny między mrokiem a wiatłem. Szum, łopot czarnych skrzydeł. - I tak lubię czerwony, skurwysyny. ciany celi zafalowały, zadrgały jak wnętrze żołšd- ka głodnego potwora. Połknięty przez nienasyconš be- stię, wessany do lepkiej czeluci widział, jak zewszšd spływajš soki trawienne, czuł na twarzy ciepłe bryzgi. A w głowie łopot skrzydeł. Ptaki cienia. I krzyk jak igła. Igła w głowę. - Nienawidzę! Chwilę szarpał się z więziennš, stylonowš bluzš. Czerwonš. Zerwał jš i cisn...
Rudy1950