Masterton Graham-Drapieżcy.pdf

(1802 KB) Pobierz
Masterton Graham-Drapiezcy
Graham Masterton - Drapieżcy
Graham Masterton
Drapieżcy
Przełożył Andrzej Szulc
Wydanie oryginalne: 1992 Wydanie polskie: 1993
Mały chłopczyk śliwkę zjadł: zaraził się cholerą, trupem padł. Chłopiec większy gniazdo mewy: urwała się
lina, żałobne śpiewy. Pudło z farbami dziewczynka mała: polizała pędzel, aniołkiem się stała. Dzieci piszczą
wniebogłosy: Jenkin wszystkie pożre w nocy.
Wiktoriańska rymowanka ostrzegawcza, 1887
Relacje o tym obiekcie nie większym od dużego szczura i obdarzonym przez mieszkańców miasteczka osobliwym
mianem „Brązowego Jenkina" wydają się przedziwnym przykładem zbiorowego złudzenia. W roku 1692 widziało go nie
mniej niż jedenaście osób. Ostatnio pojawił się ponownie, co poświadcza niepokojąco duża liczba świadków. Twierdzą oni,
że ma długie włosy, ostre zęby i szczurze ciało, ale jego brodaty złośliwy pysk przypomina twarz człowieka, a łapy
drobne ludzkie ręce. Wydaje z siebie rodzaj ohydnego chichotu i potrafi mówić wszystkimi językami. Ze wszystkich
potwornych istot, które nawiedzały Gilmana we śnie, żadna nie przyprawiała go o większe mdłości i przerażenie niż ta
bluźniercza karłowata hybryda. Jej obraz pojawiał się przed jego oczyma w formie tysiąckrotnie bardziej okropnej od
wszystkiego, co będąc przy zdrowych zmysłach mógł wyobrazić sobie na podstawie starych relacji i niedawnych plotek.
H.P. Lovecraft, Zmory w Domu Czarownic
ROZDZIAŁ I
Fortyfoot House
Tuż przed świtem obudziło mnie ciche chrobotanie. Leżałem nieruchomo, nasłuchując. Chrobot. A potem znowu
chrobot-chrobot-chrobot. I cisza.
Zawieszone w oknie cienkie, malowane w kwiecisty wzór zasłony poruszała słaba, wiejąca od morza bryza. Frędzle
abażura kołysały się niczym kończyny jakiegoś dziwnego, zawieszonego u sufitu krocio-noga. Wytężyłem słuch, ale przez
dłuższy czas słyszałem tylko szum morza, znużonego jak diabli, znużonego jak wszyscy diabli morza; i ciche szeptanie
dębów.
Kolejny chrobot; ale tak stłumiony i szybki, że to mogło być cokolwiek. Wiewiórka na strychu, jaskółka pod
okapem.
Przewróciłem się na drugi bok i owinąłem obleczoną w atłasową poszwę kołdrą. Nigdy nie spałem dobrze w
cudzych domach. W gruncie rzeczy od czasu, kiedy opuściła mnie Janie, nie spałem dobrze nigdzie. Byłem zmordowany
jak pies wczorajszą jazdą z Brighton, podróżą promem z Portsmouth, a później rozpakowywaniem i sprzątaniem, które
zajęło mi całe popołudnie.
Danny także budził się w ciągu nocy. Dwukrotnie: za pierwszym razem chciało mu się pić, za drugim czegoś się
przestraszył. Widział ponoć, jak coś przesuwało się przez jego sypialnię, coś zgarbionego i ciemnego, ale okazało się, że
był to po prostu zawieszony na oparciu krzesła jego szlafrok.
Opadły mi powieki. Gdybym tylko mógł zasnąć. Naprawdę zasnąć, tak żeby przespać całą noc, dzień i następną
noc. Zapadłem w drzemkę i przez dłuższą chwilę śniło mi się, że jestem z powrotem w Brighton i przechadzam się pod
szarym niebem jak z fotografii — pomiędzy edwardiańskimi tarasami z czerwonej cegły, po krzyżujących się pod ostrym
kątem podmiejskich uliczkach Preston Park. Śniłem, że ktoś wymyka się po schodkach z mojego położonego w suterynie
mieszkania, ktoś wysoki i długonogi, ktoś, kto odwraca w moją stronę spiczastą białą twarz, a potem w pośpiechu ucieka.
Człowiek-Nożyce z długimi czerwonymi nogami — szepnął mi ktoś do ucha. — On naprawdę istnieje!
Próbowałem go gonić, ale w jakiś sposób znalazł się nagle w środku parku, za wysokim ogrodzeniem z kutego
żelaza. Jaskrawozielona trawa; zawodzące niczym porzucone dzieci pawie. Mogłem tylko biec równolegle do niego, po
drugiej stronie ogrodzenia, w nadziei że nie zniknie mi z oczu, kiedy w końcu dotrę do bramy.
W płucach waliło mi jak młotem. Podeszwy butów klapały błazeńsko po asfaltowej ścieżce. Widziałem
podskakujące obok mnie nadmuchane twarze, białe, wykrzywione w ludzkim uśmiechu balony. I znowu usłyszałem
odgłosy drapania i chrobot, tak jakby tuż za mną biegł, uderzając pazurami o asfalt, jakiś pies. Obróciłem się: obróciłem
pod kołdrą i nagle obudziłem, słysząc wściekłe hałaśliwe skrobanie, o wiele głośniejsze od chrobotu ptaka albo wiewiórki.
Ściągnąłem z siebie kołdrę i usiadłem na łóżku. Noc była gorąca; prześcieradło, na którym spałem, wilgotne i
poskręcane. Usłyszałem jeszcze jeden cichy, niepewny chrobot, a potem zapadła cisza.
Wziąłem do ręki leżący na nocnym stoliku zegarek. Nie miał fluoryzujących wskazówek, ale w pokoju było dosyć
światła, żebym zobaczył, że jest pięć po piątej. Jezus.
Wstałem z łóżka, podszedłem do okna i odsunąłem zasłony zawieszone na tanich, powleczonych plastikiem drutach.
Niebo było blade jak mleko; za dębami falowało tak samo mlecznobiałe morze. Okno mojej mansardy wychodziło
na południe i widziałem przez nie większą część opadającego zwodniczo w dół ogrodu, zaniedbaną pergolę z różami,
trawnik z zegarem słonecznym i schody, które prowadziły do stawu rybnego i opadały zygzakiem między drzewami aż do
tylnej furtki.
Danny odkrył już, że ledwie kilkadziesiąt metrów dalej, za rzędem przytulnych małych domków z pelargoniami w
oknach, zaczyna się morze. Skały, spienione przybrzeżne fale, upstrzone przez muchy sterty brązowych wodorostów i
chłodny, wiejący od Francji słony wiatr. Wczoraj wieczorem przespacerowałem się z Dannym na plażę: oglądaliśmy
zachód słońca i rozmawialiśmy z miejscowymi rybakami, którzy wyładowywali na brzeg płastugi i halibuty.
Na lewo za ogrodem, po drugiej stronie wąskiego zarośniętego krzakami strumienia ciągnął się pokryty ciemnymi
plamami mchu pokruszony kamienny mur. W jego cieniu stało sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt ciasno stłoczonych
grobów, prawie stąd niewidocznych — krzyże, iglice i płaczące anioły — a dalej mała gotycka kaplica z pozbawionymi
szyb oknami i zwalonym dawno dachem.
Według państwa Tarrantów kaplica służyła kiedyś mieszkańcom Fortyfoot House i położonej niżej wioski
Bonchurch, ale obecnie wieśniacy, jeśli w ogóle odczuwali potrzebę wzięcia udziału w nabożeństwie, jeździli do Ventnor; a
1 / 113
455144653.002.png
Graham Masterton - Drapieżcy
Fortyfoot House stał oczywiście pusty, odkąd Tarrantowie sprzedali swoją firmę wykładzin ceramicznych i dywanowych i
przenieśli się na Majorkę.
Cmentarz nie wywarł na mnie jakiegoś szczególnie nieprzyjemnego wrażenia. Jeżeli już, to smutne
— z powodu swego zaniedbania. Za kaplicą wznosił się na tle białych cirrusów ciemny zarys olbrzymiego starego
cedru, jednego z największych, jakie w życiu widziałem, i było coś w tym drzewie, co sprawiało, że z całego pejzażu
emanowała atmosfera zmęczenia i żalu, świadomość tego, że stare czasy nigdy już nie wrócą. Ale chyba również poczucie
trwałości.
O tej porze dnia ogród kompletnie pozbawiony był kolorów. Fortyfoot House wyglądał jak swoja własna,
zawieszona w holu, czarno-biała fotografia z roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego. Przedstawiała ona stojącego w
ogrodzie mężczyznę w wysokim cylindrze i czarnym fraku; i nieomal uwierzyłem, że za chwilę pojawi się ponownie,
dokładnie taki, jak na zdjęciu: bezbarwny, surowy, z okoloną bokobrodami twarzą; pojawi się, podniesie głowę i spojrzy
prosto na mnie.
Doszedłem do wniosku, że mogę sobie zrobić filiżankę kawy. Nie miało sensu dalej próbować zasnąć. Ptaki
zaczynały gwizdać i ćwierkać, a niebo rozjaśniało się tak szybko, że widziałem już zwisające smętnie za ogrodem różanym
tenisowe siatki, a także pokryte plamami porostów szybki szklarni i zachwaszczone grządki truskawek przy zachodnim
skraju posiadłości.
— Mam nadzieję, panie Williams, że sprawi panu przyjemność uporządkowanie tego chaosu — powiedziała pani
Tarrant, spoglądając na ogród przez swoje małe ciemne okulary. Choć bez przerwy powtarzała, że będzie „strasznie, ale to
strasznie tęsknić za tym miejscem, wie pan?", nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że nie znosi Fortyfoot House z całego
serca.
Otworzyłem delikatnie, żeby nie budzić śpiącego obok Danny ego, drzwi sypialni i ruszyłem cicho wąskim
korytarzem. Gdziekolwiek spojrzałem — czekała mnie robota. Bladozieloną tapetę pokrywały wilgotne zacieki, sufit się
łuszczył, drewniane parapety przegniły. Kaloryfery przeciekały, a ich zawory inkrustowane były plamami wapna. W całym
domu unosiła się woń rozkładu.
Doszedłem do stromych wąskich schodów. Już miałem zejść na dół, kiedy ponownie usłyszałem ten chrobot —
właściwie raczej szybkie kroki niż chrobot. Zawahałem się. Odgłosy dochodziły ze strychu. Nie spod okapu, czego bym się
spodziewał, gdyby chodziło o wiercącego się w gnieździe ptaka, ale z samego środka strychu, tak jakby coś przebiegało na
ukos po podłodze.
Pomyślałem, że to na pewno wiewiórki. Nie znoszę wiewiórek. Niszczą wszystko, co napotkają, i zjadają swoje
potomstwo. Zawładnęły prawdopodobnie całym strychem i zamieniły go w jedno wielkie śmierdzące rojowisko.
Przy podeście schodów znajdowały się małe drzwiczki, oklejone, żeby nie rzucać się w oczy, tą samą co ściany
zieloną tapetą. Pani Tarrant poinformowała mnie, że na strych można się dostać tylko przez nie i że dlatego właśnie
wynieśli tam tak mało mebli.
Otworzyłem tani, zardzewiały zatrzask, uchyliłem drzwi i zajrzałem do środka. Ciemno choć oko wykol, a idący z
góry przeciąg zalatywał stęchlizną i zbutwiałym drewnem. Przez chwilę nasłuchiwałem, ale doszedł mnie tylko odgłos
uderzanych wiatrem dachówek i ciche ciurkanie nieszczelnego zaworu cysterny. Żadnego chrobotu.
Wewnątrz, tuż przy framudze, wymacałem stary plastikowy kontakt. Przekręciłem go kilka razy, ale albo
skorodował, albo w lampie nie było żarówki, albo wiewiórki poprzegryzały przewody. Mój wzrok spoczął na wiszącym po
drugiej stronie schodów dużym lustrze. Przez okienko przy podeście padało już dosyć porannego światła, abym opierając
lustro o balustradę zdołał oświetlić kilka pierwszych prowadzących na strych stopni. Przyszło mi do głowy, że chyba nie od
rzeczy będzie wejść na górę i trochę się rozejrzeć. Nabiorę przynajmniej jakiegoś pojęcia, z czym przyjdzie mi się
zmierzyć. Nie znosiłem wiewiórek, ale jednak wolałem je od szczurów.
Podwinąłem dywan na podeście, żeby zabezpieczyć drzwi przed zatrzaśnięciem, a potem wspiąłem się ostrożnie po
trzech pierwszych schodkach. Były wyjątkowo strome i pokryte jedynie surowym brązowym filcem z gatunku, jakiego nie
widziałem od dobrych dwudziestu lat. Wciąż owiewał mnie przeciąg, ale z całą pewnością niezbyt świeży. Przypominał
czyjś zepsuty oddech: tak jakby to sam strych wydychał z płuc powietrze.
Przystanąłem na chwilę na czwartym schodku, żeby ponownie nadstawić ucha i przyzwyczaić oczy do panującej
ciemności. To dziwne, ale między dachówkami nie dostrzegłem żadnych szpar, przez które padłby zabłąkany choćby
promień; dach musiał być wyjątkowo solidnie położony. Mizerna smuga odbitego przez lustro światła nie na wiele się
przydała, ale zdołałem dostrzec kilka kształtów. Coś, co wyglądało jak fotel. Coś, co wyglądało jak małe przysadziste
biurko. A potem w samym kącie, pomiędzy dachem a podłogą strychu coś, co mogło być stertą starych ubrań; albo jakimś
innym, przykrytym prześcieradłem, dziwnie powykręcanym meblem.
W powietrzu unosiła się woń zbutwiałego drewna, czułem ją bardzo wyraźnie. Ale także inny zapach. Niewyraźny
słodkawy odór, coś jakby gaz ziemny albo smród rozkładającego się w kominie ptaka — nie potrafiłem określić go
dokładnie, ale wiedziałem, że wcale mi się nie podoba. Postanowiłem wrócić tutaj później z latarką i sprawdzić, co to, do
diabła, jest.
Właśnie miałem zamiar się wycofać, kiedy chrobotanie rozległo się ponownie. Dochodziło z najodleglejszego kąta,
stamtąd gdzie dach opadał dość płasko i panował najgęstszy mrok. Tu na górze dźwięk brzmiał donośniej, jakby wywołany
przez coś bardziej masywnego — z całą pewnością nie wydawała go lekka wiewiórka albo trzepoczący skrzydłami ptak.
Jeżeli już, to duży kocur, bardzo duży szczur, a nawet pies, chociaż nie potrafiłem sobie wyobrazić, w jaki sposób pies
mógł się dostać na strych.
— Pssssstt! — syknąłem, żeby go przepłoszyć.
Chrobot nagle umilkł. Ale hałasujące stworzenie zupełnie się nie przestraszyło i nie rzuciło do ucieczki — nie,
raczej zatrzymało, żeby zobaczyć, co mam zamiar zrobić dalej. Natężyłem słuch i przez chwilę wydawało mi się, że słyszę
wysoki chrapliwy oddech; ale może to był tylko szum wiatru.
— Pssssstt! — powtórzyłem energicznie.
Nie doczekałem się żadnej odpowiedzi. Nie boję się ciemności i w zasadzie nie boję się zwierząt, nawet szczurów.
Mam przyjaciela, który zwalcza gryzonie w Islington, w Londynie. Zabrał mnie kiedyś na wycieczkę kanałami, pokazując
pływające wśród ludzkich ekskrementów tłuste, szare szczury i nie sądzę, żeby po tym widoku mogło mnie coś łatwo
przestraszyć.
— Szkolą nas przez tydzień w Chigwell Reservoir — zwierzył mi się wtedy — żebyśmy nauczyli się od pierwszego
2 / 113
455144653.003.png
Graham Masterton - Drapieżcy
spojrzenia rozpoznawać ludzkie gówno.
— Potrzebujecie na to aż tygodniowego szkolenia? — odparłem zdumiony.
Wspiąłem się na ostatni stopień i wpatrując w mrok postąpiłem do przodu. Trwało dłuższą chwilę, zanim moje oczy
przyzwyczaiły się do ciemności. Wydawało mi się, że widzę w kącie jakiś kształt, ale nie miałem pewności. Nie był
wielkości człowieka. To nie mógł być człowiek, skoro stał tam, gdzie stał, pod nisko opadającym dachem. Ale również i
nie dziecko — zbyt dziwnie powykręcane, zbyt pękate. Z drugiej strony żaden kot nie mógł być tak wysoki.
Nie, to wszystko sobie po prostu uroiłem. Prawdopodobnie na krześle wisiało jakieś stare futro. Strych pogrążony
był w takich egipskich ciemnościach, że oczy zaczęły mi płatać figle i dostrzegałem poruszające się kształty i cienie tam,
gdzie żadne kształty i cienie nie mogły się poruszać. Widziałem sunące przed gałkami ocznymi małe punkciki — drobiny
kurzu, łzy albo rysy.
Dałem jeszcze krok do przodu i zaczepiłem nogą o skraj twardego, prostokątnego przedmiotu — skrzyni albo pudła.
Nasłuchiwałem, cicho oddychając; i chociaż nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że coś jest na tym strychu, coś, co mnie
obserwuje i czeka, żebym podszedł bliżej, uznałem w końcu, że nie powinienem posuwać się dalej.
Byłem przekonany, że to widzę. Coś intensywnie ciemnego, małego i napiętego — nie poruszającego się, lecz
czekającego na mój ruch. Sam wstydziłem się swojej pewności; logika bowiem podpowiadała mi, że w najgorszym
wypadku mam do czynienia z dużym szczurem.
Nie boję się szczurów. Albo żeby ująć to precyzyjniej, nie boję się tak bardzo szczurów. Próbowałem przeczytać
kiedyś horror o inwazji tych stworzeń, ale zasnąłem słodko podczas lektury. W końcu to tylko zwierzęta: bardziej boją się
nas niż my ich.
— Psssstt — syknąłem o wiele ostrożniej. W tej samej chwili wydało mi się, że słyszę skrobanie o podłogę i jakiś
ruch. — Psssstt!
Wciąż żadnej odpowiedzi. Nawet wiatr jakby wstrzymywał oddech; powietrze na strychu zrobiło się nieruchome i
duszne. Dałem krok do tyłu, a potem następny, wyciągając za siebie rękę, żeby chwycić się balustrady; wycofując się tak
spokojnie, jak mogłem, w stronę bladej smugi odbitego światła.
Złapałem za poręcz. I wtedy usłyszałem, że to coś podnosi się, drapie pazurami o podłogę i zaczyna się poruszać.
Nie ucieka jednak przede mną, żeby tak jak to czynią szczury, wślizgnąć się do jakiejś ciemnej szpary. Nie, zbliża się w
moją stronę. Bardzo powoli, wydając trudny do opisania dźwięk, na który składa się chrobotanie pazurów i szelest sierści,
ale również coś jeszcze: coś, co przestraszyło mnie po raz pierwszy, odkąd wyszedłem przez właz z kanałów w Islington.
— Pssstt, uciekaj, sio! — krzyknąłem.
Czułem, że robię z siebie pośmiewisko. Przypuśćmy, że w ogóle nic tam nie ma. Sterta starych gratów, spacerujący
po dachu gołąb. I w gruncie rzeczy, cóż to mogło być, oprócz ptaka albo jakiegoś małego gryzonia? Nietoperz? Możliwe.
Ale nietoperze, jeśli tylko nie są wściekłe, nie stanowią żadnego zagrożenia. A szczury, jeśli nie są wygłodzone albo
skrajnie przerażone, o wiele bardziej interesuje własne bezpieczeństwo niż atak na kogoś, kto mógłby w odpowiedzi
zetrzeć je na miazgę. Są tchórzliwe.
Dotknąłem plecami poręczy. Ogarnęło mnie nieprzeparte pragnienie, żeby stąd jak najszybciej uciec. Kiedy jednak
postawiłem nogę na najwyższym schodku, dywan, który przytrzymywał drzwi, nagle się odwinął i drzwi cicho się
zamknęły. Usłyszałem stuknięcie zatrzasku i znalazłem się w kompletnej ciemności.
Opuściłem w dół nogę, próbując wymacać następny stopień. Dziwne, ale chociaż sięgałem bardzo nisko, nie
mogłem go wyczuć. Klatka schodowa wydawała się gładka jak szyb windy. Mimo że zaczęła mnie ogarniać panika, nie
mogłem przecież dać kroku w pustkę.
— Danny! — krzyknąłem. — Danny! To tato! Jestem na strychu!
Nasłuchiwałem. Żadnej odpowiedzi. Danny był tak samo zmęczony jak ja i na ogół nic nie potrafi go obudzić.
Walące pioruny, głośna muzyka, nawet jego awanturujący się rodzice.
— Danny! Jestem na strychu i zatrzasnęły się za mną drzwi!
Ponownie żadnej odpowiedzi. Obróciłem się bokiem do schodów, nie wypuszczając z ręki poręczy, która stanowiła
mój jedyny punkt orientacyjny. Próbowałem otworzyć szerzej oczy i natężyć maksymalnie wzrok, ale na strych nie
wpadała najmniejsza smuga światła. Było ciemniej niż pod grubą warstwą koców.
— Danny! — zawołałem, nie mając wielkiej nadziei, że mnie usłyszy. Dlaczego, do diabła, nie mogłem
zlokalizować tych schodów? Widziałem, że są strome, ale przecież nie aż tak... Wysunąłem ponownie w dół stopę, ale
wciąż natrafiałem na pustkę.
I wtedy właśnie usłyszałem ponownie ten chrobot. Rozlegał się o wiele bliżej — tak blisko, że nie wypuszczając z
ręki poręczy, odsunąłem się instynktownie najdalej, jak mogłem, do tyłu.
— Danny — powtórzyłem cicho. — Danny, to tato. Chrobot.
Serce biło mi wolno i nierówno. Usta miałem wyschnięte niczym leżąca na brzegu pustej wanny gąbka. Po raz
pierwszy w moim dorosłym życiu nie wiedziałem, co robić; i sądzę, że właśnie to poczucie kompletnej bezradności
przerażało mnie bardziej niż cokolwiek innego.
Chrobot.
A potem wysoki jazgot: tak jakby ktoś mówił w obcym języku, którego sam dobrze nie rozumie. Nie sposób było
rozróżnić ani jednego słowa. To mógł być człowiek mówiący po birmańsku albo tajsku. Ale równie dobrze mógł to być
chichot podnieconego zwierzęcia, zwierzęcia, które poczuło krew.
— Psssstt! — syknąłem w odpowiedzi. Ale jazgot nie umilkł. Stał się nawet szybszy i bardziej wysoki. Ogarnęło
mnie przerażające przeczucie, że za chwilę umrę.
DANNY. Czy to ja krzyknąłem? Wypowiedziane tak cicho albo tak głośno, że nie byłem w stanie tego usłyszeć.
DANNY, TO TATO.
Coś musnęło mnie w ciemności. Coś szkaradnego, zimnego i kosmatego, wielkości dziesięcioletniego dziecka —
ciężkiego, otyłego dziecka. Zadrapało moje ramię pazurami albo szponami. Wrzasnąłem głośno, potknąłem się, puściłem
poręcz i upadłem. Uderzając ramieniem o skrzynię usłyszałem, jak napastnik przemyka kilka centymetrów ode mnie,
wydając triumfalny, świszczący chichot.
Chi, chi, chi, chi, chi!
Przetoczyłem się, kalecząc bok, przez skrzynię i runąłem w dół schodów. W ciemności przypominało to upadek z
pięciopiętrowego budynku. Jeszcze przed chwilą nie potrafiłem wymacać stopni, poczułem je za to teraz. W drodze na dół
3 / 113
455144653.004.png
Graham Masterton - Drapieżcy
zahaczałem o skraj każdego schodka. Głowa-ramię-łokieć-biodro. Kiedy walnąłem w końcu kolanem w drzwi, otwierając
je na oścież, czułem się, jakby ktoś złoił mi skórę kijem do krykieta.
Oślepiło mnie światło dnia.
— O Chryste! — jęknąłem.
Na podeście czekał na mnie Danny, ubrany w swoją pasiastą piżamę od Marksa i Spencera.
— Tato! — oświadczył przejęty. — Spadłeś ze schodów! Leżałem na plecach na dywanie, z nogami wciąż na
stopniach.
— Nic się nie stało — uspokoiłem go, choć tak naprawdę chciałem uspokoić przede wszystkim samego siebie. —
Nie było tam światła i potknąłem się.
— Wołałeś mnie — upierał się Danny.
— Tak — odparłem, podnosząc się na nogi. Zamknąłem drzwi na strych i szybko przesunąłem zatrzask. Czy to
złudzenie, czy znowu usłyszałem ten chrobot, ciche pojedyncze skrobanie?
— Dlaczego wołałeś?
Spojrzałem na niego i wzruszyłem ramionami.
— Zatrzasnęły się drzwi. Nic nie widziałem.
— Ale czegoś się bałeś.
— Kto powiedział, że się bałem? Niczego się nie bałem. Danny nie spuszczał ze mnie poważnego wzroku.
— Bałeś się.
Gapiłem się na drzwi na strych naprawdę dłużej, niż powinienem.
— Nie, nie bałem się — odparłem. — Tam nic nie ma. Było ciemno, to wszystko. Nic nie widziałem.
ROZDZIAŁ II
Okno kaplicy
Zjedliśmy razem śniadanie w wielkiej staroświeckiej kuchni. Podłoga wyłożona była chłodną czerwoną terakotą,
pomalowane na kremowo i zielono szafki mogły uchodzić za szczyt nowoczesności w latach trzydziestych, a płytki biały
zlew wyglądał, jakby korzystano z niego przy sekcji zwłok. Przez okno widziałem pokruszoną szczytową ścianę
zrujnowanej kaplicy. Danny siedział, kiwając nogami, nad miską płatków Weetabix. Jego oświetlone promieniami słońca
włosy przypominały błyszczącą koronę mlecza.
Był taki podobny do swojej matki. Duże piwne oczy, chude ręce i chude nogi. I tak samo jak ona rozumował w
sposób prosty i praktyczny. Przypuszczam, że powinienem od początku zdawać sobie sprawę, że nigdy nie uda mi się przez
dłuższy okres żyć z prostą i praktyczną kobietą. Zawsze byłem w zbyt dużym stopniu teoretykiem — gotowym opierać się
bardziej na inspiracji niż na trzeźwym osądzie.
Janie i ja poznaliśmy się w Brighton Art College; ja studiowałem na ostatnim roku, ona na pierwszym. Bez przerwy
chichotała i chowała twarz za kosmykami włosów, ale była tak uderzająco ładna, że zawsze zbaczałem z drogi, żeby z nią
porozmawiać. Spotkaliśmy się ponownie pewnego letniego wieczoru trzy lata później, na przyjęciu w Hastings. Miała
wtedy na sobie długą biało-czerwoną suknię z cienkiej indyjskiej bawełny i purpurową szarfę na głowie. Zakochałem się w
niej nieodwołalnie i od pierwszego wejrzenia. I kochałem ją nadal, choć z czasem już wyłącznie w bolesny i zrezygnowany
sposób. Niezliczone kłótnie i awantury doprowadziły mnie do przekonania, że nigdy już nie wrócimy do siebie.
Któregoś lutowego mokrego ranka weszła w końcu do biura firmy projektowania wnętrz, którą prowadziłem przy
North Street w Brighton, i oświadczyła, że ode mnie odchodzi. Miała przynajmniej odwagę powiedzieć mi to w twarz.
Chciała wyjechać do Durham z facetem o imieniu Raymond i pracować tam w miejscowej radzie gminnej. Czy mógłbym
przez kilka miesięcy zaopiekować się Dannym? „Życzę wam obojgu cholernie dużo szczęścia — powiedziałem. — Mam
nadzieję, że razem z Raymondem będziecie tańczyć z radości".
Zabrzęczał dzwonek przy drzwiach i już jej nie było. Na zewnątrz czekał na nią brodaty, opiekuńczy facet w
mokrym wełnianym płaszczu koloru wielbłądziej sierści. Cholerny Raymond.
Po tym pożegnaniu zupełnie przestały mnie interesować sprawy firmy. Zabierałem Danny ego na długie spacery
brzegiem morza i nie odbierałem żadnych telefonów. Po trzech miesiącach takiego trybu życia musiałem sprzedać swoje
tapety i próbki wykładzin i rozejrzeć się za jakąś stałą posadą, co jak się okazało, wcale nie było łatwe. Nie chciałem
pracować jako pomywacz w knajpie i nie miałem prawa jazdy na ciężarówki.
Ale na początku lata, idąc Duke Street w King’s Head, wpadłem na Chrisa Perta, mojego kumpla od kielicha jeszcze
ze studenckich czasów. Odludek i trochę dziwak, miał bladą twarz i tkwił głęboko w filozofii Zen i brązowych
sztruksowych spodniach. Zamówiliśmy obaj po kilka kolejek gorzkiego tetley-sa i zwierzyliśmy się sobie wzajemnie ze
swoich kłopotów. Chrisowi umarła właśnie matka i nie byłem w stanie na to nic poradzić — mogłem mu co najwyżej
powiedzieć, żeby poszedł do Madame Tziga-ne przy Brighton Pier, położył jej na dłoni srebrną monetę i poprosił, żeby
przywołała mamę z zaświatów. Za to Chris okazał się bardzo pomocny. Był przyrodnim siostrzeńcem państwa Tarrantów,
milionerów z branży dywanowej i glazurniczej, właścicieli położonego na wyspie Wight Fortyfoot House. Wspomniał, że
Tarrantowie noszą się z zamiarem sprzedaży posiadłości i chcą niedrogo odnowić i wyremontować dom oraz wypielić
ogród — „zrobić generalne porządki", tak się wyraził. Praca wydawała się cicha i spokojna — dokładnie taka, jakiej
szukałem. Mogłem spędzić całe lato razem z Dannym i przez jakiś czas nie zastanawiać się nad przyszłością.
Poprzedniego dnia po południu przybyliśmy na Wight promem z Portsmouth i natychmiast ruszyliśmy na południe
do Bonchurch, nadmorskiej wioski jakby żywcem wyjętej z brytyjskiego kalendarza dla dzieci, ze schludnymi kamiennymi
domkami, ocienionymi alejkami i skąpanymi w bieli gorącymi ogrodami, w których brzęczą trzmiele i różowią się malwy.
Nigdy przedtem nie byłem na wyspie Wight. Jeśli nie chce się zafundować dzieciom tanich wakacji albo nie studiuje
historii okresu wiktoriańskiego i nie ma się ochoty na spacer po domu królowej Wiktorii w Osborne — trudno wyobrazić
sobie powód, żeby tu przyjeżdżać. Płynący przez osłonięte wody Spithead samochodowy prom dociera tu zaledwie w
dwadzieścia minut; przytulona do południowego wybrzeża Anglii, przypominająca diament mała wyspa mierzy z zachodu
na wschód niewiele więcej jak trzydzieści kilometrów, a z północy na południe dwadzieścia — zagubiony fragment
Hampshire Downs, któremu Rzymianie nadali nazwę Vectis.
Większość miasteczek i wiosek to typowe pułapki na turystów — z krytymi strzechą domami, muzeami lalek,
miniaturowymi parowozami i parkami flamingów. Ale w miarę posuwania się na zachód stopniowo znikają ogrody, cedry i
murki — teren wznosi się coraz wyżej i staje bardziej dziki, aż w końcu dociera się do wiszących nad Alum Bay klifów i
4 / 113
455144653.005.png
Graham Masterton - Drapieżcy
stromych, podobnych do kościelnych wież iglic Needles.
Tam właśnie, na klifach, z dala od zgiełku, można odczuć, czym naprawdę jest Wight. Malowniczą wyspą, na której
ogarnia człowieka dziwne poczucie bezczasowości: świadomość, że lądowali tutaj kiedyś Rzymianie; że na zboczach
tutejszych wzgórz wypasali swoje owce Anglosasi; że po tutejszych przystrzyżonych ogrodach spacerowali pogrążeni w
rozmowie Wiktoria i Albert; i że po tutejszych okolonych żywopłotami uliczkach jeździły w latach dwudziestych autobusy
z płaskimi przednimi szybami i balonowymi oponami.
Właśnie dlatego spodobała mi się wyspa Wight; i dlatego, że była taka przytulna. Co ważniejsze, spodobała się
także i Danny’emu. Być może obydwaj czuliśmy, że chroniąc się na bezkresnej złotej plaży z jej rozgwiazdami, skalistymi
bajorkami i babkami z piasku, uciekamy przed prawdziwym światem zbankrutowanych firm i utraconych mam.
Zaraz po przyjeździe zadzwoniłem do Janie do Durham, żeby podać jej nasz numer telefonu i powiedzieć, iż Danny
czuje się dobrze.
— Mam nadzieję, że nie nastawiasz go przeciwko mnie, Davidzie?
— Dlaczego miałbym to robić? Potrzebuje mamy, jak każdy.
— Ale nie dajesz mu odczuć, że go porzuciłam?
— Na miłość boską, wcale nie muszę mu tego dawać odczuć. On i tak to czuje. Usłyszałem jej zniecierpliwione
sapnięcie.
— Obiecałeś, że nie będziesz go nastawiał przeciwko mnie.
— Czuje się dobrze — zapewniłem ją. Nie chciałem wszczynać kolejnej kłótni, nie przez telefon, nie w tej chwili.
— Staram się, jak mogę, żeby wspominać o tobie jak najczęściej.
— To znaczy jak często?
— Janie, proszę cię. Powtarzam ciągle rzeczy w rodzaju: „zastanawiam się, co teraz robi twoja mama?" albo „założę
się, że spodobałbyś się mamie w tych spodniach". Czego chcesz więcej?
Zapadło długie milczenie.
— Tak za nim tęsknię — odezwała się w końcu łamiącym się głosem.
Zrobiłem minę, której oczywiście nie mogła widzieć. Wcale nie złośliwą, ale jedną z tych, jakie przybiera człowiek,
który wie, że zrobił, co mógł, lecz to i tak nie wystarczyło; i wie, że przez resztę swojego życia będzie cierpiał bolesne
konsekwencje swoich czynów.
— Wiem, że tęsknisz — powiedziałem. — Zrobię jutro na plaży parę zdjęć i ci wyślę. Odłożyła bez słowa
słuchawkę.
— No więc co dzisiaj robimy? — zapytałem Danny ego.
Stojąc na porośniętym mchem ceglanym patio z tyłu domu mój syn rozstawił szeroko nogi, oparł ręce na biodrach i
wysunął do przodu dolną wargę. Przybierał taką pozę, kiedy chciał wyglądać jak dorosły. Miał na sobie koszulkę z
Mothercare w czerwone i zielone pasy oraz czerwone szorty z elastycznym paskiem.
— Zbadajmy okolicę — zasugerował.
Rozejrzałem się wokół siebie, zasłaniając oczy przed słońcem.
— Chyba masz rację. Przejdziemy się naokoło domu i zobaczymy, ile nas czeka roboty.
— Masz przeciętą skórę — powiedział, wskazując mój lewy policzek.
— Wiem. Skaleczyłem się, spadając ze schodów. Jestem cały posiniaczony.
— Potrzebujemy latarki — stwierdził.
— Masz absolutną rację. Najpierw zbadamy teren, a potem pójdziemy kupić sobie najbardziej niewiarygodnie silną
latarkę, jaką wynaleziono.
Danny ruszył pierwszy w dół schodów. Między płytami rosła trawa, a w niektórych miejscach mech był tak gęsty, że
wyglądał jak zielony wilgotny dywan. Przypomniałem sobie, że widziałem podobny dywan, wynoszony z domu w
Brighton po pożarze, w którym spaliły się na śmierć dwie dziewczynki.
Danny szedł wzdłuż zamykającego patio murku, śpiewając „The Grand Old Duke of York".
— Kiedy poszedłeś wczoraj spać, rozmawiałem z mamą przez telefon — powiedziałem. Danny nie przestawał
wymachiwać ramionami.
Dziesięć tysięcy pieszych miał stary książę Yorku...
— Nie chcesz się dowiedzieć, co powiedziała? Kazał im wejść pod górę...
— Powiedziała, że cię kocha. Powiedziała, że za tobą tęskni. Powiedziała, że chce jak najszybciej przyjechać się z
tobą zobaczyć.
...i zbiec w pełnym rynsztunku.
— Danny...
Zatrzymał się przy samym końcu ściany. Nad jego głową krążyła, kwiląc jak dziecko, samotna mewa. Zrobiło się
ciepło, po niebie sunęły pogodne białe obłoki.
— Mówiła, że cię kocha i że za tobą tęskni.
Na jego policzku pojawiła się pojedyncza łza. Zbliżyłem się, żeby go przytulić, ale dał krok do tyłu. Nie chciał, żeby
go ktoś tulił.
— Wiem, co czujesz, Danny.
Przemawiałem jak postać z nędznego australijskiego serialu. Skąd, do diabła, miałem wiedzieć, co czuje
siedmioletni chłopiec, którego opuściła matka?
Czując, jak ogarnia mnie bezradność, obróciłem się i spojrzałem na Fortyfoot House — na tylną elewację Fortyfoot
House, która wychodziła na ogród i morze. Ponieważ teren opadał tu dość stromo, ściany wydawały się nienaturalnie
wysokie. Zostały wzniesione z ciemnoczerwonej cegły, tak ciemnej, że miejscami przybierała kolor brunatny. Wielki,
dziwacznie położony dach kryły omszałe brązowe dachówki. Pierwotnie wszystkie framugi zrobiono z dębowego drewna,
tak przynajmniej poinformowała mnie pani Tarrant, ale w latach dwudziestych zastąpiono je metalem. Czarne błyszczące
ramy nadawały oknom martwy, zaniedbany wygląd i jedną z pierwszych decyzji, jakie podjąłem oglądając Fortyfoot
House, była ta, że pomaluję je z powrotem na biało.
Kominy zachowały się oryginalne: wysokie i szerokie, ze skomplikowanym systemem ceglanych stopni;
zaprojektowane tak, aby wytrzymać potężny gorący cug z opalanych węglem kominków. Chociaż obecnie panowała
niemal podzwrotnikowa pogoda, domyślałem się, że zimy w Bonchurch są prawdopodobnie surowe.
5 / 113
455144653.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin