Aldiss Brian Wilson - Tłumacz.pdf
(
468 KB
)
Pobierz
Aldiss Brian Wilson - Tlumacz
Brian W. Aldiss
Tłumacz
Tytuł oryginalny: The interpreter
Przekład: Anna Miklińska
Wydanie oryginalne: 1960
Wydanie polskie: 1990
Myśli. Myśli: siła, która jeszcze nie została do końca zbadana.
Myśli: tak nieodłącznie związane z istotami wyższymi, jak siła przyciągania z
planetami. Owijają się dokoła mnie, podczas gdy moje zmysły nieustannie
przetwarzają świat zewnętrzny na symbole. Wszystko, co poznaję, zostaje dotknięte –
może w jakiś nieodgadniony sposób zmienione – przez moje myśli.
Niegodziwość, jakiej moja własna rasa, nule, dopuszczała się na Ziemi, była
rzeczywistością czy tylko mylną interpretacją faktów w moim umyśle?
Jednak, tutaj i teraz, bez pieniędzy i daleko od domu, muszę skupić się na
bardziej praktycznych problemach. Muszę wciąż wypatrywać szansy. Kogoś trzeba
oskubać, żebym ja mógł wrócić do domu. Myślenie jest jak gra. W niektóre dni
przychodzą do głowy ciekawe myśli, w inne nudne. Może dlatego zostałem graczem:
mam nadzieję, że uda mi się odkryć coś więcej niż kolejne szanse.
Teraz z pewnością myślę o ciekawych sprawach. Leżę sobie na szerokim murze
przy starym porcie, spoglądam w górę, na wszechświat. Jest noc i widzę gwiazdy
imperium znajdujące się w rękach rasy, do której ja należę.
Nazywam się Wattol Forlie, jestem nulem. Bez grosza, ale nie bezradny, leżę
sobie na niskim murze na ciemnej stronie planety, którą jej nieślubni, koślawi
synowie nazywają Stomin. Czy to nie ciekawa myśl?
Nie bardzo. Moje uczucia, moje cenne uczucia, są dużo ważniejsze. Zastanówcie
się: nie mam powodów do optymizmu, ale jestem go pełen. Jestem licho wie ile lat
świetlnych od Partussy a nie tęsknię za domem. Wydaje się, że jestem zamroczony
alkoholem, ale moje zmysły są tak sprawne i skuteczne jak vinn, który wydudliłem u
Farribidouchiego.
Jest jeszcze jedna płaszczyzna moich myśli, płaszczyzna rejestrująca
niebezpieczeństwo. Jedno oko mam zwrócone w stronę galaktyki, drugie do swego
wewnętrznego ja. Jednak równocześnie widzę tego opryszka, który skrada się ku
mnie z bocznej uliczki. Wyłania się zza zniszczonego, drewnianego kabestanu, mija
stos odpadków i muszli w miejscu, gdzie w ciągu dnia stoi kiosk z morskimi
przysmakami. Idzie jak łotr.
Poznałem, że to nul. A więc bezczelny, bez wątpienia, tak jak i ja. Ma nóż,
którym będzie chciał mnie nastraszyć, głupek. Skąd może wiedzieć, że to Wattol
Forlie wyleguje się tutaj?
Czy potrafi wyobrazić sobie myśli rozbłyskujące w mojej głowie, jak gwiazdy
tam, na niebie? Myśli, które rozproszy, kiedy wreszcie zdobędzie się na odwagę i
wyjąka te swoje „ręce do góry” albo jakąś inną melodramatyczną bzdurę.
Wattol Forlie pozwolił myślom przepływać przez głowę, rozkoszując się
własnym spokojem w obliczu niebezpieczeństwa. Jak na nula, miał rzeczywiście dość
skomplikowaną naturę. Ale nawet jemu, kiedy tak leżał pijany na murze portu na
Stomin, nie śniło się o wydarzeniach, od których zależał los jednej z planet, a może
nawet całej galaktyki.
Nawet gdyby wiedział coś o tym, to był w takim nastroju, że pewnie tylko
machnąłby lekceważąco ręką.
Nie, żeby był fatalistą. Wierzył w ważność działania. Wierzył tez, że w galaktyce
o czterech milionach cywilizowanych planet te działania w końcu anulują się.
Kiedy tak z przyjemnością rozpamiętywał zawikłania swego charakteru, głos
odległy o kilka metrów powiedział zimno:
– Podnieś ręce i usiądź. Tylko cicho!
Wattol nie znosił takiego traktowania, szczególnie na obcej planecie. Wiedział, że
koślawi mieszkańcy Stominu stopiliby z największą przyjemnością jego albo
jakiegokolwiek innego nula, żeby zdobyć tran. Jeszcze nie poruszył się, tylko obrócił
słupek oka, by przyjrzeć się przeciwnikowi.
W mroku zobaczył trójnożną postać, z wyglądu przypominającą jego samego.
– Czy to, że jesteś nulem, upoważnia cię do takiego zachowania? – zapytał
leniwie.
– Siadaj, bracie. Ja będą zadawał pytania.
Wattol splunął.
– Nie jesteś zwykłym rzezimieszkiem, bo nie masz dość zdrowego rozsądku,
żeby mnie uciszyć bez zbędnych, teatralnych gestów. Chodź i powiedz, czego chcesz,
jak cywilizowane stworzenie.
Osobnik zbliżył się, już rozzłoszczony.
– Powiedziałem żebyś usiadł...
Wattol zrobił to wreszcie, skoczywszy jednocześnie na drugiego nula i uderzył go
tuż pod przeponą. Zwalili się na ziemię. Długi, zakrzywiony nóż wystrzelił w
powietrze. Światło odległej lampy padło na nich z ukosa, kiedy mocowali się ze
sobą..
– Czekaj! – krzyknął napastnik. – Jesteś graczem, prawda? Czy nie byłeś
przedtem u Farribidouchiego, przy głównym stole?
– Czy teraz jest pora na rozmowę, głupi cudaku?
– Jesteś graczem, prawda? Najmocniej przepraszam pana! Wziąłem pana za
zwykłego próżniaka.
Podnieśli się z ziemi, napastnik pełen skruchy i sypiący pochlebstwami. Nazywał
się, jak wyznał, Jiksa. By przeprosić Wattola za swój karygodny postępek, nieśmiało
zaproponował mu pójście na kielicha. Zaklinał się, że to ciemności wprowadziły go w
błąd.
– Nie podoba mi się to tak samo, jak twoje wcześniejsze zachowanie –
powiedział Wattol. – Prawdę mówiąc, w ogóle nie mam ochoty zadawać się z tobą.
Spływaj i daj mi spokojnie pomedytować, ty pyszałku.
– Mam dla pana pewną propozycję. Dobrą propozycję. Proszę posłuchać, my,
nule, musimy trzymać się razem. Mam rację, prawda? Stomin to okropne miejsce.
Przecina się tu tyle szlaków przestrzennych, że aż roi się od rozmaitych mętów.
– Takich jak ty!
– Proszę pana, ja tylko chwilowo mam pecha, tak samo zresztą jak i pan. Razem
moglibyśmy znowu zdobyć fortunę. Tak się składa, rozumie pan, że ja tez jestem
graczem.
– Trzeba było od razu tak mówić i nie tracić na darmo energii – stwierdził Wattol,
strzepując kurz i rybie łuski z ubrania. – Chodźmy na tego kielicha. Możesz mi
postawić i przedstawić swoją propozycję.
Znaleźli miejsce o nazwie Parkeet. Śmierdziało tam trochę, ale było wygodnie.
Żadna inna obecna tam forma życia nie była zbyt odrażająca. Usadowiwszy się w
rogu ze swoimi kieliszkami, dwaj nule pogrążyli się w dyskusji na temat gier
hazardowych
– U Farribidouchiego zgrałem się do suchej nitki.
– Więc skąd wziął się ten twój zachwyt nad moją grą? – zapytał Wattol.
Jiksa uśmiechnął się.
– Oczywiście oszukiwali w grze. Widziałem to, ale nic nie powiedziałem, bo
poderżnęliby mi gardło. Niezwykłe, że wytrwał pan tak długo. Przyglądając się
pańskiej grze doszedłem do wniosku, że bylibyśmy dobrymi partnerami.
– Nie da się ukryć, że potrzebuję pieniędzy. Mam kawał drogi do domu, nie mniej
niż pół galaktyki.
– Dokąd pan zmierza?
– Do samej Partussy. Jestem obywatelem Partussy, jeśli to jeszcze jest jakimś
zaszczytem. Potraktowali mnie tak podle, jakbym był członkiem jakiejś młodej rasy.
– Ja tez nie mam powodów, by kochać władze – przyznał Jiksa. – To co panu się
przydarzyło, to długa historia?
– Jeszcze kilka miesięcy temu byłem Trzecim Sekretarzem Komisji na planecie
pełnej dwunogów. Miła, spokojna praca, ale nie mogłem znieść sposobu, w jaki
Gubernator, facet o nazwisku Par-Chavorlem, traktował tubylców. Podłe bydlę. Więc
złożyłem protest. Wyrzucił mnie na zbity pysk. Nawet nie dał mi na bilet do domu –
swoją drogą, Wydział Zagraniczny zawsze tak robi.
Cóż, miałem dość oszczędności, żeby kupić miejsce na statku do Hoppaz II, a
stamtąd do Castacorze, naczelnej planety sektora. Castacorze to śmierdząca dziura,
mówię ci! Jak większość naczelnych planet przegniła od łapownictwa, a przeciętny
mieszkaniec nie może nawet swobodnie kiwnąć palcem. Tkwiłem tam przez rok,
zanim zarobiłem na bilet tutaj. Chwytałem się nawet fizycznej pracy.
Jiksa mruknął ze współczuciem.
– Ale przynajmniej zrobiłem dwie pożyteczne rzeczy na Castacorze. Doszedłem
do wniosku, że po tym, jak mnie potraktowano, świat winien mi jest utrzymanie, od
tego czasu polegam na własnym szczęściu i sprycie i myślę, że zaprowadzą mnie do
Partussy
– W takim tempie, w jakim posuwasz, zajmie ci to dwadzieścia lat. Zostań ze
mną, będziemy razem oskubywać turystów.
Wattol doszedł do wniosku, że Jiksa mu się nie podoba. Wydawało się, że nie
potrafi odróżnić zwykłego oszusta od osoby z niezwykłymi ambicjami. Mimo to mógł
się przydać w długiej grze żabich skoków, którymi Wattol podążał od planety do
planety w stronę domu.
Jiksa wychylił kieliszek i zamówił następną kolejkę.
– A ta druga pożyteczna rzecz, którą zrobiłeś na Castacorze – co to było? –
zapytał.
Wattol uśmiechnął się kwaśno.
– Pewnie nigdy nie słyszałeś o Synvorecie? To gruba ryba w Radzie Najwyższej
Partussy. W Departamencie Zagranicznym ma opinię jednego z niewielu
niesprzedajnych nuli, jacy się jeszcze ostali! Więc zebrałem do kupy dowody
przeciwko Gubernatorowi Par-Chavorlemowi i wysłałem je z Castacorze
Synvoretowi.
– A co ci z tego przyjdzie? – zapytał Jiksa.
– Nie każdą przyjemność można kupić, bracie. Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej,
niż gdyby ta wesz Par-Chavorlem został wywalony i rachunki z planetą, na której się
panoszy, zostały wyrównane. Synvoret jest właściwym nulem do tego zadania.
Jiksa pociągnął nosem. Nie pierwszy raz spotkał się ze zwariowanymi
pretensjami urzędnika, którego zwolniono ze stanowiska
– Jak nazywała się ta planeta, gdzie pracowałeś u Par-, jak mu tam? – zapytał
znudzony.
– Ach, zabita deskami dziura zwana Ziemią. Nie sądzę, żebyś kiedyś o niej
słyszał?
Sącząc swój trunek, Jiksa przyznał, że nigdy o czymś takim nie słyszał.
Plik z chomika:
teaw123
Inne pliki z tego folderu:
Aldiss Brian Wilson - Tłumacz.pdf
(468 KB)
Aldiss Brian Wilson - Siwobrody.pdf
(867 KB)
Aldiss Brian Wilson - Mroczne lata świetlne.pdf
(574 KB)
Aldiss Brian Wilson - Malacjański gobelin.pdf
(1141 KB)
Aldiss Brian Wilson - Krążenie krwi.....pdf
(387 KB)
Inne foldery tego chomika:
Abbott Jeff
Abigail Gordon
Adam Bahdaj
Adam Bochiński
Adam Huert
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin