Petecki Bohdan - Sola z nieba polnocnego.rtf

(551 KB) Pobierz
Sola z Nieba Północnego

Bohdan Petecki

 

 

 

Sola z Nieba Północnego

 

1977


Sen czy nie sen…

 

— Jarek!

Zaszumiało. Południowy wiatr przeczesał brzegi Płocicznej zmiótł z powierzchni jeziora odbicie suchych pni, sterczących ze skarpy niby olbrzymie, rosochate wędziska, po czym pomknął w stroną obozu i zatargał koronami wysokich sosen.

— Jaaarek!!! — głos drużynowego wzniósł się w ślad za wiatrem. Był to dobry, męski głos, z tych jakie nie milkną w ryku pędzonych sztormem oceanów.

Cóż tam dla nich przedwieczorny wietrzyk, buszujący w sosnowych kitkach.

Tym razem jednak i ten głos nie spowodował upragnionego odzewu. Sosny poburczały jeszcze jakiś czas, następnie ucichły. Las zamarł w milczącym bezruchu.

Druh Aleksander, czyli po prostu Olik, drużynowy i komendant obozu „Węży wodnych” czekał jeszcze chwilę nasłuchując, wreszcie potrząsnął ze złością głową i spojrzał na zegarek.

— Siódma… — mruknął. — Jeżeli ten… — tu nastąpiło słówko, które akurat utonęło w ponownym przypływie wiatru — …dzisiaj także wytnie jakiś numer, to sam osobiście odstawię go na stację i wsadzę do pociągu. Niech mama i tata biegają za nim po mieście kiedy przyjdzie mu ochota zniknąć im z oczu. Obóz to obóz. Chłopcy mają coś lepszego do roboty niż uganiać po lesie za…

Bieg myśli druha drużynowego przerwany w tym, tak obiecującym, miejscu nigdy już nie został wznowiony. Gniewne mamrotanie Olika zagłuszyły nagle odgłosy nieporównanie potężniejsze, niż szum wiatru w koronach drzew. Przez gęsty, świerkowy młodniak, rozpościerający się zaraz za piaszczystą ścieżką, szło coś ogromnego. Komendantowi zaświtał w myśli obraz bawołu naszpikowanego indiańskimi strzałami, następnie wielkiego goryla, po gorylu przyszła kolej na starą, wąskotorową lokomotywę, a po niej dopiero na druha Chrabala. Tę ostatnią myśl poprzedził bowiem dźwięk, którego sprawcą nie mógł być nikt inny, jak tylko wspomniany młody człowiek z obozu „Węży”.

Z zagajnika wysunęła się pokraczna, szara bryła, przypominająca monstrualne mrowisko. Dotarła do środka ścieżki i zatrzymała się, chybocząc do tyłu i do przodu. Z bliska już nieco mniej wyglądała na starą lokomotywę, a więcej na to, czym była w istocie: kupę chrustu z Kazikiem Chrabalem pod spodem.

— O rany… — jęknął grobowy głos. Dochodził jakby z głębi ziemi i brzmiała w nim najczarniejsza skarga, zdolna obudzić litość w granitowym posągu.

Ale drużynowy to nie posąg. Skarga nie przystoi „Wężom”, nawet jeśli chwilowo przebywają wewnątrz kupy chrustu. Nic dziwnego, że twarz Olika ściągnęła się w surowym grymasie. Jego prawa brew powędrowała do góry, co czyniła zawsze, ilekroć druh komendant miał przemówić w całej powadze swego autorytetu i swych dwudziestu z górą lat.

— Co tam znowu?!

Na dźwięk tego głosu w kupę chrustu wstąpiło nowe życie. Zafalowała gwałtownie, po czym uniosła się o kilka centymetrów, odsłaniając utkwioną w piachu parę niebieskich trampek.

— Nic, druhu… — zabrzmiał zduszony szept. Równocześnie Kazik raźno ruszył do przodu.

— Uważaj! — wrzasnął Olik. O ułamek sekundy za późno. Głos drużynowego nie opadł jeszcze z wierzchołków sosen, kiedy niebieskie trampki osiągnęły przeciwległy kraniec ścieżki, gdzie czekał już na nie okazały pień zwalonego przez burzę drzewa. W niebo uderzył rozpaczliwy krzyk, przy którym poprzednie „o rany” brzmiało niemal jak pogodna piosenka. Chruściana wieża strzeliła raptownie w górę i opisawszy w powietrzu szeroki łuk, runęła na ziemię, napełniając las przeraźliwym, złowieszczym trzaskiem. To co przedtem ukazywało się nieśmiało przy samej powierzchni ścieżki, teraz sterczało dumnie w całej okazałości niby dwa powiewające na wietrze proporce. Nie da się ukryć, że to coś bardzo przypominało niebieskie trampki, tyle że oglądane z dość niezwykłej, powiedziałbym: odwrotnej, perspektywy.

— No właśnie… — burknął drużynowy, przytakując sobie ruchem głowy. Odczekał chwilę, by policzyć tańczące wśród pękających gałązek kończyny druha Chrabala, po czym, stwierdziwszy, że żadna z nich nie utraciła przyrodzonej sprężystości, dorzucił z przekąsem:

— Łamaga…

Ta obelga zdopingowała Węża do zdwojenia wysiłków w celu odzyskania pozycji pionowej. Na skutek tego jego odpowiedź została zagłuszona gwałtowną strzelaniną, jakby stary słoń gramolił się w ogromnym blaszanym pudle, wypełnionym kapiszonami.

Olik obrzucił ostatnim, nieżyczliwym spojrzeniem miejsce krótkiej potyczki niebieskich trampek z sosnowym pniem, po czym odwrócił się i ruszył przed siebie. Przeszedłszy kilka kroków, zatrzymał się jednał ponownie, jakby tknięty jakąś nową myślą.

— Widziałeś Jarka? — rzucił przez ramię, nie oglądając się.

Trwało chwilę zanim za jego plecami umilkły odgłosy kotłowaniny. Wreszcie nastała cisza.

— Nie, druhu… — zabrzmiał zdyszany, niemniej już pełen urażonej godności głos Kazika. — A co, znowu wyparował? Pewnie śpi w jakiejś dziurze, jak zwykle…

 

Pięć minut później drużynowy stanął na skraju wysokiej, stromej skarpy, porosłej kępami kłującej trawy. U jego stóp leżał obóz. Rozłożył się na płaskim, piaszczystym cypelku, osłoniętym od zachodu ruinami dwóch potężnych bunkrów. W tej okolicy widok tych ostatnich był czymś zwyczajnym. W ostatnim roku drugiej wojny światowej biegła tędy pancerna linia Wału Pomorskiego. Przez wiele dni z tysięcy strzelnic takich właśnie bunkrów hitlerowcy pluli ogniem dział i karabinów maszynowych do nacierających polskich i radzieckich żołnierzy. Od Wałcza przez Człopę po Dobiegniew oraz dalej na północ, do Mirosławca i Drawska, lasy dziś jeszcze pocięte były jak pajęczyną gęstą siecią rowów przeciwczołgowych i okopów, łączących owe mroczne, ślepe, posępne budowle. Ich żelbetowe stropy, przeważnie zwalone i pokruszone, porastały teraz zielskiem. Niektóre z nich, lepiej zachowane, wabiły przechodniów tajemniczymi czeluściami wyzierającymi zza uchylonych pancernych drzwi. Takie drzwi zawsze obiecują przygodę, nie zawsze jednak spełnienie tej obietnicy przynosi pożądane skutki. Pół biedy, jeśli wdepnie się tylko w pułapkę pozostawioną przez poprzedników, których jednak zapędziła do bunkra nie żądza wiedzy, a nieubłagana konieczność. Gorzej, kiedy z mroku wyłoni się nagle stalowa belka, i to akurat na wysokości wietrzącego przygodę nosa. Całkiem źle, jeżeli po omacku trafi się stopą w betonową rozpadlinę. Wtedy pozostaje tylko liczyć na własne struny głosowe oraz na to, że ktoś, kto przypadkiem błąka się w pobliżu, pojmie, o co chodzi i pośpieszy z pomocą.

Nie bez powodu przypomnieliśmy teraz właśnie niebezpieczeństwa grożące badaczom starych bunkrów. One to bowiem, to znaczy niebezpieczeństwa, nie bunkry, przewijały się przez wyobraźnię druha Aleksandra, kiedy tak stał nad urwiskiem na skraju puszczy i wodził wzrokiem po rozłożonym w dole obozie.

Olik nie bał się jeziora, chociaż jego brzeg świecił srebrnymi blaszkami w odległości zaledwie piętnastu metrów od namiotów. Warunkiem przyjęcia na obóz było posiadanie karty pływackiej i drużynowy sam osobiście sprawdził, że jego Węże w wodzie przeobrażają się w węgorze. Nie, myśląc o powierzonych jego opiece chłopcach, Olik nie bał się jeziora. Bał się natomiast bunkrów. Nie tych u stóp wysokiej skarpy, w najbliższym sąsiedztwie obozu. Te były rozwalone ciężkimi pociskami, a pokruszone płyty betonu skutecznie zagradzały wejście do podziemi, jeśli w ogóle zostały tam jeszcze jakieś podziemia. Niepokoiły go inne, rozsiane po okolicznych lasach. Dlatego każda przeciągająca się nieobecność któregoś z wodniaków napawała go troską, która tak długo wierciła mu dziurę w brzuchu, aż opuszczał swoją „generalską” ławeczkę przed namiotem i sam szedł posłuchać, co w trawie piszczy. A raczej czy coś nie piszczy spod trawy. I dlatego właśnie stał teraz tu, na górze, po bezskutecznym, jak dotąd, choć wcale nielichym marszobiegu przez najbliższe rejony Puszczy Drawskiej, zamiast pozostawać w obozie i gospodarskim okiem oraz stosownymi komendami „pomagać” chłopcom przygotowującym wieczorne ognisko.

A wieczór zapowiadał się przyjemnie. Za niespełna godzinę na skraju piaszczystego cypla buchnie złoty płomień, kładąc się na wodzie drugą księżycową ścieżką aż do przeciwległego brzegu jeziora. Jak za dawnych, pięknych, pogańskich czasów, ogień otoczą ciemne sylwetki druhów o spoważniałych nagle twarzach. Zabrzmi piosenka, stara i zawsze miła harcerskim sercom. A przedtem jeszcze dyżurni rozdadzą Wężom i ich gościom, dziewczętom z sąsiedniego obozu, mocne, świeżo zaostrzone wiklinowe witki. Pod palenisko podjedzie kocioł pełen pociętej na tęgie porcje i dobrze pachnącej czosnkiem wiejskiej kiełbasy. Taką właśnie kiełbasę, specjał nad specjały, udało się dzisiaj zdobyć w nadleśnictwie druhowi intendentowi, dzięki jego osobistemu urokowi i stałej gotowości prawienia pochlebstw każdej spotkanej istocie, u której zauważył coś, co byłoby mile widziane w obozowej spiżarni. No cóż, intendent może, a nawet powinien, piastować cnoty błędnego rycerza, ale nie w godzinach służbowych. A na obozie, jak wiadomo, jego godziny służbowe trwają od pierwszej do ostatniej trąbki i od ostatniej do pierwszej.

Olik pociągnął nosem, jakby chciał sprawdzić, czy w powietrzu już nie unosi się zapach przypieczonej na złoto kiełbasy. Następnie jego myśli wypełnił obraz Marylki, drużynowej dzisiejszych gości Węży, dziewczyny o włosach tak czarnych, że aż granatowych i o szczególnie długich, opalonych na brąz nogach. Tak, wieczór zapowiadał się naprawdę przyjemnie. Chyba, że ta łajza, Jarek…

— Cholera — warknął komendant, w nagłym przypływie złości. Wyprostował się odruchowo, podciągnął pas i ponownie spojrzał na zegarek. Siódma dziesięć. Minęło już dwadzieścia pięć minut, od kiedy spostrzegł że wśród krzątających się w obozie chłopców nie ma Jarka. Znowu „tego” Jarka. Dwadzieścia pięć minut to niby nic takiego. Nie tylko spotkany przed chwilą w tak dramatycznych okolicznościach Kazik Chrabal wybrał się do lasu po chrust. Inni chłopcy również. Ale Jarkowi drużynowy sam osobiście zabronił oddalać się od obozu, i to pod jakimkolwiek pozorem. Ten surowy wyrok został ogłoszony na apelu, w obecności wszystkich Węży i jak nigdy spotkał się z powszechną aprobatą.

Bo też trzeba przyznać, że druhowi Jarkowi Kolińskiemu przytrafiła się historia zupełnie niesłychana. Pewnego ranka, a konkretnie trzy dni temu, przed porannym apelem, nagle wyparował. Krzyczeli, nawoływali… nic. Przepadł, jak kamień w wodę. Kiedy zabrakło go na obiedzie, co samo przez się świadczyło już o powadze sytuacji, Olik zarządził alarm.

Szukali go do wieczora. Szukali i przez całą noc, już z pomocą nadleśniczego wraz z grupą pracowników leśnych. Przedtem jeszcze, rzecz jasna, pomyśleli o jeziorze. Ale wszystkie łodzie i kajaki stały przy brzegu, więc pokłuli tylko bosakami dno wokół przystani i nurkowali, wydzierając sobie gumowe maski, w promieniu kilkudziesięciu metrów od pomostu. Nie natrafiwszy na żaden ślad, ruszyli w las. Przetrząsnęli całe hektary puszczy, zaglądali do wszystkich dołów dołków, wdzierali się w najciaśniejsze chaszcze, zdobiąc kolczaste maliniaki strzępami spłowiałych bluz i własnej, opalonej skóry. Wszystko na nic.

Kolację jedli wówczas w milczeniu, na chybcika, rozcierając ukradkiem pręgowane czerwono, opuchnięte kolana i łokcie. Potem podzielili się na tyle grup, ilu było wśród nich miejscowych pracowników nadleśnictwa. Pod ich komendą, zaopatrzeni w latarki, szukali dalej. Ze szczegółowymi mapami w rękach, systematycznie, przepatrzyli jeden po drugim wszystkie pobliskie bunkry i na pół zasypane rowy strzeleckie. Tej nocy nikt nie spał w obozie.

Wreszcie, o czwartej nad ranem, Olik zwołał naradę kadry. Nie było ich wielu. Zastępca komendanta, kwatermistrz, intendent, jeszcze jeden instruktor i dwóch zastępowych. Obóz liczył zaledwie dwudziestu ośmiu uczestników. Po wielu burzliwych dyskusjach w Komendzie Chorągwi, Olikowi udało się uzyskać zgodę na samodzielny wyjazd drużyny. Ani on sam ani jego Węże nie lubili jeździć z całym hufcem. Lepiej czuli się w swoich kilku namiotach, ukrytych między drzewami w jakimś pięknym a zapomnianym przez ludzi zakątku, aniżeli pośrodku obozowego miasteczka, czy zgoła miasta, po którym uganiają dowożące prowiant furgonetki, gdzie jada się w ogromnych oszklonych stołówkach, słucha muzyki płynącej z ochrypłych głośników i gdzie aż srebrzy się od sznurów Bardzo Ważnych Osobistości.

Tym staranniej teraz unikał Olik wzroku kolegów. Zresztą, w gruncie rzeczy, niewiele mieli sobie do powiedzenia. Na dobrą sprawę chodziło tylko o to, kto pojedzie do miasta porozmawiać z milicją i wysłać telegram do Szczecina, by zawiadomiono rodziców Jarka. Wybór padł na zastępcę komendanta. Był nim Marek Fura, chłopisko prawie dwumetrowe, żylaste, ale tak chude, że stary Kowalik, który uczył geografii, a poza tym lekko niedowidział, wziął go kiedyś za wieszak i koniecznie chciał na nim umieścić fizyczną mapę Europy.

Kiedy krótka narada dobiegła końca, Marek wstał i zaczął przygotowywać się do drogi. Nie powiedział jednego słowa, niemniej widać było, że tym razem on sam chętnie zamieniłby się w wieszak, albo coś równie bezosobowego. No cóż, misja, jaką mu zlecono, z pewnością nie była do pozazdroszczenia.

I w tym właśnie momencie, dokładnie siedem minut po piątej ze szczytu skarpy dobiegł rozdzierający okrzyk Węża:

— Jeeest!

Las po przeciwnej stronie jeziora odpowiedział echem.

— Jeeest! — zabrzmiało ponownie. Jakby czyjaś najmilsza na świecie drużyna strzeliła najpiękniejszą na świecie bramkę.

Obóz ożył. Chłopcy, z których każdy jeszcze kilka sekund temu gotów był przysiąc, że jego nogi ważą po kilka ton, darli się w górę stromego, piaszczystego zbocza jak stado młodych kozic. Chwilę później na placu pomiędzy namiotami pozostał samotny Olik.

On też zerwał się w pierwszej chwili, kiedy powietrze przeszył tryumfalny okrzyk wartownika. Ale nie pobiegł ze wszystkimi. Postał jakiś czas, pocierając palcami czoło, jak człowiek budzący się ze snu, następnie odetchnął głęboko i najspokojniej w świecie zasiadł na ławeczce. Nogi wyrzucił przed siebie, na całą ich długość i splótł ramiona na piersi. Czekał.

 

Jarka odnalazł nadleśniczy, który wraz ze swoimi ludźmi ani na moment nie przerwał poszukiwań. Chociaż „odnalazł” nie jest w tym wypadku najwłaściwszym określeniem. W pewnym momencie chłopiec po prostu wyszedł z leśnej przecinki i widząc znajome, zielone mundury, powiedział grzecznie: „dzień dobry”. Następnie zachowywał się tak, że gdyby nie jego kwitnący wygląd, zdrowego, dobrze wyspanego młodego człowieka, nadleśniczy ani chybi doszedłby do wniosku, że chłopak doznał szoku i bredzi teraz w śmiertelnej gorączce. Na pytanie, gdzie, u licha, tkwił przez okrągłą dobę, Jarek zrobił urażoną minę i wyjaśnił, że wstał tylko nieco wcześniej niż zwykle i przed apelem wybrał się do lasu na grzyby. A teraz właśnie wraca, bez grzybów wprawdzie, ale za to z nadzieją, że zdąży na śniadanie.

Dobry humor chłopca nie trwał jednak długo. Spostrzegłszy, że obecni przyjmują jego opowieść nie lepiej, niż na to zasługiwała, urwał nagle w połowie słowa, po czym dłuższą chwilę stał nieruchomo w miejscu, jakby porażony jakimś niezwykłym odkryciem. Wreszcie, gdy ostatecznie wyprowadzony z równowagi nadleśniczy chwycił go za ramiona i potrząsnął z całą siłą, na jaką stać człowieka po dwudziestogodzinnym deptaniu puszczy, Jarek wydał z siebie złowrogi jęk, tak przejmujący, że otaczającym go ludziom przemaszerowały przez plecy roje zimnych mrówek. Potem wymamrotał szybko coś bez ładu i składu, zwiesił nisko głowę i nie oglądając się na nikogo, ruszył prosto do obozu. W połowie drogi opadli go chłopcy. Z braku czasu, a także z innych powodów nie będziemy tu powtarzać tego, co od nich usłyszał. Jeżeli usłyszał coś rzeczywiście. W jego twarzy nie drgnął bowiem najmniejszy mięsień. Szedł wolnym, jednostajnym krokiem, nie przestając celować wzrokiem w koniuszki własnych butów i sprawiał wrażenie, że do jego świadomości nie dociera nic, ale to nic z tego, co dzieje się wokół niego.

Dotarłszy w końcu przed oblicze drużynowego, nie mówił już o grzybach. Początkowo nie mówił w ogóle nic. A Olik też o nic nie pytał. Siedział w nie zmienionej pozycji, z twarzą kamiennego Sfinksa i czekał. Wciąż czekał.

Chłopcy umilkli również. Otoczyli ławeczkę ciasnym pierścieniem i zamarli w bezruchu. Nigdy jeszcze, nawet najgłębszą nocą, w obozie nad jeziorem nie było tak cicho.

Wreszcie, po ładnych kilku minutach, Jarek oprzytomniał. Wyprostował się, głęboko zaczerpnął do płuc powietrza i wypuścił go z westchnieniem ulgi, jakby W tym właśnie momencie zrzucił z siebie ciężki, wypchany plecak. Następnie powiedział coś, od czego z kolei wszystkim Wężom, nie wyłączając drużynowego, zamurowało dech w piersiach. Oświadczył mianowicie, że poprzedniego dnia istotnie wstał bardzo wcześnie rano i wyszedł do lasu, gdzie nagle ponownie ogarnęła go nieprzeparta senność. Na pierwszej napotkanej polanie zaszył się więc w stogu siana, z którego wylazł… niespełna pół godziny temu. Dodał jeszcze, że siano bardzo mocno pachniało i że wobec tego stanu, w jakim on, Jarek, pozostawał przez minione dwadzieścia cztery godziny, nie godzi się nazywać zwyczajnym snem, a tylko odurzeniem.

To oczywiste łgarstwo dopełniło miary. Oczywiste, bo obraz Węża wysypiającego się bezczelnie, podczas kiedy cały obóz dzień i noc ugania za nim po najsroższych ostępach, był czymś tak koszmarnym, że żadnemu z chłopców przez myśl nawet nie przeszło, aby w tłumaczeniu Jarka mogła tkwić choćby szczypta prawdy. Co do samego Olika, to dla niego przynajmniej wszystko stało się jasne. Chłopak ugrzązł w jakimś bunkrze, do którego wlazł wbrew najsurowszym przepisom obozowego regulaminu, a teraz zmyśla jak najęty, w przekonaniu, zresztą nie pozbawionym słuszności, że cokolwiek powie, nie zabrzmi to w uszach drużynowego tak źle, jak ta najgorsza ze wszystkiego prawda.

 

W pierwszej chwili Olik miał zamiar odesłać Jarka do domu. Potem, nieoczekiwanie dla samego siebie, zmienił decyzję. Po pierwsze, było mu trochę wstyd, że jeden z jego Węży, do których zwykł przemawiać w tonie niezupełnie ojcowskim, ale których szczerze lubił, wyciął tak niesłychany numer. Po drugie, fakt, że chłopiec się w końcu znalazł, cały i zdrowy, przyprawił drużynowego o taki stan ducha, w którym gotów był czule uścisnąć starą, omszałą czarownicę. Po trzecie wreszcie, niezawodny instynkt Węża mówił Olikowi, że w całej tej sprawie kryje się mimo wszystko coś niejasnego. Nie znaczy to, rzecz prosta, że gotów był przyjąć za dobrą monetę bajdurzenie o śnie czy jakimś tam odurzeniu, trwającym całą dobę. I nie znaczy też, że domyślał się prawdy. Zresztą co do tego akurat, to nie mógłby mieć do siebie pretensji, nawet gdyby kiedyś, jakimś szczególnym trafem, poznał tę prawdę. Nie domyśliłby się jej żaden z nas. I żaden z nas by nie uwierzył, gdyby mu ją opowiedziano.

Tak czy owak, skończyło się wtedy na krótkim, męskim monologu, zakończonym najsurowszym zakazem opuszczania obozu o jakiejkolwiek porze dnia czy nocy bez osobistej zgody komendanta. Wyrzuciwszy z siebie ostatnie twarde słowo, Olik stał jeszcze chwilę, uważnie patrząc Jarkowi w oczy. Wyczytał w nich widać coś godnego uwagi, bo w pewnym momencie przez jego twarz przebiegł jakby ślad uśmiechu. Opanował się natychmiast i surowo uniósł prawą brew, co miało zaświadczyć o jego nieprzejednaniu. W gruncie rzeczy jednak był zadowolony, że nie spławił chłopca z obozu. Mógł przyjąć zakład, że Jarek Koliński nie przysporzy mu więcej kłopotów.

 

Tymczasem minęły zaledwie trzy dni i drużynowy znowu ma za sobą tęgą rundkę po lesie, w pogoni za tymże samym Jarkiem. Pół godziny to wprawdzie jeszcze nie doba, niemniej chłopiec wbrew wszystkiemu co wtedy zostało powiedziane, a także, lub może nawet w pierwszym rzędzie, temu, co pozostało niedopowiedziane, dał nogę. Jeżeli i tym razem…

Olik ponownie musiał pomyśleć o długonogiej druhnie Marylce. Jego wzrok przesunął się po piaszczystym cypelku. Słońce zaszło już za wysoki brzeg jeziora, tylko czerwonozłote tło pod sosnami wskazywało jego drogę. Powierzchnia wody błyszczała jeszcze jak szkło, ale kontury namiotów na brzegu rozmiękły, rozmazały się w głębokim cieniu. Na pociemniałym piasku wyraźnie rysował się krąg paleniska, wyłożonego białymi kamieniami. Opodal czerniał wysoki jak góra stos chrustu. Tam gdzie znajdowała się kuchnia, nad koronami drzew leżała nikła smuga jaśniutkiego dymu. Wieczór był wyjątkowo ciepły. Obóz przedstawiał obraz pogody i ciszy.

Olik zacisnął pięści. Pomyślał o nadchodzącej nocy, o dziewczętach zaproszonych na ognisko, o Wężach, wyłażących ze skóry, żeby przyjęcie wypadło na medal. Księżycowa noc, strzelające w płomieniu suche, sosnowe gałęzie, dziewczęta, zapach rumieniącej się kiełbasy… to jeden z dwóch możliwych obrazów najbliższej przyszłości… Drugi — to bunkry, chaszcze, strach i beznadziejna mordęga nocnych poszukiwań.

Drużynowy poczuł nagle, że ogarnia go najczystsza wściekłość. Głowę wtulił w ramiona, zaczerpnął powietrza, aż mu żebra zatrzeszczały, ugiął nogi w kolanach, jakby gotując się do skoku i wrzasnął tak, że w odległym o trzy kilometry rezerwacie obudziły się wszystkie ptaki:

— Jaaarek!!!

 

Przez głęboki błękit nieba przebiło światło pierwszej gwiazdy. Planety — poprawił się w myśli Jarek. Przymknął oczy i przez następne trzydzieści sekund szybował w przestrzeni, kierując się ku Wenus. Otoczyła go nieskończona noc czerni, usiana nieskończoną ilością złotych rozprysków. Z tej czerni wyłoniła się raptem kulista, lekko przypłaszczona bryła. Przypominała piękny, niebieskozielony klejnot i rosła w oczach. Nie zbliżała się, a właśnie rosła. W bezkresach wszechświata nie ma atmosfery, nie ma także perspektywy. Coś, ku czemu zmierzamy, powiększa tylko swoje rozmiary. Coś, od czego się oddalamy, maleje.

Ale ta piękna, opalizująca kula, to nie była Wenus. Jarek nie raz i nie dwa oglądał kolorowe zdjęcia, przesyłane z pokładów sztucznych satelitów. Piękny jest Saturn, ze swymi barwnymi pierścieniami. Jowisz, w oprawie dzikich, pędzonych burzami chmur. Ale takiej niebieskozielonej tęczy, przetykanej pierzastym haftem świecących w słońcu obłoków, nie ma żadna z planet, prócz Ziemi. I to nie dlatego, że jej dumni mieszkańcy tak by sobie życzyli. A w każdym razie nie wyłącznie dlatego. Kto jak kto, ale Jarek miał prawo powiedzieć, że tak jest naprawdę.

Pod płaskim dziobem łodzi zachlupotała fala. Jakiś ostatni, zabłąkany powiew wiatru. Trzciny w zatoczce poszeptały chwilę, coraz ciszej, po czym znieruchomiały znowu. Z pobliskiej kępy dobiegło zrzędliwe wymyślanie kaczki, zbudzonej z pierwszego snu.

Jarek otworzył oczy i uniósł się na łokciach. Syknął. Podłoga „Omegi”, wzmocniona kanciastymi żebrami, nie była najwygodniejszym leżem. Mniejsza z tym. I tak najwyższy czas wracać.

Wstał, potarł dłońmi odciśnięte, zbolałe miejsca, następnie podciągnął wyżej cholewki gumiaków i wyskoczył do wody. Do brzegu nie było więcej, niż dziesięć metrów piaszczystej płycizny. Przebył je bez pośpiechu, starając się robić jak najmniej hałasu. Wyszedł na wąską plażę i skierował się w stronę przystani. Wszedł na drewniany pomost, odziedziczony po nieznanych dobroczyńcach którzy biwakowali tutaj w ubiegłych latach, po czym zatrzymał się, ogarniając ostatnim, gospodarskim spojrzeniem całe wodniackie obejście Węży.

Wszystko w porządku. „Omegi” i „Piraty” tkwiły nieruchomo, w regularnych odstępach, solidnie przycumowane do zakotwiczonych boi. Za plażyczką ułożone jeden za drugim kajaki ukazywały światu pękate brzuchy, pociągnięte smolistą farbą. Pod niewidocznym już w mroku drewnianym daszkiem szarzały bezkształtne plamy kapoków. Nad nimi spoczęły równo poukładane wiosła. Robota została wykonana fachowo i bez pudła.

Z piersi Jarka wyrwało się głębokie westchnienie. Człowiek może wiedzieć, że zrobił, co do niego należało. Wtedy ma prawo przyjść do swoich i czuć, że jest wśród swoich. Nie tak, żeby być blisko nich, tylko razem z nimi. Razem, to wielka rzecz. Pleść trzy po trzy, rzucać w siebie słówkami, a rozumieć się bez słów. Tak to jest.

Ale nie każdy człowiek. Na przykład nie taki, któremu zdarzyło się coś podobnego jak Jarkowi. Że ci swoi zawdzięczają mu zbyt wiele gorzkich chwil, aby mogli patrzeć na niego jak dawniej. Wiedział, że chłopcom nie chodzi o tę bezsenną noc, zmęczenie i poobdzierane łokcie. To wszystko jest dla Węży czymś zwyczajnym i nie pozbawionym smaku dobrej przygody. Ale pierwszym, nie pisanym prawem obozu nad jeziorem była solidarna troska o jego ciężko wywalczoną samodzielność. Żeby żaden z szacownych przełożonych Olika nie mógł powiedzieć z błyskiem tryumfu w oczach: „widzicie? A nie mówiłem?…” Tymczasem to, co zrobił Jarek, prowadziło prostą drogą do sytuacji, w której takie słowa nie tylko mogły, ale musiały paść. I w której ani drużynowy, ani żaden z Węży, nie znalazłby na nie odpowiedzi…

Kolejne ciężkie westchnienie uleciało z pomostu w gęstniejący z minuty na minutę mrok. Tak, wiele wody upłynie w Płocicznej, zanim chłopcy odzyskają do niego zaufanie. A co gorsze, nie ma żadnego ludzkiego sposobu, żeby zmienić ten stan rzeczy. Owszem, teoretycznie istniała jedna możliwość. Opowiedzieć prawdę. Ale właśnie tylko teoretycznie. Bo trzeba by to zrobić tak, żeby ktoś w tę prawdę uwierzył. Co, zdaniem Jarka, przekraczało możliwości zarówno jego, jak i ewentualnych słuchaczy.

A z dwojga złego wołał już dzień po dniu odrabiać tutaj straconą pozycję, aniżeli w czystym, białym kaftanie i pod czułą opieką wygimnastykowanych sanitariuszy znaleźć się za pozbawionymi klamek drzwiami szpitala dla wariatów.

Raz jeszcze przymknął oczy, żeby uciec myślami od ponurej rzeczywistości. Przez chwilę usiłował ponownie wyobrazić sobie zawieszoną w przestrzeni Ziemię, jako piękną, opalizującą kulę, przypominającą niebiesko–zielony klejnot.

Ale zamiast Ziemi przed oczami jego wyobraźni ukazały się nagle zarysy dziewczęcej twarzy, okolonej długimi, falującymi włosami. Twarz ta była Jarkowi znana. Jak dobrze znana. I miła, więcej, niż tylko miła, chociaż tak ściśle kojarzyła się z tym wszystkim, co spowodowało jego obecne położenie.

— Sola… — szepnął.

Przypomniał sobie jak to było, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Inaczej niż teraz, nie w mroku pod zaciśniętymi powiekami, a w pełnym słońcu, bijącym od wody blasku i zapachu rozgrzanych sosen. Stało się to niecałe pół kilometra stąd, na małym, półkolistym półwyspie, gdzie poprzedniego dnia rozłożyły się obozem harcerki ze Stargardu. Chłopcy, którzy przybyli kilka dni wcześniej i większość prac obozowych mieli już za sobą, pośpieszyli z sąsiedzką pomocą. Rzecz jasna, że dziewczęta doskonale obeszłyby się bez tej pomocy, ale jak tu pominąć taką wspaniałą okazję zawarcia, kto wie, może właśnie nader interesujących znajomości? Tak więc względy towarzyskie zadecydowały o tym, że oferta została przyjęta.

Jarkowi wypadło wbijanie pali pod przyszły pomost. Uporał się właśnie z pierwszym rzędem i brodząc w ciepłej wodzie wrócił do brzegu, żeby zacząć całą mozolną wędrówkę od początku, kiedy na stromej ścieżce, prowadzącej od obozu, ukazała się dziewczyna. Była w białej bluzeczce, ściągniętej pod stanikiem na prosty węzeł i białych, obcisłych szortach. Przy tej bieli jej szczupłe, co nie znaczy że chude, ramiona i smukłe nogi wyglądały jak odlane z brązu. To jeszcze nic takiego. W końcu, opalić może się każdy, tak samo jak włożyć białe ubranie, choćby nie wiem jak zgrabnie uszyte. Ale już nie każdy może poruszać się z takim wdziękiem, zbiegając ze stromego zbocza. Jakby jej stopy trafiały nie na brudny, osypujący się piasek, ale szybowały nad lśniącym parkietem sali balowej.

Chłopca zamurowało. Nie drgnął nawet wtedy, kiedy dziewczyna nie zatrzymując się zbiegła do wody, zachwiała i aby odzyskać równowagę, chwyciła go lekko za ramię. Zaśmiała się. Był to najmilszy śmiech, jaki kiedykolwiek zdarzyło się Jarkowi usłyszeć.

— Przepraszam — parsknęła. Nie była nawet zdyszana.

Nie odpowiedział. Nie zrobił nic. Potrzebował niemało czasu, żeby zauważyć, że dziewczyna przyniosła ze sobą brudną menażkę z szerokim wieczkiem. Przykucnęła w wodzie tuż obok Jarka i zabrała się do roboty. Wieczko umieściła na jednym z wbitych już pali, menażką natomiast zaczerpnęła z dna piasku i zaczęła ją szorować.

Jarek wciąż patrzał. Patrzał i patrzał.

Zwolna tylko ogarniało go wrażenie, że jego nogi i ręce stają się coraz dłuższe, chudsze, że jakoś dziwnie sztywnieją i zyskują na ciężarze. Ale to nie było jedyne wrażenie, jakiemu ulegał. Powiedziałbym nawet, że przy innych to akurat w ogóle się nie liczyło.

Co tu dużo gadać. Kasztanowe włosy z kilkoma ruchliwymi, jakby obdarzonymi własnym życiem kosmykami. Długie, czarne rzęsy nad niebieskimi oczami, drobny, kapkę zadarty wścibski nosek, brzoskwiniowy meszek na policzkach… A dookoła woda, pachnące sosny na wysokim brzegu, słońce i wiatr. Ech, ludzie…

Sam nie wiedząc kiedy, Jarek pochylił się nagle, zdjął z kołka aluminiowe wieczko, ze śladami starannie wyjedzonej jajecznicy i przykucnąwszy obok dziewczyny zaczął je pocierać piaskiem. Zerknęła na niego, po czym zaśmiała się znowu. Tym razem jednak ten śmiech zabrzmiał inaczej. Jakby odrobinę ciszej. Ugodzony w samo serce Wąż czym prędzej spuścił oczy.

Dłuższą chwilę na plażyczce słychać było jedynie zgrzyt ziarenek piasku o blaszane naczynia. Jarek wkładał w tę czynność tyle siły, jakby chciał przewiercić wieczko na wylot. Przerwał dopiero, kiedy z brzegu dobiegł go głośny śmiech. Jakże inny od tego, którego dźwięk tylko co sprawił, że wszystkie myśli pierzchły spod jego czaszki, jakby ją ktoś nagle otworzył, a potem mocno dmuchnął.

Powoli uniósł głowę. Tam gdzie zaczynał się przyszły pomost, przystanęły trzy dziewczyny. Pierwsza, mała i gruba, miała na sobie kompletny, regulaminowy mundur. Druga, wyższa, ale za to o niewiarygodnie długiej twarzy, spoczywającej na brodzie w kształcie rozdeptanego rogala, włożyła na siebie coś, co przypominało wielki impregnowany wór, a było nie wiedzieć w jaki sposób zdobytą rybacką kurtką. Z tym, że podobne kurtki załogi kutrów dalekomorskich zwykły wkładać raz w roku, w czasie najsroższego zimowego sztormu. Trzecia była ładna. Co z tego. Trzy dziewczyny. Trzy wiedźmy, jak niezwłocznie się okazało.

— Popatrzcie — zawołała gruba — Sola już dorwała nowego jelenia…

— Tyle, że takiego od kuchni — zachichotała ta z końską szczęką.

— To nic — wysyczała trzecia. — Ona takich lubi. A na obozie lepszy kuchcik niż tancerz. Zresztą w razie czego i tancerz się znajdzie. W Głusku widziałam bardzo przystojnego leśniczego. Co ty na to, Sola?… Nie przeszkadzaj sobie — w głosie wiedźmy, kiedy spojrzała na Jarka zabrzmiała matczyna nuta. W domu będziesz miał jak znalazł…

Zachichotały po raz ostatni i poszły w swoją stronę.

Mężczyzna w piętnastym roku życia zna już na ogół gorzki smak zazdrości. Jarek nie był wyjątkiem. Ale co innego samemu doznawać jakiegoś, bądź co bądź, bardzo osobistego uczucia, a co innego wiedzieć, że dokładnie takie same bywa udziałem innych. Także osób płci odmiennej. Dlatego to, co uczyniły trzy wiedźmy, nie od razu spotkało się z należytą oceną.

Mężczyzna w piętnastym roku życia może, ale nie musi, znać smak zazdrości, natomiast musi, a nie tylko może, mieć poczucie własnej godności. Kiedy szatański chichot dziewcząt uleciał pomiędzy sosny, Jarek wyprostował się na całą swoją wysokość. Bez pośpiechu umieścił blaszane wieczko z powrotem na wbitym przez siebie palu, po czym splótł ręce na piersi i utkwił w przycupniętej obok dziewczynie mordercze spojrzenie.

— Sola… — powiedział przeciągle, jakby coś rozważając. — To od solniczki?…

Ofiara tego niespodziewanego ataku znieruchomiała. Powoli uniosła głowę i obdarzyła chłopca najbardziej niebieskim ze swoich spojrzeń.

— Co?… dlaczego?… — uśmiechnęła się niepewnie.

— Sól — wyjaśnił Jarek. — Solniczka — powtórzył dobitniej rozkładając ten wyraz na czynniki pierwsze.

— To by świadczyło — ciągnął — że twoi starzy od razu zorientowali się, z kim mają do czynienia. Sola, hm… — zastanowił się. — Tak, to nie tylko imię zaopiniował. — To raczej charakter…

Dziewczyna wstała. W jej oczach zamigotały błękitne światełka.

— A ty? — prychnęła. — Jak ci na imię?

Wzruszył ramionami.

— Jarek — rzucił. — Wiesz coś z tego?

— Wiem coś i bez tego — odparowała. — Dla mnie wystarczy. Niestety, nie jest to nic przyjemnego — dodała z ubolewaniem. — A po resztę — parsknęła — zgłoś się do kasy. Nie mam zwyczaju kłócić się z pierwszym lepszym aroganckim smarkaczem!

Jarkowi uderzyło na twarz gorąco. Chwilę rozpaczliwie myślał. Ale tylko chwilę.

— Dobra, dobra — wyrzucił z siebie. — Nie zadzieraj nosa. Już i tak można na nim wieszać obrazki…

Sola prychnęła tylko pogardliwie, porwała naczynia, okręciła się wokół własnej osi i pobiegła w stronę namiotów.

 

Wszystko to odżyło teraz w pamięci chłopca, kiedy tak stał na pomoście z zamkniętymi oczami i usiłował choć na chwilę oderwać się myślami od niewesołej rzeczywistości. Tak, tamto pierwsze spotkanie trudno nazwać udanym. Potem było już trochę lepiej. Lepiej, co nie znaczy, że dobrze. Aż do przedwczoraj…

Odetchnął głęboko i z nagłą determinacją uniósł powieki.

Mrok dotarł już nad jezioro. Powierzchnia wody zgasła. W górze natomiast zapaliły się gwiazdy. Już nie tylko Wenus, ale i dziesiątki dalekich słońc, kreślących zawiłe rysunki konstelacji. Jarek rozpoznawał je bez trudu. Nie darmo jego ojciec był z zawodu geografem, a z zamiłowania astronomem. Niejedną godzinę spędzili wspólnie nad mapami nieba i niejeden wieczór przegadali w parku nad morzem, co chwilę zadzierając głowy.

Ojciec… Wśród wszystkich ludzi tylko jemu będzie można opowiedzieć, jak było naprawdę. Miał jedną wspaniałą cechę, która wyróżniała go wśród innych ojców. Mianowicie, umiał słuchać.

Jarek zamyślił się. Na lewo, nad horyzontem, utrzymywała się jeszcze czerwień zachodu. Dopiero za godzinę, może półtorej i tam niebo pokryje się złotymi punkcikami. Kilka z nich utworzy zarys lutni. Pierwsza błyśnie Wega, jedna z najjaśniejszych gwiazd nieba północnego. Cholerna gwiazda. Gdyby nie ona, gdyby wybrała sobie miejsce w jakimś odległym kącie Galaktyki, gdyby wreszcie kiedyś tam nie opasała się orbitami planet, jak Ziemia, któż mógłby Jarkowi zarzucić najmniejsze uchybienie obozowym zwyczajom? Nie byłoby mowy o żadnym łazęgowaniu, sianie i tym podobnych bzdurach. Gdyby nie ta ich cholerna pomyłka…

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin