Masterton Graham-Wizerunek zła.pdf

(1835 KB) Pobierz
Masterton Graham-Wizerunek zla
Graham Masterton - Wizerunek zła
Graham Masterton
Wizerunek zła
Tytuł oryginału Picture of Evil
Przełożył Paweł Korombel
R OZDZIAŁ PIERWSZY
B OULLION , 12 STYCZNIA
Gdy tylko zobaczył ją stojącą pod lipami z podniesionym kciukiem i nylonowym czerwonym plecakiem opartym obok o
barierkę, od razu dostrzegł w niej potencjalną ofiarę. Przejechał jeszcze dziesięć czy dwadzieścia jardów, a potem skierował
wielką, czarną limuzynę Vanden Pląs do krawężnika.
Siedział bez ruchu, nie wyłączając silnika i śledząc ją we wstecznym lusterku. Widział, jak podnosi plecak, robi dwa,
trzy kroki w jego kierunku i waha się, najwidoczniej niepewna, czy to ze względu na nią się zatrzymał. Śliczna, pomyślał.
Idealna.
Był mglisty, widmowy poranek. Poniżej poręczy parując, cicho płynęła rzeka Semois. Ruiny starych zabudowań
Boullion, wznoszące się po obydwu brzegach, oblepiały stoki wzgórza jak porzucone gniazda jaskółek i wron. W Ardenach, w
pobliżu granicy francuskiej, był styczeń. Czas wilgotnych liści, ociekających wodą drzew i dzwoniącej w uszach ciszy. Czas, w
którym chmury wisiały tak nisko, że łatwo było uwierzyć, iż reszta świata zniknęła ze szczętem.
Z plecakiem obijającym się o ramię dziewczyna biegła w jego stronę. Ze złotej papierośnicy wyjął papierosa, ale nie
zapalał go. Kiedy zbliżyła się do samochodu, opuścił szybę i czekał. W porannym powietrzu unosiła się ostra woń wędzonych
mięs, tytoniu i rzecznej wody.
Merci monsieur . — Dziewczyna oddychała ciężko. — Je suis en voyage à Liège .
À Liège ? — Uśmiechnął się.
Choć siedział w samochodzie, mogła dostrzec, że jest wysoki. Ponad sześć stóp wzrostu. Miał kościstą, arystokratyczną
twarz. Siwe, odrzucone do tyłu włosy, wpadnięte policzki, ciężkie powieki. Wąskie, subtelne usta. Nosił jeden z tych szarych,
szytych na miarę garniturów, które wyglądały, jakby zaprojektowano je specjalnie z myślą o właścicielach luksusowych
włoskich hoteli. Jego bladokremowa koszula należała do kategorii „bielizny dla dżentelmenów”. Na szczupłym lewym
nadgarstku zegarek Piaget, tak płaski i niepozorny, że musiał być nieprawdopodobnie kosztowny.
Allez–vous à Liège ? — spytała dziewczyna.
Mówiła z amerykańskim akcentem i teraz, kiedy znalazła się blisko niego, widać było wyraźnie, jak amerykańska była
również jej uroda. Włosy ciemnoblond, zaplecione w warkoczyki; szeroko otwarte oczy w kolorze lazuru; usta o pełnych
wargach, jednocześnie niewinne i prowokujące; zdrowe, białe zęby. Była młodsza i drobniejsza, niż to mu się początkowo
wydawało, choć pod wiatrówką z żółtą podszewką dostrzegał krągłe kształty, które zawsze robiły na nim nieodparte wrażenie.
— Amerykanka? — spytał.
— Tak — odparła, patrząc na niego z ciekawością, gdyż jego akcent również był amerykański. Ostro, wyraźnie
modulowane spółgłoski z lepszych okolic Nowej Anglii. Może Cap Code albo wiejskie okolice Connecticut.
— A pan? Jest pan Amerykaninem, jeśli wolno spytać?
— Proszę, wsiadaj. Nie zawiozę cię aż do Lidge, ale mogę podwieźć cię do Rochefort, a stamtąd łatwo będzie ci coś
złapać dalej.
— Ratuje mi pan życie — podziękowała dziewczyna. — Myślałam, że będę tu stała do końca świata.
Pochylił się i otworzył drzwi. Wrzuciła plecak na tylne siedzenie i wsiadła.
— Dziś rano udało mi się wreszcie wykąpać i umyć włosy — powiedziała.
— Aha — odparł. On sam roztaczał zapach wody kolońskiej Chrystiana Diora.
— Jaki wspaniały stary samochód — zauważyła, gdy zatrzasnął drzwi. — Wystarczy spojrzeć na deskę rozdzielczą.
Prawdziwe drewno.
— To limuzyna Vanden Plas Princess — wyjaśnił. — Została wykonana w latach sześćdziesiątych dla księcia Luisa de
Rochelle. Od czasu do czasu pozwala mi z niej skorzystać, kiedy mam ochotę pokręcić się tu i tam.
— Przyjaźni się pan z księciem?
Tym razem jego uśmiech był nieco enigmatyczny.
— Przez większość lat po wojnie moja rodzina i ja zajmowaliśmy część jego zamku. On spędza czas głównie na
południu Francji, więc nie widujemy się z nim zbyt często. Lubi hazard, rozumiesz. Odziedziczył zbyt wiele, żeby wyszło mu
to na dobre, i teraz nie potrafi się powstrzymać od szastania pieniędzmi.
Ruszył od krawężnika, nie włączając migacza. Silnik zajęczał głośno, kiedy zbliżali się do rozjazdu po zachodniej
stronie mostu w Boullion.
— Powinienem się przedstawić — powiedział, wyciągając dłoń. — Jestem Maurice Gray.
. — A czy ja powinnam pana znać? — spytała dziewczyna. Kierowca przedstawił się takim tonem, jakby to było
oczywiste.
— Nie, oczywiście, że nie — odparł. — Jestem dzieckiem Ameryki, ale zbyt długo żyłem na obczyźnie, aby ktokolwiek
mnie pamiętał. Właśnie zeszłego tygodnia przeczytałem w „Timesie”, że odszedł mój ostatni znajomy z dawnych lat.
Dziewczyna już miała zaprzeczyć, że wcale tak staro nie wygląda. Może na pięćdziesiąt pięć. Najwyżej na
sześćdziesiątkę. Ale potem uznała, że lepiej będzie pominąć milczeniem jego uwagę, więc tylko uśmiechnęła się, kiwnęła
głową i powiedziała:
— Cóż, tempus fugit .
1 / 128
455614268.002.png
Graham Masterton - Wizerunek zła
Uważała ten zwrot za beznadziejny komunał, ale lepsze to niż powiedzenie czegoś kłopotliwego. Jej matka zawsze
mówiła kłopotliwe rzeczy, na przykład prosiła doktorów filozofii o poradę w sprawie swoich odcisków, i dziewczyna
poprzysięgła sobie, że nigdy nie będzie do niej podobna.
— Jestem Alison Shrader. Bali State University w Muncie, Indiana.
— Proszę, proszę — powiedział Maurice Gray. — Muncie. Znałem kiedyś okulistę z Muncie. Zaraz po wojnie popełnił
samobójstwo.
Alison nie wiedziała, co ma na to odpowiedzieć. Minęli stary, kamienny most. Rzeczna mgła kłębiła się pod nim jak
pełne żalu wspomnienia.
— Jadłaś coś? — spytał.
Alison wskazała w kierunku przeciwległego brzegu, na którym usadowiły się dwie czy trzy obskurne kafejki.
— Jadłam śniadanie w Café de la Citadelle — wyjaśniła, wymawiając tę nazwę takim tonem, jakby mówiła o
najwspanialszej restauracji w Belgii. — Kaszanka i szklanka piwa. Pyszne. W każdym razie nie najgorsze. Jadalne.
Maurice Gray uśmiechnął się.
— Mam nadzieję, że wiesz, z czego robi się kaszankę.
— Nie musi mi pan przypominać. Ale to jest chyba pożywne? Zresztą nie stać mnie na nic innego. Staram się, by moje
wydatki nie przekraczały stu pięćdziesięciu franków dziennie.
— Godne pochwały. Można żyć jak król za sto pięćdziesiąt franków dziennie, jeżeli się wie, gdzie jadać, i ma się
bogatych przyjaciół.
Jechali przez boczne ulice miasta; prowadził jedną ręką, a drugą sięgnął po papierośnicę.
— Masz może ochotę na papierosa?
— Nie palę, ale proszę się nie krępować.
— Nie, nie — powiedział Maurice Gray i schował papierosa. — Szanuję prawa niepalących.
— Jaka piękna papierośnica.
— Tak — odparł — dał mi ją ojciec przed moim wyjazdem do Sudanu. Widzisz, jedna strona jest dokładnie
wypolerowana, można jej używać jako heliografu.
Poruszył papierośnicą udając, że śle sygnały Morse’a przez pustynię.
— Wielbłądy… padają… przyślijcie… szampana…
Zwolnili, bo zajechał im drogę hałaśliwy motorower, prowadzony przez starszego mężczyznę. Jego żona, która ledwo
mieściła się na bagażniku, trzymała obu rękami bagietki, seler i pęta kiełbasy.
— Naprawdę mieszka pan w zamku? — pytała Alison.
— Z przykrością stwierdzam, że niezbyt eleganckim. Cóż, niewiele ich zostało. Większość złupili kolejni najeźdźcy, a
wiele z czasem po prostu się rozsypało. Nasz nie jest wyjątkiem.
Opuścili Boullion i pięli się teraz na wzgórze, kierując ku głównej drodze na Lidge. Pola po obu stronach szosy zalegała
blada mgła. Na srebrnej trawie pasło się białe bydło rasy fryzyjskiej, które wyglądało, jakby zeszło z pejzaży Brueghla. Na
szczycie wzgórza stał wielki pomnik ku czci ofiar drugiej wojny światowej — rdzewiejąca kompozycja zespawanych ze sobą,
abstrakcyjnie przedstawionych mieczy i lemieszy. Najeżona i prymitywna, we mgle robiła wrażenie symbolu pogańskiej bitwy.
— Czuję się, jakbym była tu na pielgrzymce — odezwała się Alison.
— Na pielgrzymce? — spytał Maurice Gray.
Objął spojrzeniem jej spłowiałe dżinsy i zabłocone buty Care Bears. Ze swym zadartym noskiem prezentowała
klasyczny amerykański profil. Marilyn Monroe, Candice Bergen i Bo Derek zmieszane razem w koktajl piegów i świeżości.
— Jakiego rodzaju? — zainteresował się. — Ze względów sentymentalnych czy naukowych?
— Mój ojciec walczył tu podczas wojny — powiedziała Alison. — Brał udział w bitwie o Bulge.
— Aha — mruknął Maurice Gray.
Jego oczy pozostały dziwnie martwe, jakby te słowa nie wywoływały w nim żadnego oddźwięku.
— Został ranny podczas walk o Liège — wyjaśniła Alison. — Pociskiem z niemieckiego moździerza, jak twierdził.
Odłamki utkwiły mu w mózgu.
Koniuszkami palców dotknęła lewej skroni, jakby wyczuwając tam szrapnel.
— Oczywiście nie wiem, jaki był, kiedy spotkał matkę. Zawsze opowiadała, że umiał cieszyć się życiem. Ja pamiętam
go zimnego i pełnego rezerwy. Wyglądał i mówił tak, jakby myślami był gdzieś daleko. Nigdy nie powiedział gdzie. Mama
mówiła, że kiedy wrócił z wojny, poczuła, że go straciła. Jakby poległ. Straciła mężczyznę, za którego wyszła za mąż. Zamiast
tego miała kogoś, kto wyglądał jak jej mąż i mówił jak jej mąż, ale nim nie był. Chyba tylko dlatego postanowiła mnie urodzić.
Rozumie pan, próbowała ściągnąć go z powrotem z tego jakiegoś psychicznego oddalenia, w jakim żył.
Maurice Gray milczał przez chwilę. Potem podniósł rękę i odezwał się z lekkim odcieniem ubolewania:
— Wojna przyniosła wiele tragedii. Jest normalne, że zjawiłaś się tu, żeby uczcić je i upamiętnić.
Alison starła końcem szalika zaparowaną swym oddechem szybę.
— Ojciec już nie żyje. Umarł w zeszłym roku. Czułam, że muszę zobaczyć miejsce, gdzie został ranny, miejsce, w
którym naprawdę był sobą. Myślałam, że to otoczenie pomoże mi go zrozumieć. Nie wiem. W jakiś niezrozumiały sposób
wyobrażałam sobie, że on tu nadal będzie. Czy to nie brzmi głupio?
Maurice Gray potrząsnął głową.
— Kimże my jesteśmy, aby pytać, która część istoty ludzkiej zdolna jest przetrwać długo po tym, gdy minie jej czas?
— Miała ze mną jechać przyjaciółka — powiedziała Alison — ale potem zmieniła zdanie. No, rodzice kazali jej zmienić
zdanie. Powiedzieli, że są przeciwni uganianiu się za upiorami. Maurice Gray uśmiechnął się.
— Ci ludzie z Muncie w Indianie nie sięgają szczytów subtelności, prawda?
— Dziękuję za komplement, ja też jestem z Muncie.
— Ależ oczywiście. Ale zawsze znajdą się chlubne wyjątki — czego jesteś doskonałym przykładem — które potrafią
stawić czoło przesądom.
2 / 128
455614268.003.png
Graham Masterton - Wizerunek zła
Skręcili z głównej szosy i jechali prostą, wąską drogą wiodącą do Rochefort. Dalej od rzeki mgła zaczęła rzednąć i
przejrzyste promienie słońca rozświetliły pola, pomalowane na szaro stodoły oraz żółte i bursztynowe drzewa.
— Czy zamek jest daleko stąd?
— Niedaleko — odparł. — Jest na samym krańcu małej wioski o nazwie Vêves. Nie sądzę, abyś kiedyś o niej słyszała.
Alison potrząsnęła głową. Słońce nagle wypełniło wnętrze samochodu i zalśniło na wypolerowanej do połysku desce
rozdzielczej z drzewa orzechowego.
— Jak przypuszczam, śpieszysz się do Liège? — spytał Maurice Gray.
— Niespecjalnie. Mam jeszcze tydzień na Europę.
— Otóż mam myśl.
— Jaką?
Uśmiechnął się do niej przepraszająco.
— Zastanawiałem się, czy nie zechciałabyś odwiedzić mojego zamku i zjeść ze mną lunchu. Bardzo nie lubię być sam;
dlatego zatrzymałem się i zaproponowałem ci podwiezienie. Uwielbiam towarzystwo i ciekawą rozmowę. Ale nie czuj się
niczym zobowiązana. Jeśli wolisz, odwiozę cię wprost do Rochefort i nie będę miał żadnych pretensji.
Alison nie mogła nie odwzajemnić mu się uśmiechem.
— Jest pan taki staroświecki. Nie mówię tego złośliwie. Uwielbiam to. Ale pańskie maniery są jak… no, jak z filmu
Przeminęło z wiatrem. Coś w tym stylu.
— Cóż, żyłem w Europie przez długi czas. Podejrzewam, że nie mogłem nie zarazić się europejską galanterią.
Europejczycy to czarujący ludzie.
Alison rozpięła kurtkę. Maurice Gray ukradkowo zerknął w bok i dojrzał krągłość piersi pod białym, miękkim swetrem
oraz ostry błysk srebrnego krzyżyka.
— Proszę wybaczyć to, co powiem, ale w tym samochodzie jest naprawdę gorąco.
— Ogrzewanie można nastawić tylko na dwie pozycje: Antarktydę lub Hades.
Alison roześmiała się.
— Naprawdę chce mnie pan zaprosić na lunch? Nie będę nikomu przeszkadzać?
— Komu miałabyś przeszkadzać?
— Nie wiem. Nie ma pan służących albo kogoś takiego?
Maurice Gray skinął głową.
— Tak, mamy służących. Ale mamy ich po to, aby nam służyli. Nasze problemy w tym względzie nie przypominają
kłopotów ludzi w Stanach. Nasi służący są chętni do pracy i posłuszni, tak jak to było za dawnych, szczęśliwych dni.
— No, jeżeli to nie będzie przeszkadzać…
Maurice Gray podniósł dłoń, jakby chciał położyć ją na udzie Alison, ale powstrzymał się i cofnął ją, kładąc z powrotem
na kierownicę.
— Ręczę ci — powiedział niezwykle łagodnym głosem — że to absolutnie nie będzie przeszkadzać.
Zajęło im godzinę, nim dotarli do wysokiego masywu górującego nad doliną Mozy. Znów nadciągnęły chmury i niebo
nabrało szarostalowego koloru. Niemniej jednak mieli stąd widok na całe mile wokół, jakby znaleźli się na dachu świata. Lasy,
pola, odległe góry i wiatr, który miotał kurzem w poprzek drogi.
Maurice Gray skręcił w prawo, w dół wąskiej drogi z drogowskazem „Vêves”. Po raz pierwszy poczuł, że Alison
zaczyna mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiła, przyjmując jego zaproszenie na przejażdżkę, uśmiechnął się więc uspokajająco i
zanucił parę taktów szlagieru Le Pingre de Paris.
Droga wiła się w dół, wśród opadających z pochyłości pól. Szare niebo stało się tak mroczne, że Maurice Gray musiał
włączyć światła. Zaczęło padać i przezroczyste krople rozlały się na przedniej szybie samochodu.
— Ojciec zawsze powtarzał, że chciałby tu wrócić — powiedziała Alison. — Ten kraj jest naprawdę dziki, czyż nie?
Czuję się, jakbym trafiła w sam środek bajki. Wie pan, jak w Śpiącej Królewnie, gdy wokół zamku rozrastają się kolczaste
krzewy.
— Nie powinnaś zbyt dużo czytać — zauważył Maurice Gray. — Czytanie jest szkodliwe dla ducha. Pamiętasz, co ktoś
kiedyś powiedział: „Ci, co odczytują symbole, czynią to na własną zgubę”.
— Niezbyt rozumiem, co to znaczy.
— To znaczy, że z badaniami tego, co ukrywa się pod powierzchnią, zawsze wiąże się ryzyko.
Minęli Châeau de Vêves, wysoki zamek z okrągłymi wieżyczkami, z którego, jak uważano, czerpał inspirację Walt
Disney przy kręceniu Królewny Śnieżki. Maurice Gray powiedział, że nie wyobraża sobie Walta Disney a, w jego wytartym
garniturze i za szerokich spodniach, stojącego tu, w środku Ardenów, i podziwiającego Château de Vêves.
— Ci, co mieszkają w Hollywood, nigdy nie podziwiają niczego, zwłaszcza tego, co stwarza obietnicę nieśmiertelności.
Kiedy swym przeklętym filmem połkną jakąś piękną budowlę — zamek czy pałac — zniszczą go równie pewnie, jak gdyby
zjawili się w nim z ekipą do wyburzania. To samo jest z ludźmi. Kogokolwiek sfilmują, zabijają go równie skutecznie, jakby
zamiast kamery wymierzyli w niego naładowaną broń.
— Naprawdę nie rozumiem, o co panu chodzi — powiedziała Alison.
Maurice Gray podniósł palec.
— To bardzo proste. Twój obraz jest tym, czym ty jesteś. Pojmujesz to? Obraz, za pośrednictwem którego ukazujesz się
światu — to ty. Jak myślisz, dlaczego tubylcy w Afryce tak się bali fotografowania? Za tamtych dni wiedziano, że dzięki
próżności jesteśmy zabezpieczeni przed spojrzeniem sobie w twarz. Wiedziano, że za każdym razem, kiedy ktoś maluje twój
portret lub robi ci zdjęcie, dosłownie zabiera ci coś, coś z twego wizerunku, część ciebie. Twoja twarz starzeje się nie od
wewnątrz, nie ze starości, ale z zewnątrz, ponieważ korzystają z niej i wykorzystują ją inni. Twoja twarz starzeje się dlatego, że
jest oglądana czy fotografowana. Dalej mnie nie rozumiesz? Cóż, zrozumiesz. Twoja twarz jest tym samym, co opona
samochodowa — wybacz, proszę, tę niefortunną metaforę. Zdzierają i niszczy wszystko to, o co się otrze. Nie od wewnątrz, ale
od zewnętrznego tarcia. Jak myślisz, dlaczego Arabki noszą kwefy? Nie ze skromności, ale by uciec przed spojrzeniami innych,
3 / 128
455614268.004.png
Graham Masterton - Wizerunek zła
by zachować młodość.
— Naprawdę nie wiem. To znaczy, nie rozumiem. Mówi pan, że ludzkie twarze starzeją się od tego, że inni na nie patrzą
i fotografują?
Maurice Gray zwolnił, a potem skręcił w prawo, pod górę stromej, wysypanej luźnym żwirem, cienistej drogi. Po lewej
stronie, pod drzewami o nisko zwisających gałęziach, Alison zobaczyła owce, pasące się na nienaturalnie zielonej trawie. Przed
nimi otwierał się ciemny tunel z drzew. W zalegającym tam mroku Maurice Gray prowadził wóz ze swobodą zrodzoną z
długiego doświadczenia. Wjechali na przestronny, wysypany białym żwirem podjazd. Przed nimi wznosił się potężny gotycki
zamek z wielką centralną wieżą. Pomiędzy iglicami, wieżyczkami i niebieskimi okiennicami widać było co najmniej sto okien;
na niższych piętrach rozmieszczono całymi rzędami wysokie francuskie okna, które błyszczały jak rtęć w mrocznym świetle
poranka. Musiały znajdować się tam westybule oraz sale balowe i bankietowe.
Wrażenie było takie, jak gdyby wielki londyński dworzec kolejowy przeniesiono w belgijskie lasy i postawiono na
grzbiecie wysokiego wzgórza, panującego nad romantycznym ogrodem z okrągłym stawem, tryskającą fontanną i kępami
jesionów. Efekt okazał się równocześnie dramatyczny i onieśmielający: dzieło człowieka, który wyposażony w bogactwo i
arogancję usiłuje narzucić wolę naturze. Z jakiejś przyczyny, której nie była w stanie zrozumieć, Alison zaczęła czuć się
osamotniona i nieszczęśliwa. Kiedy Maurice Gray zatrzymał samochód przed kamiennymi szarymi schodami, pożałowała, że
brak jej odwagi, by poprosić go o podwiezienie z powrotem do głównej drogi, aby mogła kontynuować podróż do Liège.
— To niewiarygodne — powiedziała, rozglądając się wokół.
Maurice Gray stał trochę dalej, z rękami schludnie włożonymi do kieszeni marynarki. Przypominały eleganckie listy,
czekające na wysłanie. Uśmiechnął się i powiedział:
— Podoba ci się? Jest okropnie wulgarny. Ale chodźmy zjeść lunch. Oprowadzę cię potem. Lubisz zająca? Dziczyzna
jest tu całkiem niezła.
Weszli po schodach i wkroczyli do wielkiego, rozbrzmiewającego pogłosem holu, wyłożonego żyłkowanym marmurem.
Stały tam palmy w donicach i zakurzona czerwona kanapa Chesterfield, ale całe to miejsce robiło niemiłe wrażenie
opuszczonego.
Gumowe podeszwy butów Alison zapiszczały na marmurze, kiedy obróciła się i powiedziała:
— Może lepiej darujmy sobie lunch. Dlaczego po prostu nie podwiezie mnie pan z powrotem do szosy? Na pewno uda
mi się łatwo złapać stop do Liège. Nie musi się pan mną już przejmować.
— Ależ wcale mi nie przeszkadzasz — powiedział Maurice Gray. — Nie czuj się onieśmielona tylko dlatego, że
wszystko jest tu tak przytłaczające. Wejdźmy na górę, pokażę ci wieżę. Jest naprawdę niezwykła.
— Czuję się skrępowana — powiedziała Alison. Głos Maurice’a Graya odbił się echem.
— Nie masz powodu. Dlaczego miałabyś być skrępowana? Proszę, chodź. — Rozłożył szeroko ręce i uśmiechnął się do
niej zachęcająco. — Przecież tylko zapraszam cię na lunch.
Alison nerwowo potarła kciuk o zęby i nie odezwała się.
— Proszę — powtórzył.
Alison rozejrzała się po holu. W świetle zmroku widać było unoszący się kurz. Kurz, który musiał unosić się tu od wielu
lat.
— Przepraszam, wszystko jest nie tak. Czuję się, jakbym się narzucała.
— Ależ oczywiście, że się nie narzucasz — zapewnił ją Maurice Gray. Wyciągnął pięknie utrzymaną dłoń. — Jak
pamiętasz, to ja cię zaprosiłem. Trudno więc mówić o narzucaniu się. Chodź. Przez ten czas mógłbym ci pokazać zamek.
— Chyba nie chcę. Wiem, że to brzmi głupio, ale jest tu coś takiego, że naprawdę czuję niepokój. Chyba nigdy nie
poznałam nikogo, kto by żył w tak starym domu.
— Starym? — zdziwił się Maurice Gray. — Ten dom nie jest stary. Budowa zakończyła się zaledwie w jedenastym roku
tego stulecia. Trudno przecież powiedzieć, że to dawno. Nie czuj się tak onieśmielona. Wiem, że jest tu trochę grobowo. Nikt z
mojej rodziny — poza siostrą — za nim nie przepada, ale ona zawsze miała manię wielkości. Niemniej jednak jest to nasza
siedziba, a w lecie potrafi być tu całkiem uroczo.
— Chyba zrobiłam błąd — powiedziała Alison, czując ogarniającą ją panikę. — Wolałabym się stąd wydostać. Proszę.
To moja wina, jestem histeryczką. Ale to wszystko jakoś mnie przytłoczyło, rozumie pan, i naprawdę wolałabym, żeby mnie
pan zawiózł z powrotem do głównej szosy.
— Bez lunchu? — spytał. . — Proszę. Nie jestem głodna.
— Ależ, na litość boską — uśmiechnął się Maurice Gray — ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął, to trzymanie cię tu
wbrew woli. Jeżeli nie masz ochoty na lunch, to w porządku, rozumiem. Zdaję sobie sprawę, że musiałem być zbyt obcesowy.
Zechciej mi wybaczyć. Jestem samotny i znudzony i nie zadałem sobie trudu, aby pomyśleć, jakie wrażenie mogę na tobie
wywrzeć, mówiąc takie dziwne rzeczy i sprowadzając cię do tego ponuro wyglądającego zamczyska. Przepraszam. Zechciej mi
wybaczyć. Powiedz, że mi wybaczasz.
— No, wybaczam — wymruczała niepewnie Alison.
— To wspaniale. Nie powinnaś się obawiać tego miejsca. Pozwól, że zabiorę cię na wieżę; jest tam cudownie.
— No dobra — powiedziała. — Ale gdzie są pańscy służący?
— Sądzę, że w kuchni — rzucił mimochodem Maurice Gray. Wszedł pierwszy przez ogromne dębowe drzwi do
długiego, wysokiego, wykładanego marmurem holu. Po prawej stronie wielkie schody prowadziły na górne piętra. Na każdej
ścianie wisiały portrety antypatycznie wyglądających ludzi, w strojach z dawnych epok.
— Rodzina de Rochelle — wyjaśnił Maurice Gray. — Nie ma żadnych związków z naszą rodziną, musisz wiedzieć.
Popatrz na ich małe, świńskie oczka. Trzeba wieków skąpstwa, aby mieć takie oczy. Rzekłbym, iż to najbardziej chciwa
dynastia w Europie.
Zaczął wchodzić odbijającymi echo schodami i Alison nie miała innego wyboru, tylko ruszyć za nim. Zauważyła, że
obcasy jego włoskich butów są wyglansowane do połysku. Zatrzymał się na pierwszym podeście i pokazał jej gablotkę pełną
porcelany z Sèvres.
4 / 128
455614268.005.png
Graham Masterton - Wizerunek zła
— Widzisz ten serwis obiadowy? Został zrobiony dla Ludwika XVI. Czterysta osiemdziesiąt pięć sztuk, wszystkie
ręcznie malowane.
Dotarli do drugiego podestu, kiedy otwarły się boczne drzwi i pojawił się młody Belg. Był szczupły i drobny; miał
spiczasty nos. Włosy sterczały mu na czubku głowy jak grzebień kakadu.
— Ach, Paul — powiedział Maurice Gray. — Zastanawiałem się, gdzie się podziewasz. Ta młoda dama jest zaproszona
na lunch.
Młody człowiek popatrzył na Alison szarymi, wodnistymi oczami. Potem schylił głowę i odezwał się z mocnym
flamandzkim akcentem.
— Oczywiście, panie Gray. Dam znać, kiedy będziemy gotowi.
Alison poczuła się teraz dużo pewniej, kiedy wiedziała, że nie jest sama z Maurice’em Grayem. Znaleźć się w dziwnym,
gotyckim zamku w środku belgijskich lasów — to trochę za bardzo przypominało wstęp do filmu grozy. Chociaż usiłowała
przekonać samą siebie, że Maurice Gray jest człowiekiem absolutnie godnym zaufania i że wokół znajduje się mnóstwo innych
ludzi, czuła się dziwnie nierealnie, kiedy pokonywali jeszcze jedną kondygnację schodów. Spozierając przez okna wieży,
widziała wysypany żwirem dziedziniec, żywą zieleń ogrodów i niebo koloru atramentu. Samochód Maurice’ a Graya,
zaparkowany przy schodach, wyglądał jak zabawka.
— Mam tu pokój tylko dla siebie — wyjaśnił. — To jedyne miejsce, w którym mogę zażyć samotności.
— Ale ma pan fantastyczny widok — powiedziała Alison.
Dotarli do pokoju Maurice’a Graya. Był stosunkowo mały, nie dłuższy niż dwadzieścia stóp i nie szerszy niż piętnaście.
Jego okna z szybami oprawionymi w ołów wyglądały na zachód, ku wzgórzom, pomiędzy którymi płynęła Moza.
Wywoskowana dębowa podłoga była przykryta szaroniebieskim perskim dywanem. Ściany były nagie, a umeblowanie skąpe:
dębowe łoże przykryte białą kapą z brukselskimi koronkami, biurko i krzesło.
— Jakoś tu klasztornie, jeśli można tak powiedzieć — zauważyła Alison.
Rozbawiony Maurice Gray potakująco kiwnął głową.
— Sądzę, że masz rację. Ale kiedy się skosztowało wszystkich potraw, piło wina wszelkich gatunków i doświadczyło
wszystkich rodzajów romantycznych uniesień — cóż pozostaje, poza klasztorem?
— Możemy teraz zejść na dół? — spytała Alison.
— Oczywiście. Ale najpierw pozwól, że ci pokażę widok z izby zegarowej.
Weszli teraz na ostatnią kondygnację schodów, która wyglądała jak ciasna spirala z ozdobnych metalowych prętów.
Echo ich kroków rozbrzmiewało aż w holu u stóp wieży. Na szczycie znajdował się mały, ciemny pokój, w którym powoli tykał
mechanizm wieżowego, czterostronnego zegara Zębate koła, sprężyny i osie — wszystko to łagodnie błyszczało od oleju.
Tylko jeden promień światła przecinał pokój , wpadając przez szczelinę obserwacyjną obok wschodniej tarczy.
— Spójrz tu — zaproponował Maurice Gray. — Będziesz oszołomiona widokiem.
Alison pochyliła się i spojrzała przez szczelinę. Nagły promień światła zaświecił jej w prawe oko — jak przy badaniach
w gabinecie okulisty. Oko tak niebieskie, jak polny chaber. Maurice Gray stał za nią z opuszczonymi rękoma i lekko
podniesionym podbródkiem: obraz mężczyzny dającego wyraz swej pysze w ustroniu własnej izby zegarowej.
— Widzę fontannę — powiedziała Alison.
— A dalej?
— Stajnie. Przynajmniej to wygląda na stajnie.
Maurice Gray wyjął z wewnętrznej kieszeni nóż o krótkim, szerokim ostrzu, które błysnęło jasno, gdy go podnosił.
— A co widzisz za stajniami?
— Sad, jak sądzę. To grusze?
— Tak. Najlepszego gatunku williamsy.
Mechanizm zegara tykał i skrzypiał. Maurice Gray zrobił cicho krok do przodu. Nóż spoczywał swobodnie w jego
otwartej dłoni.
— Prawie południe — powiedział. — Jeśli nie chcemy, żeby nam dzwoniło w uszach przez resztę dnia, powinniśmy
zejść na dół, zanim zegar zacznie bić.
— A tam, przy murze, jest ogródek zielny? — spytała Alison.
Maurice Gray pochylił się, jak gdyby chciał zerknąć przez małe okienko, ale zamiast tego pchnął nożem Alison Shrader
prosto w plecy. Ostrze wbiło się z wyraźnym chrupnięciem.
— Ach–ch–ch — odezwała się przerywanym głosem, a potem upadła na zakurzoną drewnianą podłogę.
Maurice Gray stał nad nią przez moment. Zostawił nóż tam, gdzie utkwił w plecach. Pchnął ją tak, aby sparaliżować, nie
zabić. Wyciągnięcie noża spowodowałoby krwotok. Bardzo starannie wytarł palce, a potem pochylił się, by dokładnie przyjrzeć
się jej twarzy.
Była blada jak ściana. Łapała powietrze chrapliwie, płytko i nierówno, jak ktoś nękany koszmarem w głębokim śnie.
Miała szeroko otwarte oczy, ale nie była zdolna wykonać ruchu.
— Proszę, proszę — powiedział Maurice Gray. — Idealny cios.
Drzwi za jego plecami otworzyły się. Był to Paul; już wcześniej zdjął marynarkę i podwinął rękawy. Razem podnieśli
Alison, Maurice Gray chwytając za nogi, a Paul za ramiona, i znieśli ją ostrożnie na dół spiralnymi schodami. Zajęczała, ale
żaden z nich nie zareagował. Na zewnątrz zaczął padać deszcz. Krople hałaśliwie stukały o okna, jakby chcąc zwrócić na siebie
uwagę.
— Znalazłem ją w Boullion — wyjaśnił Maurice Gray. — Jeździła sama stopem po Europie. Przez dobre parę miesięcy
nikt nie zauważy, że zniknęła; a do tego czasu każdy, ktokolwiek ją widział, zapomni o niej.
— Panienka będzie zadowolona — powiedział Paul bez cienia szacunku w głosie.
Zanieśli Alison do pokoju Maurice’ a Graya i położyli na perskim dywanie. Paul zerwał kapę z białymi koronkami,
odsłaniając sztywne, chirurgiczne prześcieradło. Przenieśli ją na łóżko i ułożyli twarzą w dół, z rękojeścią noża nadal sterczącą
z tyłu jej żółtej wiatrówki.
5 / 128
455614268.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin