Wiliam Booth.docx

(19 KB) Pobierz

3

 

WILLIAM  BOOTH  (1829-1912)

       

        Był założycielem i pierwszym generałem Armii Zbawienia. Miał żarliwe serce ewangelisty i czuł szczególne powołanie do biednych w Londynie. Struktury brytyjskich kościołów nie były w stanie znaleźć miejsca dla tego człowieka i jego służby. Wraz ze swoją żoną, William rozpoczął intensywną kampanię, mającą na celu dosięgnięcie biednych w Londynie z Ewangelią i zaspokojenie ich praktycznych potrzeb. Armia Zbawienia Williama Booth’a odniosła ogromny sukces i dzisiaj działa na całym świecie. Dzięki wielu modlitwom, ciężkiej pracy i wytrwałości oglądali wiele tysięcy ludzi przychodzących do Chrystusa i umacnianych w wierze.

 

 

 

 

Wizja końca

 

          Podczas jednej z moich ostatnich podróży zostałem poprowadzony, by rozważyć duchową kondycję tłumów mnie otaczających, ludzi żyjących niezależnie od swego wiecznego powołania w jak najbardziej otwartym, bezwstydnym buncie przeciwko Bogu. Myślałem o tych milionach ludzi wokół mnie, poddanych pijaństwu i przyjemnościom, interesom i zmartwieniom, polityce i problemom, w wielu przypadkach trwających w bluźnierstwie i zagniewaniu. Podczas tych rozważań miałem wizję.

 

          Widziałem ciemny, burzliwy ocean. Wisiały nad nim ciężkie, ciemne chmury, a od czasu do czasu przecinały je wyraźne błyskawice i przetaczały się gromy. Gdy wiały wyjące wiatry, fale podnosiły się i pieniły. W tym oceanie widziałem mnóstwo istot ludzkich wciągniętych w wiry i pływających, krzyczących, piszczących, przeklinających i zmagających się, a każda z nich zapadała się coraz bardziej. Gdy tak przeklinali i krzyczeli wynoszeni byli znów na powierzchnię, krzyczeli znowu, a wtedy tonęli, by już więcej nie wypłynąć.

 

          Widziałem też wynurzającą się z tego ciemnego, złego oceanu potężną skałę, której wierzchołek sięgał wyżej niż ciemne chmury zwisające nad burzliwym morzem. Wokół podstawy tej skały zobaczyłem płaską platformę i z zachwytem oglądałem część tych biednych, zmagających się, tonących biedaków wydostających się z oceanu i wspinających na platformę. Widziałem, że część z tych, którzy już byli bezpieczni pomagała tym biednym stworzeniom, które ciągle były w wodzie, wspiąć się na bezpieczne miejsce.

 

          Przyjrzawszy się lepiej zobaczyłem grupę tych, którzy uratowali się, używając drabin, lin i łodzi, by wyciągnąć zmagających się jeszcze z wody. Byli także tacy, którzy wskakiwali do wody nie zwracając uwagi na konsekwencje, pragnąc uratować tonących. Nie byłem pewien, co wywołało we mnie najwięcej radości – widok biednych ludzi wspinających się na skałę i znajdujących bezpieczne miejsce czy też poświęcenie tych, którzy byli w pełni oddani wysiłkom, by wyzwolić swych towarzyszy.

 

          Zadziwiła mnie jednak jedna rzecz: pomimo iż każdy ze znajdujących się na skale został wcześniej wyratowany z oceanu, prawie wszyscy zdawali się zapominać o jego grozie, tej ciemności i niebezpieczeństwie, które już ich nie dotyczyły. Tym, co wydało się mi się zarówno dziwne, jak i szokujące był fakt, że ludzie ci nie objawili absolutnie żadnej troski o te biedne, zgubione istoty, które zmagały się i tonęły przed ich oczami, choć wiele z nich było członkami rodzin uratowanych. Ten brak troski na pewno nie był wynikiem ich nieświadomości, ponieważ żyli kiedyś w tej sytuacji, regularnie uczęszczając na wykłady, gdzie opisywano stan tych biednych, tonących stworzeń.

 

          Przebywający na platformie zajęci byli różnym działaniem. Niektórzy dnie i noce zajmowali się swymi interesami, składając swe oszczędności w bankach i sejfach. Wielu spędzało czas podziwiając kwiaty, malują, grając na instrumentach lub nakładając ładne ubrania w nadziei, że będą podziwiani.

 

          Na platformie byli i tacy, którzy zajmowali się głównie jedzeniem i piciem. Inni spędzali czas sprzeczając się na temat tonących ludzi, dyskutując, co stanie się z nimi w przyszłości, podczas gdy inni cieszyli się, iż wypełnili swój obowiązek wobec zgubionych poprzez organizację ciekawych ceremonii religijnych.

 

          Niektórzy z tłumu, który znalazł miejsce schronienia, odkryli drogę wiodącą w górę skały, na wyższą platformę znajdującą się nad warstwą chmur zwisających nas oceanem. Mieli stamtąd dobry widok na centralną część lądu, gdzie mieli nadzieję się kiedyś znaleźć. Na tej wyższej platformie spędzali czas na myśleniu o przyjemnych rzeczach, gratulując sobie wzajemnie tego szczęścia, iż są uratowani z burzliwej głębi i śpiewając pieśni o tej radości, której dostąpią, gdy zostaną zabrani na stały ląd. Wszystko to działo się podczas gdy rzesze zmagających się, wrzeszczących ludzi tonęły w ciemnej, wzburzonej wodzie na oczach tych, którzy zadowoleni siedzieli i czekali na dzień, w którym opuszczą skałę.

 

          Jakże bardzo pragnąłem zobaczyć rzeszę ludzi zaangażowanych w ratowanie innych, zamiast tamtej małej garstki! Tych kilku robotników, których widziałem, zdawało się robić niewiele poza płakaniem i pomaganiem ludziom. Oddawali się bez reszty i z uporem błagali znajdujących się wokół ludzi o pomoc. Było to jednak uznane za nonsensowne przez wielu prawidłowych i religijnych ludzi. Mimo wszystko kontynuowali oni pracę, oddając wszystko, co mieli na kupno łodzi, lin i innego wyposażenia pomocnego do ratowania biednych, tonących ludzi.

 

          I wtedy zobaczyłem coś cudownego. Cierpienie, zagrożenie i żale tych biednych, zmagających się w ciemnym morzu istot wywołały smutek Boga w niebie – poruszyły Go tak bardzo, że zesłał wspaniałą Istotę, by ich uwolnić. Ten ktoś przybył prosto z Jego pałacu poprzez ciemne chmury, wprost do rozszalałego morza pomiędzy tonących ludzi. Zaczął On ich ratować wśród płaczu i łez, aż pot Jego bólu spływał wraz z krwią. Gdy brał w ramiona tonących, próbując postawić ich na skale, ciągle płakał i wołał do uratowanych – tych którym już pomógł swymi pokrwawionymi rękami – aby pomogli w tym trudnym, wymagającym zadaniu, jakim było ratowanie ich towarzyszy.

 

          Najbardziej przerażające wydawało się to, że ci znajdujący się na platformie, do których wołał, byli tak zajęci swymi sprawami i problemami, oszczędzaniem pieniędzy i przyjemnościami, rodzinami i obowiązkami religijnymi lub przygotowaniem do podróży do centrum lądu, że nie zwracali uwagi zawołanie tej Istoty, którą uwielbiali – Tego, który sam zszedł do morza. Gdy słyszeli wołanie ignorowali je zupełnie lub po prostu nie zwracali na nie uwagi. I w ten sposób kolejne rzesze zmagały się, wołały i tonęły w ciemnościach.

 

          I wtedy zobaczyłem coś, co było dla mnie jeszcze bardziej przerażające niż wszystko, co dotąd widziałem. Niektórzy z ludzi na platformie, wcześniej proszeni przez tę wspaniałą Istotę, by przyszli pomóc w tym trudnym zadaniu, przez cały czas modlili się do tego kogoś, by przybył. Niektórzy chcieli, by przyszedł i został z nimi oddając czas i siłę, by uczynić ich szczęśliwszymi. Niektórzy chcieli, aby przyszedł i pomógł im poczuć się bardziej bezpiecznie na skale, gdyż wiadomo było, iż niektórzy chodzili tak nieuważnie, że tracili grunt pod nogami wpadając z powrotem do wody. Ludzie ci spotykali się, wchodzili tak wysoko, jak mogli i patrząc w stronę stałego lądu, gdzie myśleli, że znajduje się wspaniała Istota, wołali: „Przyjdź do nas! Przyjdź i pomóż nam!”. Przez ten cały czas On był na dole, pomiędzy zmagającymi się, tonącymi stworzeniami. Otaczając ich swymi ramionami próbował ich wyciągnąć, spoglądając błagalnie, ale bezskutecznie na tych znajdujących się na skale. Jego głos był ochrypły od wołania: „Przyjdźcie do Mnie! Przyjdźcie i pomóżcie Mi!”

 

          Wtedy zrozumiałem tę wizję. Było to dosyć jasne. Morze to ocean życia – morze ludzkiej egzystencji. Błyskawice o iskry przejmującej prawdy pochodzącej od tronu Boga. Gromy to odległe echo Bożego gniewu. Rzesze ludzi, którzy piszczeli i zmagali się w agonii we wzburzonych wodach, były tysiącami tysięcy biednych grzeszników z każdego pokolenia, języka i narodu.

 

          Jakże to morze było czarne! I co za rzesze biednych i bogatych, wykształconych i niewykształconych znajdowały się w nim, wszyscy tak różnie pojmujący okoliczności i warunki, jednak tak podobni w jednej rzeczy – wszyscy grzeszni przed Bogiem, powstrzymywani przez swą nieprawość, zafascynowani jakimś idolem, niewolnicy diabelskich pożądliwości, oszukani przez okrutnego nieprzyjaciela z bezkresnej otchłani!

 

Byli oni podobni nie tylko w swej niegodziwości, ale także, jeżeli nie zostali uratowani, w tym, że tonęli idąc w dół do tego samego miejsca. Ta wielka, ochraniająca skała reprezentowała Kalwarię i ludzie znajdujący się na niej byli uratowani. Sposób, w jaki pożytkowali swoją energię, dary i czas, pokazywał zajęcia tych, którzy uznają się za uratowanych, wybawionych od grzechu i piekła, by być naśladowcami Jezusa Chrystusa.

 

          Owa garstka zapalczywych, zdeterminowanych ratowników to żołnierze zbawienia. Potężna Istota zaś to Syn Boży, ten sam wczoraj, dziś i na wieki, który wciąż zmaga się, by zbawić ginące rzesze z tego okropnego dołu zagłady. Jego głos jest wciąż słyszany ponad muzyką, maszynami i buntem życia, wzywa On uratowanych, by przyszli i pomogli Mu zbawić świat.

 

          Moi przyjaciele, to wy jesteście uratowani z wody, jesteście na skale. On jest w ciemnym morzu wzywając was, abyście przyszli Mu pomóc. Czy pójdziecie? Rozszalałe morze życia zapełnione ginącymi duszami kotłuje się aż do miejsca, w którym stoicie.

 

          Jezus Chrystus, Syn Boży, jest w samym środku tej gnijącej rzeszy, zmagając się, by im pomóc. On wzywa ciebie, byś wskoczył do morza, abyś natychmiast przeszedł na Jego stronę, pomagając Mu w Jego świętej walce. Czy wskoczysz? Czy pójdziesz i poddasz się całkowicie Jemu? Czy ty, który jeszcze ociągasz się na brzegu, odłożysz swą dumę, troskę o opinię, umiłowanie wszystkiego co proste i inne samolubne upodobania, do których byłeś tak długo przywiązany i pobiegniesz, by ratować rzeszę ginących dusz?

 

          Czyż to kłębiące się morze nie wygląda groźnie? Oczywiście, że tak. Nie ma wątpliwości, że ten czyn będzie dla ciebie, jak i dla innych podejmujących to wyzwanie, oznaczał trudności, ból i cierpienie. Dla niektórych może to znaczyć nawet więcej – śmierć. Ten, który cię wzywa do morza wie jednak, co to będzie oznaczać, a ciągle nawołuje i zachęca ciebie i mnie, by pójść.

 

          Wystarczająco długo zadowalaliśmy się bezpieczną religią. Mieliśmy już przyjemne odczucia, przyjemne pieśni, przyjemne spotkania i przyjemne pomysły. Było już wiele szczęścia, wiele klaskania w dłonie i bardzo wiele nieba na ziemi. A teraz musimy iść do Boga i powiedzieć Mu, że jesteśmy przygotowani, by, jeżeli to konieczne, odwrócić się od tego wszystkiego i że chcemy spędzić resztę życia zajmując się tymi ginącymi rzeszami, niezależnie od ceny.

 

          Pójście na dół, do ginących – to nasze powołanie. Nasze szczęście w tym czasie będzie się składać z udziału w cierpieniu, nasza łatwość będzie dzieleniem ich bólu, nasza korona noszeniem ich krzyża, a nasze niebo będzie wchodzeniem w same bramy piekielne, by ich ratować.

 

          Czy pójdziesz?

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin