22 ZABAWA W CHOWANEGO.doc

(92 KB) Pobierz
22 ZABAWA W CHOWANEGO

22 ZABAWA W CHOWANEGO

Od złowieszczego telefonu musiało minąć zaledwie parę minut, ale rozpacz, ból i lęk wydłużyły je w nieskończoność. Gdy wyszłam z sypialni, Jasper jeszcze nie wrócił. Bałam się być sama z Alice w jednym pokoju, mogła się czegoś domyślić, z tych samych powodów nie mogłam jednak jej unikać.

Wydawałoby się, że w ciągu kilku ostatnich godzin przeżyłam dość dużo, by nic nie było w stanie mnie już zaskoczyć, ale myliłam się. Stanęłam jak wryta, widząc Alice pochyloną nad biurkiem z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na jego krawędziach.

- Alice?

Nie zareagowała, kołysała tylko rytmicznie głową. Wtedy zwróciłam uwagę na wyraz jej oczu - były nieprzytomne, puste, zamglone... Natychmiast pomyślałam o mamie. Czyżby było już za późno?

Czym prędzej podeszłam do dziewczyny, chcąc odruchów schwycić ją za rękę.

- Alice! - usłyszałam krzyk Jaspera. Znalazł się przy niej tak szybko, że dopiero gdy odrywał jej dłonie od blatu, zatrzasnęły się za nim prowadzące na hotelowy korytarz drzwi.

-                     Co widzisz, to znowu on? - dopytywał się. Wtuliła twarz w jego pierś.

-                     Bella - dobyło się z jej ust.

-                     Jestem przy tobie - odparłam.

Odwróciła głowę w moim kierunku, ale choć patrzyła mi prosto w oczy, jej spojrzenie pozostawało nieobecne. Uświadomiłam sobie, że wcale mnie nie wołała - odpowiadała jedynie na pytanie Jaspera.

- Co zobaczyłaś? - spytałam tak wypranym z wszelkich emo­cji głosem, że nie zabrzmiało to wcale jak pytanie.

Jasper przyjrzał mi się badawczo. Utrzymując ze wszystkich sił tępy wyraz twarzy, czekałam na jego dalszą reakcję. Spoglądał to na mnie, to na Alice, i widać było, że coś mu się nic zgadza. Wy­czuwał panujący w moim sercu chaos - zgadłam, bowiem, czego dotyczyła najnowsza wizja dziewczyny.

Nagle zaczął ogarniać mnie błogi spokój. Tym razem ucieszy­łam się, że Jasper stosuje swoje sztuczki. Mogłam się dzięki temu skupić na lepszym kontrolowaniu swoich emocji.

Alice doszła wreszcie do siebie.

- Nic takiego, ten sam pokój co wcześniej - z opóźnieniem odpowiedziała spokojnym tonem. Zabrzmiało to całkiem przekonująco.

Spojrzała na mnie w końcu, ale w beznamiętny sposób.

-                     Zjadłabyś może coś?

-                     Przekąszę coś na lotnisku. - I ja zachowywałam spokój. Poszłam do łazienki wziąć prysznic, odniosłam, bowiem wrażenie, jak gdyby udzieliły mi się zdolności Jaspera, że Alice bardzo zależy na tym, żeby zostać z nim sam na sam, choć świetnie to ukrywa pod maską opanowania. Chciała mu powiedzieć, że muszą coś szybko zmienić w swojej taktyce, bo wkrótce popełnią wielki błąd...

Przygotowywałam się do wyjścia wyjątkowo metodycznie, w skupieniu wykonując każdą najdrobniejszą czynność. Rozpuści­łam włosy, pozwalając, by zakryły twarz. Jasper pomógł mi się uspokoić, więc mogłam teraz myśleć logicznie, zastanowić się nad tym, co dalej. Grzebałam w swojej torbie tak długo, aż znalazłam skarpetkę ze schowanymi oszczędnościami. Przełożyłam całą kwotę do kieszeni spodni.

Spieszno mi było znaleźć się na lotnisku. Na szczęście opuści­liśmy hotel już koło siódmej. Tym razem siedziałam na tylnym sie­dzeniu sama. Alice oparła się plecami o drzwiczki, tak, że patrzyła na Jaspera, ale co kilka sekund zerkała i na mnie zza szkieł swoich ciemnych okularów.

-                     Alice? - spytałam niby to od niechcenia.

-                     Tak? - Miała się na baczności.

-                     Jak to działa? No wiesz, te twoje wizje. Jak to jest? - Wyglą­dałam przez boczną szybę ze znudzoną miną. - Edward mówił mi, że nie są stuprocentowo pewne, że pewne elementy się zmie­niają, czy tak? - Nie myślałam, że aż tak trudno będzie mi wypo­wiedzieć jego imię. Musiał wyczuć to Jasper, bo znów zalała mnie fala otępienia.

-                     Tak, to prawda. Pewne elementy - powiedziała cicho. Miej­my nadzieję, pomyślałam. - Niektóre przepowiednie są pewniejsze od innych, na przykład te dotyczące pogody. Gorzej z ludźmi. Widzę, co zrobią, dopiero wtedy, kiedy się na daną rzecz zdecydują. Gdy zmieniają zdanie, choćby jeden drobiazg, wszystko może po­toczyć się inaczej.

Pokiwałam głową w zamyśleniu.

- Czyli zobaczyłaś Jamesa w Phoenix dopiero wtedy, kiedy decydował się tu przyjechać?

- Tak - potwierdziła. Nadal była czujna.

Mnie również zobaczyła w lustrzanej sali z Jamesem, wtedy, kiedy zdecydowałam się tam z nim spotkać. Starałam się myśleć o tym, co jeszcze widziała. Jasper wyczułby, że panikuję, i zrobiłby się podejrzliwy. Tak czy siak, po najnowszej wizji Alice mieli zapewne zamiar obserwować mnie wyjątkowo uważnie. Moje szanse na ucieczkę były zerowe.

Gdy dotarliśmy na lotnisko, okazało się, że szczęście mi sprzyja, przynajmniej odrobinę. Mieliśmy czekać na Edwarda w terminalu czwartym, tym największym, który przyjmował najwięcej lotów. Nie marzyłam o niczym więcej - terminal ten za­pewne z racji swoich rozmiarów, miał najbardziej skomplikowa­ny układ i, co najważniejsze, pewne drzwi na poziomie drugim, które były moją jedyną nadzieją.

Zostawiliśmy auto na trzecim piętrze olbrzymiego parkingu. Po raz pierwszy znałam drogę lepiej od moich towarzyszy i mo­głam służyć im za przewodnika. Zjechawszy windą z masą innych podróżnych na poziom drugi, podeszliśmy pod tablicę z informa­cjami o najbliższych odlotach. Alice i Jasper omawiali przez dłuż­szy czas wady i zalety różnych miast - Nowego Jorku, Atlanty, Chicago - miast, w których nigdy nie byłam i których nie miałam już zobaczyć.

Coraz bardziej zniecierpliwiona czekałam na odpowiedni mo­ment. Nie potrafiąc opanować nerwowego odruchu, stukałam ryt­micznie butem o posadzkę. Usiedliśmy w jednym z wielu długich rzędów krzeseł nieopodal bramek z wykrywaczami metalu. Jasper i Alice udawali, że przyglądają się przechodniom, ale tak napraw­dę nie spuszczali mnie z oczu. Czułam na sobie ich czujne spoj­rzenia za każdym razem, gdy zmieniałam pozycję choćby o centy­metr. Sytuacja była beznadziejna. Czy miałam, ot tak, rzucić się do ucieczki? Czy w publicznym miejscu odważyliby się użyć wobec mnie siły? A może po prostu pobiegliby za mną?

Wyciągnęłam z kieszeni nieopisaną kopertę i położyłam ją na należącej do Alice czarnej skórzanej torbie. Dziewczyna zerknęła na mnie pytająco.

- Mój list - powiedziałam. Kiwając głową, wsunęła go pod górną klapę torby. Już niedługo miał trafić do Edwarda.

Mijały kolejne minuty, od jego przylotu dzieliło mnie coraz mniej czasu. Zadziwiło mnie, że każda komórka mojego ciała zdaje się wiedzieć o tym, że Edward jest coraz bliżej, każda z utęsknieniem czeka na jego powrót. Tym trudniej było mi nie zmieniać powziętej decyzji. Zaczęłam wymyślać przeróżne wymówki, by mieć usprawiedliwienie na to, że podejmę próbę ucieczki dopiero po zobaczeniu swojego ukochanego. Zdawałam sobie jednak oczywiście sprawę z tego, że wymknięcie się moim opiekunom byłoby wtedy jeszcze bardziej nieprawdopodobnym osiągnięciem.

Alice proponowała mi kilkanaście razy, że pójdzie ze mną na śniadanie. Później, zbywałam ją, jeszcze nie teraz.

Wpatrywałam się w tablicę, na której wyświetlane były infor­macje o przylotach. Co kilka minut kolejny samolot lądował o czasie, a wyraz „Seattle” wskakiwał na coraz to wyższe miejsce w tabeli.

Nagle, na pół godziny przed planowanym przylotem Edwarda, przy numerze jego lotu pojawił się nowy komentarz. Samolot miał się zjawić w Phoenix dziesięć minut przed czasem. Musiałam działać natychmiast.

-                     Chyba w końcu zgłodniałam - oświadczyłam. Alice podniosła się z miejsca.

-                     Pójdę z tobą.

- Jeśli nie masz nic przeciwko, wolałabym pójść z Jasperem, dobra? Czuję się tak jakoś... - Nie dokończyłam zdania. W moich oczach było dość szaleństwa, by mogła zrozumieć, o co mi chodzi.

Jasper wstał. Alice wyglądała na zdziwioną moją prośbą, ale, dzięki Bogu, chyba nic nie wzbudziło jej podejrzeń. Sądziła zapewne, że jej najnowsza wizja wzięła się ze zmiany planów tropi­ciela, a nie stąd, że coś przed nią ukrywałam.

Jasper towarzyszył mi w milczeniu, trzymając dłoń na karku, jak gdyby mnie prowadził. Udałam, że w pierwszych kilku barach z brzegu nie zauważyłam nic, na co miałabym ochotę, omiatałam wzrokiem wystawy i menu, niby to szukając czegoś odpowiedniego. Wkrótce skręciliśmy za róg, gdzie Alice nie była w stanie nas obserwować, i znaleźliśmy się u celu - przed toaletami damskimi na poziomie drugim.

-                     Pozwolisz? Zaraz wrócę. - Skinęłam głową w kierunku wejścia do ubikacji.

-                     Będę tu czekał - obiecał Jasper.

Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi, puściłam się biegiem. Pamiętałam doskonałe, jak kiedyś się tu zgubiłam, i pamiętałam, dlaczego - toaleta ta miała dwa wyjścia. Drugie drzwi tylko kilkanaście metrów dzieliło od wind. Liczyłam na to, że Jasper rze­czywiście nie ruszy się z miejsca, bo wówczas nie miał szans mnie zobaczyć. Wybiegłam z toalet, nie oglądając się za siebie. Wiedziałam, że druga taka okazja się nie powtórzy, więc nawet gdyby mnie dostrzegł, nie wolno mi się było zatrzymać. Gapili się na mnie ludzie, ale ich zignorowałam. Windy kryły się za najbliż­szym rogiem, a drzwi tej, która akurat jechała w dół wypełniona po brzegi, właśnie się zamykały. Dałam szczupaka w ich stronę i śmiało wsunęłam rękę w szparę, żeby się otworzyły. Udało się. Wepchnęłam się prędko pomiędzy poirytowanych podróżnych, sprawdzając przy okazji, czy świeci się parter. Na szczęście ktoś już wcisnął ten guzik przede mną.

Gdy tylko drzwi windy otworzyły się na interesującym mnie poziomie, wyskoczyłam z niej i popędziłam dalej, nie zważając na protesty potrącanych przechodniów. Zwolniłam jedynie na chwi­lę przy strażnikach nadzorujących odbiór bagaży. W oddali ma­jaczyło już wyjście. Nie mogłam nawet upewnić się, czy nikt mnie nie goni - miałam tylko kilka sekund przewagi nad tropiącym mnie po zapachu Jasperem. Biegłam tak szybko, że o mały włos nie rozbiłam szyby w otwierających się automatycznie drzwiach - jak dla mnie otwierały się zbyt wolno. Wypadłam na zewnątrz.

Na podjeździe kłębiły się tłumy, ale w zasięgu wzroku nie by żadnej taksówki.

Nie mogłam czekać. Alice i Jasper mieli odkryć mój fortel lada chwila, oczywiście jeśli jeszcze nie zorientowali się, że znikłam.

Oboje byli w stanie dogonić mnie w mgnieniu oka.

Tymczasem kilka kroków ode mnie zamykał właśnie drzwi au­tokar podwożący z lotniska gości hotelu Hyatt.

- Stać! - wrzasnęłam, ruszając w jego kierunku i machając dziko do kierowcy.

- To autobus do Hyatta - poinformował mnie zaskoczony, otwierając drzwi.

- Wiem - odparłam hardo. - Właśnie tam się wybieram. - Wskoczyłam po kilku stopniach do środka.

Zerknął na mnie podejrzliwie, bo nie miałam bagażu, ale w końcu nieskory do przepychanki wzruszył jedynie ramionami.

Większość miejsc była pusta. Usiadłam tak daleko od pozosta­łych pasażerów, jak to tylko było możliwe. Wkrótce zostawiliśmy w tyle zatłoczony chodnik i całe lotnisko. Oczami wyobraźni wi­działam, jak Edward stoi na skraju drogi, zgubiwszy mój ślad. Nic potrafiłam odgonić od siebie tej natrętnej wizji. Nic płacz, powie­działam sobie, jeszcze wiele przed tobą.

Szczęście nadal mi sprzyjało. Przed wejściem do hotelu Hyatt zmęczona trudami podróży para wypakowywała właśnie z bagaż­nika taksówki ostatnią walizkę. Wypadłam z autokaru jak strzała i wślizgnęłam się na tylne siedzenia auta. Kierowca autobusu i pa­ra z walizkami wlepili we mnie oczy.

Podałam zadziwionemu taksówkarzowi adres mamy.

-                     Byle szybko, nie mam czasu do stracenia - dodałam.

-                     Toż to aż w Scottsdale - jęknął mężczyzna. Rzuciłam mu cztery banknoty dwudziestodolarowe.

-                     Tyle starczy?

-                     Jasne, maleńka. Do usług.

Opadłam na fotel, splatając ręce na podołku. Za oknami prze­suwały się znajome ulice, ale nie zwracałam na nie uwagi. Wytężyłam siły, aby jak najlepiej się kontrolować. Za nic nie chciałam się rozkleić, zaszedłszy tak daleko. Udało mi się uciec, więc pogrąża nie się w lękach nie miało sensu. Mój los był przesądzony - teraz musiałam się mu poddać.

Tak rozumując, zamiast wpadać w panikę, zamknęłam oczy i spędziłam następne dwadzieścia minut z Edwardem.

Wyobraziłam sobie, co by było, gdybym została na lotnisku. Stojąc na palcach, wyciągałabym szyję ponad ludzkie kłębowisko, byle tylko jak najszybciej zobaczyć ukochaną twarz. Z jakim wdziękiem z jaką chyżością Edward przemykałby w rozdzielającym nas tłumie. A potem, gdy zostałoby mu jeszcze tylko parę kroków, lekkomyślna jak zawsze, rzuciłabym się w jego kierunku, by nareszcie znaleźć się w jego marmurowych ramionach. Wtedy byłabym już bezpieczna. Zastanawiałam się, dokąd byśmy pojechali. Pewnie gdzieś na północ, gdzie i za dnia mógłby przebywać na dworze. A może w miejsce tak odludne, że znów moglibyśmy leżeć razem w słoń­cu? Wyobraziłam sobie Edwarda nad brzegiem morza, ze skórą iskrzącą się niczym powierzchnia wody. Nie przeszkadzałoby mi to zbytnio, gdybyśmy mieli się tak ukrywać w nieskończoność. Czułabym się jak w niebie nawet uwięziona z nim w pokoju hote­lowym. O tyle rzeczy chciałam się go jeszcze zapytać. Moglibyśmy rozmawiać całymi godzinami - nie musiałabym spać, nie musiała­bym się ani na moment od niego oddalać.

Stanął mi przed oczami jak żywy, niemal słyszałam jego glos. Mimo grozy sytuacji przez chwilę byłam szczęśliwa. Tak dalece oderwałam się od rzeczywistości, że straciłam poczucie czasu.

- To jaki to był numer?

Pytanie taksówkarza sprowadziło mnie na ziemię. Moje piękne marzenia natychmiast wyblakły, a ich miejsce gotowy był zająć dławiący strach.

-                     Pięć tysięcy osiemset dwadzieścia jeden. - Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło. Taksówkarz spojrzał na mnie zanie­pokojony. Bał się pewnie, że zaraz będę miała jakiś atak.

-                     No to jesteśmy na miejscu - oświadczył, chcąc się mnie jak najszybciej pozbyć z auta. Liczył być może na to, że w takim sta­nie nie poproszę o resztę z moich osiemdziesięciu dolarów.

- Do widzenia - szepnęłam. Nie ma się czego bać, zrugałam się w myślach, dom jest pusty. Musiałam się spieszyć, mama czekała, umierała ze strachu. Jej życie było w moich rękach.

Podbiegłam do drzwi, sięgając odruchowo po ukryte pod oka­pem klucze. Dom był wymarły i ciemny, ale poza tym w środku nic się nie zmieniło. Czym prędzej przeszłam do kuchni, zapalając po drodze światło. To tam znajdował się telefon i to tam właśnie, na białej tablicy do zmywalnych pisaków, ktoś o schludnym, drobnym charakterze pisma pozostawił dla mnie dziesięciocyfrowy numer. Zaczęłam go wystukiwać zesztywniałymi z nerwów palcami, ale my­liłam się i kilkakrotnie musiałam odkładać przedwcześnie słuchawkę. Dopiero po kilku próbach skoncentrowałam się na tyle, że udało mi się nie popełnić żadnego błędu. Drżącą ręką przyłożyłam słuchawkę do ucha. James odebrał już po pierwszym sygnale.

- Witaj, Bello - odezwał się, jak poprzednio rozluźnionym gło­sem. - Szybko się uwinęłaś. Jestem pod wrażeniem.

- Co z mamą? Nic jej nie jest?

-                     Nic a nic. Nie bój się, Bello, jest mi obojętna. Nie tknę jej palcem. No, chyba że pojawisz się z obstawą, rzecz jasna. - Znów wydawał mi się rozbawiony.

-                     Nikogo ze mną nie ma. - Jeszcze nigdy nie byłam tak sa­motna.

-                     Świetnie. Ale przejdźmy do rzeczy. Czy wiesz, gdzie w pobli­żu twojego domu jest szkoła tańca?

- Tak, znam do niej drogę.

- No to już wkrótce się zobaczymy.

Rozłączyłam się.

Wybiegłam pędem z kuchni przez korytarz i drzwi od frontu na skąpany w słońcu chodnik.

Nie miałam czasu oglądać się za siebie, nie chciałam zresztą tak zapamiętać miejsca, w którym spędziłam tyle szczęśliwych lat. Dom rodzinny stał się dla mnie symbolem strachu, a ostatnią osoba, która gościła w znajomych wnętrzach, był ktoś, komu zależało na mojej śmierci.

Niemal dostrzegałam moją matkę, jak stoi w cieniu olbrzymiego eukaliptusa, pod którym zwykłam bawić się w dzieciństwie. Albo jak klęczy przy skrawku ziemi otaczającym skrzynkę na listy, z którego bezskutecznie usiłowała zrobić klomb. Ileż to roślinek straciło na nim życie! Wspomnienia były o stokroć lepsze od wszystkiego, czego miałam dzisiaj doświadczyć, ale musiałam zostawić je za sobą.

Wydawało mi się, że biegnę straszliwie wolno, jakby beton nie dawał moim stopom dość oparcia, jakbym przedzierała się przez mokry piasek. Kilkanaście razy się potknęłam, a raz nawet prze­wróciłam - upadłam, podniosłam chwiejnie i znowu upadlam. Zdarłam sobie przy tym skórę na obu dłoniach. W końcu dotar­łam do najbliższego skrzyżowania. Do pokonania została mi tylko jeszcze jedna przecznica. Biegłam, ciężko dysząc, po twarzy spły­wały mi krople potu. Przesadnie jaskrawe promienie słońca parzy­ły skórę, oślepiały mnie, odbijając się od białej nawierzchni ulicy. Nigdzie nie można było się przed nimi schronić. Nigdy bym nie przypuszczała, że kiedykolwiek będę potrafiła tak mocno zatęsk­nić za cienistym gąszczem zielonych lasów Forks. Nagle zdałam sobie sprawę, że to tam teraz był mój dom...

Skręciłam za róg w ulicę Cactus i moim oczom ukazał się budynek studia tanecznego. Wyglądało tak samo, jak przed laty. Parking dla klientów był pusty, pionowe żaluzje zasłaniały okna. Nie byłam w stanie dłużej biec, nie byłam w stanie złapać tchu - dopadły mnie w końcu strach i wyczerpanie. Żeby zmusić się do dalszego wysiłku, pomyślałam o mamie. Noga za nogą powlo­kłam się w kierunku wejścia.

Podszedłszy bliżej, zauważyłam, że na jednej z szyb ktoś przykleił od wewnątrz jaskraworóżową kartkę. Odręcznie napisany komunikat informował, że na czas ferii wiosennych szkoła tańca jest zamknięta. Ostrożnie nacisnęłam klamkę. Drzwi były otwarte. Starając się oddychać normalnie, weszłam do środka.

W hallu było ciemno i chłodno, cicho buczała klimatyzacja, wykładzina pachniała szamponem do dywanów. Wzdłuż ścian stały wieże z wciśniętych jedno w drugie plastikowych krzeseł. W sali po lewej, tej większej, paliło się światło, ale żaluzje w oknie, przez które zazwyczaj można było przyglądać się z hallu ćwiczą­cym, dzisiaj były szczelnie zaciągnięte.

Strach mnie obezwładnił, zupełnie sparaliżował. Nie mogłam pobić ani kroku dalej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin