Browning Dixie - Ten wspaniały Skorpion.pdf

(878 KB) Pobierz
171366466 UNPDF
DIXIE BROWNING
Ten wspaniały Skorpion
PROLOG
Tak widocznie musiało się stać. Do tego, czego chciał los, dołożyło się ileś tam
wypitych drinków i ten stary, przywołujący wspomnienia kawałek z grającej szafy.
Kliniczny obraz stanu ostrej nostalgii...
Kane przesunął się do końca szerokiej lady baru; na ścianie obok wisiał automat
telefoniczny. Wykręcił numer informacji. Już jedenaście lat minęło od czasu, kiedy ostatni
raz widział Charliego. Dobry, stary kumpel Charlie... Stał wtedy przed wejściem do
kościoła, trzymając w ramionach Suzanne. Fotograf robił im zdjęcia.
Kane nie został na weselu. Przez kilka następnych lat posyłał szczęśliwym
małżonkom gwiazdkowe życzenia, bez podawania adresu nadawcy. Znając Charliego był
pewny, że mieszka cały czas w tym samym starym domu przy Tobaccoville Road. Tacy
ludzie jak Charles Edward William Banks III - czy może William Edward - zawsze
mieszkają w solidnych domach, które zbudowali ich nie mniej solidni przodkowie. Tacy
ludzie jak Charlie żenią się zawsze z najpiękniejszą dziewczyną w mieście, oczywiście z
dobrej rodziny, a potem żyją długo i szczęśliwie... Natomiast tacy faceci jak Kane Smith
żyją na wysokich obrotach, mając pod ręką parę chętnych rudowłosych ślicznotek z
różowymi policzkami, karminowymi ustami i jasno-różowymi sutkami.
Dwie z nich mają już pewnie teraz gromadkę dzieci. Kane za to do swego dorobku z
minionych lat mógł wpisać uszkodzenie kręgosłupa w Zatoce Perskiej jako pamiątkę
ewakuacji, postępującą zaćmę od wieloletniego wpatrywania się w słońce i, od bardzo
niedawna, parę książek na liście bestsellerów „New York Timesa". Czy to jest w porządku?
Nie, do diabła, to nie jest w porządku!
- Tak - mówił do telefonisty w centrali - Tobaccoville. To gdzieś w pobliżu King... i
chyba Rural Hall?
W końcu uzyskał połączenie. Wyprostował się na stołku, mrugając oczami, bo
widział już wszystko jak przez mgłę.
- Charlie? To naprawdę ty, mój stary? Czy przypominasz sobie, jak pojechaliśmy
kiedyś we trójkę, ty, ja i Suzanne, do tamtej knajpy na zachód od Chapel Hill i straciliśmy
na grającą szafę jedenaście dolców, słuchając w kółko tego kawałka o latających ludożer­
cach?
- Przepraszam bardzo... kto mówi?
- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci, że jesteś parszywym sukinsynem, bo mi ją
zabrałeś?
- Kane? Czy to ty?
- Tak, to ja... przynajmniej w tych miejscach, które jeszcze czuję. Chyba nie mam już
nóg. Charlie, czy mógłbyś tu przyjechać i zawieźć mnie do domu? Najeźdźcy z obcej
planety zabrali mi moje ciało...
- Kane, gdzie ty w ogóle jesteś?
- Tu jestem, Charlie, a gdzie ty jesteś?
- Na miłość boską, nic się nie zmieniłeś. Nieodpowiedzialny, niezrównoważony, jak
dziecko...
- Jakie dziecko? Nie mam żadnych dzieci, Charlie - próbował oprzytomnieć Kane. -
A ty masz? Czy Suzanne wykarmiła je własną piersią? To mogły być moje dzieci, Charlie.
Ona powinna wyjść za mnie, a nie za ciebie. Ja ją naprawdę kochałem, a ona złamała mi
serce... Nigdy nie spojrzałem na żadną inną kobietę, przysięgam ci, nigdy...
- Jesteś pijany.
- Pewnie, że jestem pijany - powiedział Kane urażonym tonem. - Myślisz, że
gadałbym w ogóle z takim draniem, który ukradł mi dziewczynę, gdybym nie był pijany?
Nagle w jego oczach pojawiły się łzy. Przymknął powieki.
- Tak, tak, Charlie, szczęściarz z ciebie. Jesteś cholernie nudnym facetem, ale
przynajmniej masz kobietę, która może ogrzać ci ptaszka... hmm, chciałem powiedzieć,
twoje łoże... która strzepuje okruszki domowego ciasta z twoich eleganckich garniturów i
troszczy się o gromadkę dziatek.
- Kane, Suzanne od...
- A ja nie mam nic. Nic, rozumiesz? I nie mogę już nawet latać... Nie mam skrzydeł.
Skończyły się triumfalne powroty bohatera. Ale wiesz, Charlie, co mnie najbardziej
przeraża?... Nie mogę już nawet wy...
- Posłuchaj, Kane, nie zamierzam dłużej wysłuchiwać twojego pijackiego bełkotu.
Pojedziesz teraz do domu i prześpisz się. Jutro, jeśli będziesz trzeźwy, porozmawiamy jak
cywilizowani ludzie. Będę u siebie w biurze do godziny...
- Chciałem ci powiedzieć, co mnie najbardziej przeraża, mój... najlepszy przyjacielu
z lat dziecięcych, mój stary kumplu... Jestem samotny. Tak przeraźliwie samotny, że chce mi
się wyć. Przyszedłem tutaj z prześliczną, rudowłosą kobitką i nic z tego nie wyszło, Nie
brała mnie. Wiesz, dlaczego? Bo jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem, była...
- Kane, przecież to było tak dawno temu. Poza tym Suzanne u....
- Poślubiła mojego najlepszego przyjaciela, a ja siedzę teraz w barze na Key West
sam jak palec i... Co to ja przedtem mówiłem?
- Gdzie ty teraz mieszkasz, Kane? Nie, nie chcę, żebyś mi teraz puszczał „Latających
ludożerców" z grającej szafy. Powiedz mi, gdzie mieszkasz. Zadzwonię do ciebie jutro rano.
Rory wydęła usta przed lustrem i końcem małego palca nałożyła na nie nieco
koralowej szminki. Charlie nie lubił mocnego makijażu. Dziś wieczór mieli jednak pójść do
nowej restauracji zamiast do tego okropnego klubu i Rory zamierzała dobrze się bawić.
Restauracja była przepełniona. Zanim pokazano im zamówiony stolik, Charlie już się
zachmurzył.
- Pewnie miałeś ciężki dzień - powiedziała cicho.
- Moja praca jest niezwykle odpowiedzialna, Auroro. Zdajesz sobie sprawę, że nie
mogę w jednej chwili oderwać myśli od tych ważnych spraw, którymi zajmuję się w biurze.
- Oczywiście, że nie możesz, kochanie. - Rozpraszanie złych nastrojów Charliego
należało do jej obowiązków, ale Rory mimo wszystko próbowała jeszcze cieszyć się, że
dzisiejszy wieczór spędzą w sposób nietypowy. Zamówiła eskalopki w sosie tahini.
Charlie uniósł wysoko swe jasne brwi. Zamówił pieczoną pierś kurczaka.
- To jest zawsze bezpieczne danie - zauważył. Zaciskając mocno dłonie po stołem,
Rory zmieniła zamówienie. Oczywiście, Charles miał rację. Lepiej nie stwarzać sobie
problemów, kiedy się ma nerwicę żołądka.
O dziewiątej trzydzieści siedem Charles zaparkował samochód na swoim podjeździe
i odprowadził Rory do ganku jej domku, który stał tuż obok. Złożył na ustach krótki
pocałunek. Lubiła jego pocałunki, miłe, bez cienia natarczywości. Jedną z rzeczy, która
podobała jej się najbardziej w ich kontaktach, było to, że Charles Banks nie był w stosunku
do niej natarczywy, mimo że kiedyś był już żonaty. Żonaci mężczyźni zwykli uważać seks
za coś oczywistego.
Kiedy się poznali, Charles powiedział jej, że Suzanne była miłością jego życia.
Suzanne umarła i Charles zamierzał oprzeć swoje drugie małżeństwo na wspólnych
zainteresowaniach, wzajemnym szacunku i poczuciu odpowiedzialności. To Rory w
zupełności odpowiadało. Nie należała do kobiet, które koniecznie chciały przeżywać
burzliwe, szalone romanse ze wszystkimi związanymi z tym problemami.
Była zadowolona, że znalazła kogoś takiego jak Charles. Być może był czasami
trochę nudny, czasami zachowywał się jak antyfeminista, ale był przystojny, dobrze
wychowany i doskonale ustawiony w życiu.
Jej babcia na pewno pochwaliłaby ten wybór.
W sobotę wieczorem poszli znów na kolację do klubu. Całe popołudnie Charles grał
w golfa ze swoim klientem. Rory nie umiała grać w golfa, ale to nie miało znaczenia.
Charles powiedział, że nawet nie próbowałby wymagać od nauczycielki ze szkoły
podstawowej, żeby zabawiała jego klientów.
Rozmawiali o lokalnych wyborach, o ogrodzie wokół domu Charlesa i o jego
dentyście, który ma nadzieję uratować mu trzonowy ząb w górnej szczęce. Tego wieczoru
przed drzwiami znów ją pocałował. Rory chciała zaprosić go do siebie na deser, ale Charles
miał jeszcze przed sobą kilka godzin papierkowej roboty.
- Już niedługo, kochanie - mówił cichym, łagodnym głosem. - Już niedługo nie
będziemy się tak rozstawali. - Pocałował diament zaręczynowego pierścionka na jej dłoni.
Dał go Rory trzy tygodnie temu. Czekał, aż minie okrągły rok od śmierci Suzanne, żeby się
jej oświadczyć. Mieszkał sam w tym wielkim, starym domu obok. Rory lubiła przestrzeń.
Miała różne własne plany.
- Muszę już iść, kochanie - mówił Charles. - Obiecałem zadzwonić do mego
dawnego przyjaciela. Taki życiowy rozbitek... Trochę zwariowany, ale w gruncie rzeczy
porządny facet. Zastanawiałem się, czy nie poprosić go, żeby był drużbą na naszym weselu.
Na pamiątkę dawnych czasów... Kiedyś Kane i Suzanne byli bliskimi przyjaciółmi, byli
nawet... Ale to nieistotne. Idź już spać, kochanie. Wyglądasz na zmęczoną.
Znowu ją pocałował. Tym razem w usta. Rory poczuła nagły ucisk w żołądku. Po
wejściu do domu natychmiast skierowała się do kuchni i zażyła trochę sody.
W nocy dręczył ją zły sen. Obudziła się, wołając stłumionym głosem o pomoc.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pięć dni później Aurora Hubbard szorowała podłogę swego frontowego ganku. Fakt
ten sam w sobie nie był niczym szczególnym. Rory była schludna z natury; babka wpoiła jej
tę cechę jeszcze w dzieciństwie.
Poza tym wszystko wskazywało na to, że w niedługim czasie będzie miała gości...
Kane Smith wyszedł na papierosa, sam na sam z kłębiącymi się myślami o
przeszłości, które odpychał od siebie przez tyle lat. Nie był pewien, czy powrót do tego
miasta i zgoda na zostanie drużbą Charliego były dobrym pomysłem. Wieść o śmierci
Suzanne stanowiła dla niego prawdziwy szok.
Suzanne była częścią tego, co uważał za lata swej niewinnej młodości, zanim
przeszedł przez piekło wojny. Wyszedł z niego jakby o sto lat starszy, choć nie wiadomo,
czy mądrzejszy.
Przegadali z Charliem wiele godzin, zanim gospodarz uznał, że pora już pójść spać.
Kane poszedł do swojej sypialni, ale nie był w stanie zasnąć. Pogodził się już z myślą, że
Suzanne nie żyje. Pogodził się też z tym, że jej obraz, który nosił w sercu od szkolnych
czasów, niewiele miał wspólnego z rzeczywistością. Suzanne była słodką, głupiutką i
samolubną istotą; zaczynał zdawać sobie sprawę, że gdyby się pobrali, ich związek dość
szybko przestałby być idyllą.
Na szczęście była na tyle przewidująca, żeby zostać żoną Charliego. Oni naprawdę
do siebie pasowali. Z tego, co dziś opowiadał Charlie, można było wnosić, że nowa żona
będzie pasowała do niego jeszcze lepiej. Pracowała jako nauczycielka w najmłodszych
klasach szkoły podstawowej i miała dobrą opinię w sąsiedztwie. Spokojna, rozsądna i
schludna, daleka od marzeń o mężczyźnie, który miałby się zachowywać jak bohater
romansu.
Spokojna, rozsądna i schludna. Lustrzane odbicie Charliego. Może tylko z jednym
wyjątkiem... Charles był najprzystojniejszym chłopcem w klasie maturalnej. Niewiele się
zmienił. Parę centymetrów więcej w pasie, trochę mniej bujna czupryna.
Jakby usprawiedliwiając się, Charlie mówił, że jego narzeczona nie jest szczególnie
ładna. Wyblakła blondynka, powiedział. Jej karnacji też nie sposób porównać z cerą
Suzanne, chociaż przyznał, że ma całkiem miły uśmiech i ludzie raczej ją lubią.
Kane życzył im szczęścia. Pewnie zanudzą się ze sobą na śmierć w ciągu miesiąca,
ale to już nie jego zmartwienie.
Z pewnym zaciekawieniem skierował się w stronę domku, który kiedyś
wynajmowała od Banksów jego matka, a w którym mieszkała teraz nie najmłodsza już
panna nauczycielka, czyli narzeczona Charliego.
Podszedł bliżej. Ten sam stary żywopłot... W tym samym miejscu co dawniej. Była w
nim dziura, więc przecisnął się na drugą stronę, po czym stanął jak wryty, mrużąc oczy
przed blaskiem nieosłoniętej, żółtej żarówki.
Czyżby to miała być ta rozsądna istota, o której mówił Charlie?
Kane z niedowierzaniem podciągnął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Było
dwadzieścia dwie minuty po północy. Dokładnie. Tymczasem kobieta na ganku szorowała
na czworakach podłogę. Albo on ma przywidzenia, albo coś jej się, delikatnie mówiąc,
poprze-stawiało w głowie.
Oczywiście, istniała trzecia możliwość. To Charliemu się coś poprzestawiało.
Nie, to niemożliwe. Przyrodzony porządek pięciu klepek Charliego nie mógł być
zakłócony z powodu jakiejś kobiety. Mógłby może niezupełnie poprawnie wypełnić
formularz, mógłby może nawet źle dobrać krawat do garnituru, ale zadać się z kobietą, która
Zgłoś jeśli naruszono regulamin