Aldiss Brian Wilson - Malacjański gobelin.pdf

(1141 KB) Pobierz
Aldiss Brian Wilson - Malacjans
BRIAN W. ALDISS
MALACJAŃSKI GOBELIN
Przekład Agnieszka Jacewicz
2002 Tytuł oryginału „ The Malaria Tapestry”
 
Dla Margaret
czas sączy się przez pryzmaty
świtu i zawisłych w powietrzu chmur pyłu
zwiastujących zmiany
jesteś błyskiem światła
we mgle mojej egzystencji
nikłym lecz wytrwałym
 
O dawnych bogach śpiewasz lekko
Przez lata, gdy młodość ci dana,
A miłość i wiara nie są sobie wrogie;
Lecz twoi bogowie też mają swych bogów,
Bogów nikomu nieznanych.
K.G St Chentero
(XVI Mil.)
 
KSIĘGA PIERWSZA
Miejscy Szarlatani
Dym sączył się przez wysokie okno rozpraszając światło.
Do zwykłych zapachów Starego Mostu dołączył nowy. Wśród aromatów
świeżo ściętego drzewa, przypraw, gotowania, rynsztoków i kadzidła maga Throat
Darka stojącego na skrzyżowaniu dróg, unosiła się woń dymu z palonego drewna.
Może to sprzedawca trocin znowu podpalił swój ładunek.
Podszedłem do okna i wyjrzałem na ulicę. Panował na niej większy ruch niż
zwykle o tej porze dnia. Znikli już gongformerzy z wózkami, ale Ulica Drewnianych
Rzeźb tętniła porannym życiem. Jej stali bywalcy, tragarze, żebracy i wszelkiego
rodzaju wałkonie, zależnie od humoru albo utrudniali przejście, albo ustępowali z
drogi sześciu krzepkim przybyszom z Dalekiego Wschodu. Towarzyszyli im
jaszczurzy chłopcy przytrzymując baldachimy nad owiniętymi w turbany głowami
swych panów - miało to dodawać przybyszom powagi, bo letnie słońce świeciło
jeszcze zbyt słabo.
Dym unosił się z kopczyków śmieci zamiecionych przez sprzedawcę popiołu,
który z zapałem palił uliczne rupiecie. Wciągnąłem woń w nozdrza i cofnąłem się do
izby.
Przypuszczałem, że przybysze ze wschodu zeszli z pokładu triremy, która
niedawno zawinęła do portu. Z mansardy, między dachami domów, widziałem jej
zwinięte żagle przy brzegu Satsumy, zaledwie kilka alei od mego domu.
Naciągnąłem niebieskie, sięgające za kostkę buty ze skóry bagniaków - parę
czarnych zastawiłem i jeszcze jakiś czas musiały zostać w lombardzie - po czym
wyszedłem przywitać dzień.
Na skrzypiących schodach natknąłem się na mego przyjaciela, de Lambanta,
który właśnie wspinał się do mnie na górę. Szedł z pochyloną głową, jakby wytrwale
liczył stopnie. Wymieniliśmy pozdrowienia.
- Jadłeś już, Perianie?
- Od kilku godzin nie robię nic innego - odparłem, schodząc razem z
przyjacielem na dół. - Prawdziwa uczta u Truny, pasztet z gołębi to tylko jedna z
atrakcji.
 
- Jadłeś już, Perianie?
- Jeszcze nie, skoro nie wierzysz w pasztet z gołębi. Ary?
- Idąc tutaj, znalazłem bułkę na ladzie u piekarza.
- Do portu zawinął okręt. Może w drodze do Kemperera tam zajrzymy?
- Jeśli sądzisz, że coś nam to da. Mój horoskop nie wróży mi dziś
pomyślności. Są w nim wprawdzie kobiety, ale nie z samego rana, jak sam widzisz.
Saturn staje mi na przeszkodzie, a wszystkie trzewia u wróżbity jakby zmówiły się
przeciwko mnie.
- Mnie nie stać nawet na zwykłe poświęcenie amuletu przez Throat Darka.
- To wspaniałe, że nie musimy się przejmować pieniędzmi.
Dobre humory nie opuszczały nas w drodze. Kaftan mego przyjaciela miał
kolor niezbyt ekscytującej, według mnie, zieleni. Za bardzo przypominał kostium
sceniczny. Mimo to Guy de Lambant wyglądał dość przystojnie. Miał ciemne, bystre
oczy i brwi równie ostre, jak jego język. Krępa budowa nie przeszkadzała mu chodzić
dumnie, jeśli tylko o tym pamiętał. Świetnie radził sobie jako aktor, nie da się
zaprzeczyć, ale brakowało mu mojego zapału. Posiadał wszystkie cechy niezbędne u
przyjaciela: był zabawny i leniwy, próżny, sprośny i zawsze gotowy na wszelkie
wariactwa. Świetnie się bawiliśmy w swojej kompanii, co poświadczyć mogło wiele
panien w Malacji.
- Może Kemperer da nam coś przekąsić na śniadanie, nawet jeśli nie ma dla
nas pracy - powiedziałem.
- To zależy w jakim jest humorze - odparł de Lambant. - A to z kolei zależy
od La Singli i od tego, czy ostatnio była miła.
Nie odpowiedziałem na jego uwagę. W sprawach dotyczących żony
Kemperera dzieliła nas niegroźna zazdrość. Pozzi Kemperer należał do wielkich
impresariów, najlepszych w Malacji. De Lambant i ja pracowaliśmy w jego kompanii
przez prawie dwa lata, a obecny brak zajęcia nie był dla nas niczym nowym.
Na nabrzeżu uwijał się rój marynarzy. Przeważnie pracowali półnadzy i bosi,
przeciągając liny, wciągając ładunki i przenosząc skrzynie. Opróżniano ładownie
triremy. Liczni gapie chętnie wyjaśnili nam, że okręt przypłynął rzeką Toi od strony
Sześciu Lagun, żeglując z zachodnim wiatrem. Optymiści sądzili, że przewoził
rzeźby, pesymiści, że niósł zarazę.
Kiedy przybyliśmy na miejsce, celnicy w trójrożnych nakryciach głowy
właśnie opuszczali pokład. Szukali zakazanych towarów - zwłaszcza nowości,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin